Karaka płonęła i nic nie mogło już jej uratować.
Pod rozszerzającymi się pióropuszami ognia załoga Łuny uwijała się z przenoszeniem łupów z wielkiego statku handlowego na wierny okręt i tylko polecenia wykrzykiwane przez kapitana wraz z bosmanem były zdolne utrzymać piratów w ryzach, nie doprowadzić do rozniesienia się po ludziach chaosu tak, jak nowe iskry przeskakiwały na kolejne żagle karaki. Napotkali większy opór, niż można było się tego spodziewać po handlowcu. Najwyraźniej człowiek, na którego zlecenie transportowano broń i żywność w przepastnej ładowni, wolał stracić cały okręt, zamiast oddać cokolwiek piratom. Nim dorwali ostatniego marynarza, ten zdążył podłożyć ogień, a im zostało ratowanie tego, co mogli.
Dym zbierał się coraz gęściej nad zniszczonym pokładem, wyciągał swe skłębione, czarne łapska po biegających ze skrzyniami piratów. Ukrop czerwienił ogorzałe twarze, powietrze śmierdziało spalenizną i potem, wpychało się do ust, wysuszało gardła. Jeszcze jeden ładunek, ta ostatnia beczka, nie zapomnieć zabrać z kajuty kapitańskiej manifesty. Liny poszarpanego ogniem żagla zaczęły pękać.
— Szybciej! — wydarł się bosman, ściągając swoich ludzi z kładek abordażowych na bezpieczny pokład Łuny. Płomienie na maszcie odbijały się w jego szeroko rozwartych oczach, trzask pękającego drewna przeszył na wskroś wszystkich.
Maszt jęknął po raz ostatni i złamał się nad głowami piratów.
Dante przeturlał się przez pokład, wbił mocno barkiem w burtę. I to w czas, bo tam, gdzie chwilę temu stał, płonęła gruba, drewniana bela, która niedawno była masztem. Ulga trwała nie więcej niż sekundę.
— Człowiek za burtą! — wrzasnął ktoś ponad kakofonią głosów i syczącym ogniem, wskazał ręką na przeciwległą burtę. — Dwóch!
Nowa fala burzliwej wrzawy wręcz ogłuszała, piraci wbiegli znów na pokład rozpadającej się w oczach karaki, lecz nikt nie poruszał się i nie działał szybciej od Dantego. Instynktownie, skupiony jedynie na dłoni wyznaczającej kierunek katastrofy, syren pozbierał się z pokładu, skoczył nad płomieniami pożerającymi maszt, co z tego, że łydki i kostki zapiekły boleśnie. Nic się teraz nie liczyło poza marynarzami w wodzie. Bez choćby zerknięcia w dół czy wysłuchania wołań kapitana Dante przefrunął niczym strzała ponad relingiem, moc przemiany rozdarła spodnie i rekini ogon zniknął między szczątkami karaki.
Rozgrzane pożarem powietrze nieprzyjemnie musnęło wrażliwy ogon, lecz syren zacisnął zęby, spod wody odszukał piratów. Obaj stracili przytomność, powoli tonęli, krwi jednak rekini zmysł nie wyczuł. Dante zawahał się, tak dojmująco świadom marnowanego czasu. Czy mógł wziąć dwóch naraz? Gdyby byli jedynie topielcami na pustym morzu, nie miałby problemu, ale zaledwie kawałek od nich płonął statek, jego części wpadały do wody. Z dwójką ludzi pod pachą nawet syren nie mógł wystarczająco szybko manewrować, by uchronić się przed walącym mu się na głowę statkiem.
Silny ogon zamachnął się gorączkowo, ramiona chwyciły w pasie jednego z piratów. Trzymając się samej tafli wody, z głową mężczyzny tuż nad nią, Dante śmignął wokół statku, skierował do burty Łuny.
Załoga krzyczała do niego, paru ludzi zeszło do spuszczonej drabince, by przejąć nieprzytomnego kolegę. Jak tylko ktoś go złapał, syren wywinął gwałtownie ogonem i ruszył po drugiego. Skrócił ryzykownie trasę, przepływając pod dziurawym kadłubem karaki, rozejrzał się prędko po głębinie. Pożar jaśniał nad wodą jak słońce w zenicie.
Wyczuł ogonem ruch, dojrzał go. Pozostawiony wcześniej pirat odzyskał przytomność, miał złamaną nogę i poruszał się niezgrabnie, lecz póki mógł pływać, zamierzał walczyć o życiodajny tlen. Zaczął się wynurzać. Dante dojrzał ciemny, podłużny kształt spadający do morza.
Drugi maszt.
Nie!
Popędził, lecz nie było do czego. Widział, jak gnany naturalnym instynktem pirat się wynurza, jak maszt spada na niego i pcha jego ciało w wodę. Gdy wyciągał go spod szczątków, łudził się, że może wydarzył się cud, który przeoczył. Wszystko działo się tak szybko, a równocześnie czas jakby przepadł gdzieś i kazał syrenowi oglądać przez nieludzko ciągnącą się chwilę, jak życie przemocą jest wypychane z jego przyjaciela.
Dopłynął do Łuny. Bosman się darł. Załoga krzyczała. Dante ulotnie pochwycił spojrzenie milczącego kapitana własnym, nim spuścił głowę i jego złote loki stały się niedostępną kurtyną zakrywającą twarz. Po kolei wszyscy cichli, patrząc na nieruchome ciało opierające się o szerokie barki, na krew sączącą się z ran na głowie, otaczającą syrena żałobnym, burgundowym okręgiem. W tle trzeszczały resztki płonącego statku.
Jeszcze długo po tym, jak wybrzmiały ostatnie słowa pożegnania, a morski bezmiar na dobre pochłonął zmarłego, Dante kołysał się apatycznie wraz ze statkiem. Szukał spokoju ducha w rytmie fal obijających się o kadłub. Siedząc pod masztem, z butelką rumu w ręku, czekał, aż wspomnienie rozłupanej czaszki rozmyje się w błękicie morza, aż ramiona przestaną ciążyć od wagi bezwładnego ciała.
Południe zmieniło się w wieczór, wieczór stał się nocą. Woda nie odpowiadała na jego nieme prośby. Największy sojusznik, jego dom i przyjaciel zaklęty w niepokornych falach nie potrafił mu wytłumaczyć, czemu w środku go tak piekło, nie potrafił pomóc mu pozbyć się tego uczucia.
Rum wcale nie działał lepiej. Wpierw zlał wszystko w jedno, zmącił zmysły, a potem, gdy powieki zaczęły przez niego opadać, z ciemności wyłaniała się walczące o życie sylwetka, spadający na nią maszt i tysiące rzeczy, które mógł Dante zrobić, by ocalić człowieka, a na które zabrakło mu czasu. Otwierał wtedy raptownie oczy, przeklinał i patrzył długo na horyzont nieobecnym wzrokiem.
Syreny nie zżywały się z ludźmi. Syreny ich wykorzystywały, bawiły się nimi, uciekały bez słowa, gdy wzięły to, co chciały. Syreny nie cierpiały po śmierci marynarza. Dante zbierał uśmiechy innych piratów i chłodne spojrzenia kapitana jak skarby do swojego podwodnego kuferka, myśląc, że tym właśnie są – ładną rzeczą do trzymania, niczym więcej. Jednak żadna syrena nie myślałaby tyle o utraconej bransolecie czy kamieniu. Parsknął niewesoło pod nosem. Żadna syrena nie rzuciłaby się po błyskotkę w ogień.
Nawet nie wiedział, jak zimno mu się zrobiło, dopóki jego ramion ktoś nie okrył miękkim kocem. Tylko jedna osoba na statku mogła mieć dostęp do czegoś tak przyjemnego w dotyku. Syren zerknął za siebie.
— Bosman mówi, że nie wstałeś od długich godzin — powiedział kapitan, patrząc na niego z góry. Księżyc słabo świecił, jego wiecznie poważna twarz tonęła w mroku, nie dało się odczytać jej wyrazu.
— Może mu kapitan przekazać, że odpracuję jutro tę butelkę, już niech mi ogona dzisiaj nie truje — mruknął Dante, naciągając mocniej koc na barki.
Kapitan nie ruszył się jednak. Rubinowe spojrzenie trwało skupione na szerokich ramionach, lecz nie atakowało oziębłością tak jak zwykle. Przyglądało się z uwagą i czymś jeszcze, czego nie szło nazwać. Syren poprawił się. Nie był przyzwyczajony do tego wzroku.
— Wiesz, że nie przyszedłem po to, by ci przekazać zadania od bosmana — odezwał się znów Bashar, tym razem ciszej.
Reszta załogi też mówiła wcześniej do niego tym tonem. Dobrze zrobiłeś. Jesteśmy tutaj. Napijmy się razem, by było łatwiej. Lecz to wszystko było jedynie poklepaniem po ramieniu, działającym jak młotek wbijający tę palącą gulę głębiej i głębiej w niego. Dopiero w głosie kapitana usłyszał coś… niby furtkę, przez którą mógł z siebie to wyrzucić bezpiecznie.
— Już prawie przy nim byłem. — Zdziwił się, słysząc, jak łatwo słowa wyrwały się wreszcie z zaciśniętych ust. Nie zamilkł jednak. — Gdybym był szybszy…
— Winisz się o coś, nad czym nie miałeś kontroli — zauważył spokojnie kapitan.
— Mogłem go uratować.
— Wszystko mogło się też skończyć dużo gorzej, gdybyś nie wskoczył do wody.
Prychnął. Jakie to miało znaczenie. I tak zawiódł.
Do uszu dobiegło ciche poruszenie za plecami, a zaraz silne ramię ocierało się o kapitański płaszcz. Dante zerknął ponownie, zmarszczył brwi na Bashara siedzącego tuż obok pod masztem, wpatrującego się w migoczące nad nimi gwiazdy. Bał się odezwać. Odetchnąć. Zastanawiał się, czy kapitan pokręci głową, rozmyśli się, czy wstanie i zostawi go jednak znów sam na sam z jego myślami.
— Wchodząc na pokład pirackiego statku, akceptujemy, że z wolnością wiąże się niebezpieczeństwo — powiedział powoli Bashar, nie odrywając spojrzenia od nieba. — Każdy dzień staje się walką, lecz walczymy, bo tego właśnie chcemy. Robię, co mogę jako kapitan, by w tej nieustannej walce moi ludzie mieli jak największą przewagę, a los nie rządził nami, jak mu się podoba. — Ciche westchnienie umknęło z jego smukłej piersi. — Jednak nie jestem w stanie zapanować nad każdą wystrzeloną z muszkietu kulą, nad każdym sztormem zbliżającym się do nas. Świat mi mówi, że nie dam rady ocalić wszystkich, lecz próbuję, a przy tym godzę się z tymi śmierciami, które już się wydarzyły. Przyjmuję je i dbam o tych, którzy wciąż są z nami.
Zapatrzony w drugiego mężczyznę, Dante prawie podskoczył, gdy rubin zwrócił się na niego.
— Wykazałeś się ogromną odwagą, płynąc im na ratunek.
Syren wzruszył ramionami.
— Zrobiłem to, co należało.
— Każdy wie, jak niebezpieczne jest pływanie przy płonącym statku.
— Ja nie pływam jak każdy.
— Ja nie pływam jak każdy.
— Ale krwawisz tak samo od deski, na którą się nadziejesz, twoja skóra się poparzy, a płuca zatrujesz sobie dymem.
Mroźny błękit błysnął czymś, co można było nazwać pierwszą pogodną iskrą po sztormie, nieco drwiącą.
— Tak dramatycznie to kapitan ujmuje…
— Takie są fakty.
— Nie miało to znaczenia, gdy widziałem ich tam nieprzytomnych.
— I dlatego jesteś niesamowicie nierozsądny — rzekł twardo kapitan, zamilkł na chwilę, nim odezwał się głosem niemożliwym do rozszyfrowania. — A także bardziej szlachetny od niejednego człowieka.
— Czyżby to był komplement?
— Co najwyżej obiektywna obserwacja.
Pozwolił sobie na skromny śmiech, na wzięcie łyku rumu, który stracił nieco ze swego gorzkiego posmaku. Nocna warta pokrzykiwała coś do siebie o olinowaniu, stanowiąc razem z szemrzącym morzem tło znajomych dźwięków. Ramię kapitana grzało go w rękę lepiej od koca. Mógł powiedzieć tyle rzeczy, przez które pewnie Bashar by się odsunął. I chyba pierwszy raz, czując wreszcie napięcie opuszczające jego ciało po tym nieszczęśliwym wypadku, chciał po prostu przy nim milczeć, cieszyć się niczym więcej, jak jego obecnością.
Przecież od tego były błyskotki, prawda? Od trzymania ich przy sobie. Choć nie było błyskotki, do której jego niemądre serce by tak wołało.
— Dziękuję, Dante, za twoje poświęcenie — powiedział w pewnym momencie kapitan, brzmiąc niezmiennie poważnie, dobierając słowa z rozwagą.
— Już bez takich, kapitanie. Naturalnie, że dla każdego na tym statku bym to zrobił.
— Wiem. Dlatego – dziękuję.
Kapitan usiadł jakoś inaczej. Dante nie odważył się odwrócić głowy, by się upewnić, że faktycznie to smukłe ramię naparło na niego nieznacznie mocniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz