Przyjęcie syrena do załogi było ryzykownym posunięciem, jednak Bashar już postanowił, że to ryzyko to się opłaci, Dante dopasuje się do życia na statku i będzie kolejnym asem w rękawie kapitana Purpurowej Łuny. Przez pewien czas faktycznie tak było. Dante szybko się uczył, nawet, jeśli jako syren nie miał za dużego pojęcia o tym, jak dbać o statek. Lecz te silne ramiona, wyrobione morskimi prądami, wzmocnione błogosławieństwem oceanu, szybko nauczyły się obsługiwać liny, taszczyć ciężkie beczki i przenosić kule armatnie. Dante wypływał też w morze, kierował sieciami, a dzięki jego staraniom załoga mogła liczyć na świeże ryby. Wszystko było lepsze od suszonej wołowiny, od pasków twardej jak podeszwa wieprzowiny i krakersów zostawiających w ustach przykry, drewniany smak. Syren kierował ich pewnie ku niezbadanym wodom, prowadził tam, gdzie na mapach wciąż ziały białe plamy, a dzięki jego wskazówkom Purpurowa Łuna znikała królewskim admirałom z pola widzenia, by wyskoczyć na nich wtedy, gdy najmniej się tego spodziewali.
Bashar zastanawiał się, czy problemem nie będzie sama załoga – znał co prawda swoich ludzi i wiedział, że są skupieni na zysku, a to, że udało im się obłaskawić grupę syren i uczynić z nich strażniczki ich bezpiecznego portu, tylko utwierdziło ludzi w przekonaniu, że przesądy to tylko przesądy i każda morska kreatura ugnie się w końcu przed wolą ich kapitana. Miał w perspektywie pomysł, jak zaradzić wątpliwościom załogi, lecz z żadnego z nich nie musiał korzystać, gdy to Dante sam rozwiązywał wszelkie narastające problemy i napięcia, idealnie wpasowując się swym postępowaniem w to, jakiemu kodeksowi hołdowali piraci. Bycie przydatnym, mocny cios w szczękę, gdy to nie wystarczało – na pełnym morzu nie było miejsca na przeciągające się konflikty i niesnaski.
Przewidywał, że wzrok Dantego, klejący się do jego sylwetki przy każdej nadarzającej się okazji, znajdzie w końcu jakieś inne zainteresowanie. Syreny znane w końcu były z niestałości uczuć i częstego zmieniania swego zdania. Dzisiaj podobały im się złote ozdoby, następnego dnia topiły żeglarzy, by pod koniec tygodnia śpiewać sierpowi księżyca. Dante nie miał być pod tym względem wyjątkiem i Bashar, zbudowawszy wokół swej osoby niewzruszony bastion doskonałej obojętności na syrenie zaloty, cierpliwie starał się przeczekać to irytujące oblężenie.
Niestety, syren okazał się o wiele bardziej uparty, niż to było właściwe jego rodzajowi, Bashar zaś czuł jedynie narastającą frustrację, potęgowaną jeszcze tym, że jej źródłem nie były na dobrą sprawę same zaloty Dantego, lecz raczej to, w jaki sposób syren je prowadził.
Bashar rzadko i nie bez wyraźnej przyczyny pozwalał innym dotykać koła sterowego. Głównym powodem rzecz jasna było to, że nikt nie dorównywał mu wprawą i doświadczeniem w kierowaniu okrętem, drugą sprawą było to, że co to za kapitan, co unika koła sterowego, trzecią zaś to, że Bashar zwyczajnie lubił sterować. Zdarzało mu się spędzić nieco czasu za sterem, nawet, gdy Purpurowa Łuna mknęła stałym kursem, na horyzoncie majaczyły jedynie chmury, a tym, co ich otaczało, był bezkres oceanu. Pomagało mu to przemyśleć rzeczy, wyciszyć się w sposób, w jaki czasem nie potrafił w samotności własnego gabinetu. Coś było w tym widoku na cały pokład, w sylwetkach marynarzy przemykających do swych prac, w wydętych żaglach nad głową i tej gargantuicznej masie drewna i stali, słuchającej tylko jego rozkazów. Jego marynarze dobrze wiedzieli, że skoro kapitan stał za sterem, nie należało mu przeszkadzać.
Wszyscy, poza jednym.
— Mógłbym kapitanowi przynieść nieco rumu na zwilżenie gardła. Słońce przyświeca, na pewno jest kapitanowi gorąco.
Dante opierał się niezobowiązująco o barierkę. Rozchełstana do samego pasa koszula nie pozostawiała wiele dla wyobraźni, spodnie opinały się na wypchniętym nęcąco biodrze, a dłoń połyskiwała złotem, zdobyczą z niedawnego rejsu.
Bashar zignorował uwagę, jego spojrzenie nawet na moment nie przeskoczyło w stronę syrena.
— Masz na dzisiaj obowiązki do wykonania.
— Wszystko już zrobiłem — odparł Dante, wzrokiem obejmując sylwetkę kapitana. — Na pewno nie jest kapitanowi za gorąco? Stoi kapitan w pełnym słońcu w tym płaszczu, może mógłbym…
— Dante.
— Jestem na każdy rozkaz kapitana — zamruczał, podchodząc bliżej.
— Sprawdź stan sucharów w ładowni i zdaj raport bosmanowi.
— A jak skończę?
— Powiesz bosmanowi, żeby wyznaczył ci kolejne zadanie.
Usta syrena wygięły się w smutną podkówkę.
— Nie mogę dostać zadania od kapitana? — spytał z nadzieją w głosie. — Może moglibyśmy razem…
— Nie — odparł twardo Bashar. — Dante, idź do ładowni.
— Ale…
— Natychmiast.
Pierwszy słoneczny dzień po tygodniu deszczów i burz sprawił, że załoga odżyła, nabrała energii, a wraz z tą energią pojawiła się ochota na zabawy i wygłupy. Gdy wszystkie obowiązki już skończono, wtedy jeden z drugim skrzyknęli resztę, od paru zachęt przeszło do czynów i tak oto na pokładzie stanął stół i dwa taborety. Morska cisza wypełniła się podekscytowanymi głosami, śmiechami, burczeniem bosmana, który w końcu pękł, pozwolił wytoczyć beczkę, ale tylko jedną, a potem były już tylko przepychanki wokół stołu, pchanie się do taboretów i butne zapewnienia, kto komu zaraz nie wyrwie ręki ze stawu.
Bashar początkowo twardo siedział w swej kajucie, niepomny na tę kakofonię, od czasu do czasu tylko podnosząc wzrok znad dokumentów, gdy przez pokład przetoczyła się głośniejsza salwa krzyków i śmiechów. Wszystko brzmiało tą typową radością i zabawą, na którą Bashar pozwalał swej załodze, wiedząc dobrze, że piraci to piraci, i potrzebują od czasu do czasu nieco prostej, karczemnej rozrywki. Odgłosy energicznego dopingowania kolejnych śmiałków usiłujących zmierzyć się z bicepsem bosmana szybko stały się tłem dla jego myśli, podobnym do spokojnego szumu fal oceanu, dopóki z pokładu nie rozległo się skandowanie pewnego konkretnego imienia.
Dan-te! Dan-te! Dan-te!
Bashar odłożył pióro, wstał, założył swój kapitański płaszcz i wyszedł z kajuty.
Bosman siedział za stołem, z rękawami zawiniętymi aż na ramiona, a na spalonej słońcem twarzy kwitł kwaśny uśmiech.
— Zapamiętam wam to, zdradzieckie psy! — gruchnął na skandującą imię przeciwnika załogę, piraci jednak odpowiedzieli śmiechami. Bosman zwrócił się do Dantego. — Siadaj, ryboludzie, nie mamy całego dnia!
Dante parsknął śmiechem, już miał zasiąść na taborecie, gdy jego wzrok padł na wychodzącego z kajuty kapitana. Niezwiastujący niczego dobrego uśmiech pojawił się na wargach syrena, mężczyzna w okamgnieniu sięgnął skraju własnej koszuli, jednym ruchem zdjął ją przez głowę, prezentując wszystkim nagi tors. Zdobyczne, złote łańcuszki błyszczały w świetle słońca, równie mocno, co to mroźnobłękitne spojrzenie, wlepiające się już tylko w sylwetkę kapitana.
— Pan kapitan przyszedł mnie dopingować? — zamruczał, przeciągając się równie kusząco, co te syreny z opowieści.
Bashar przeniósł wzrok na bosmana.
— Przyszedłem zobaczyć, jak się bawi moja załoga.
— Bardzo grzecznie, panie kapitanie — odpowiedział jeden z piratów. — Wszyscy trzeźwi i rączki całe.
— Jeszcze — dodał inny, znów zabrzmiały śmiechy.
— I bosman dalej niepokonany.
— Ale to się zaraz zmieni — przerwał im Dante, przesunął sobie taboret, aż trzasnęło o drewno. — Kiedyś musi być ten pierwszy raz.
— Ktoś dawno nie szorował pokładu — warknął bosman, posyłając syrenowi drapieżny uśmiech. — Siadaj. Chyba, że już w portki narobiłeś.
— A kapitan będzie patrzył? — spytał Dante, podchodząc niespiesznie do stołu. — Kapitan musi czasem odpocząć i też się zabawić, a nie siedzieć tylko w swojej kajucie albo stać za sterem.
Piraci zaraz podchwycili jego słowa, zebrana wokół stołu grupa już przekrzykiwała się, by zatrzymać Bashara na pokładzie. Ten westchnął w końcu, skinął głową.
— Zostanę.
Dante wyszczerzył się w uśmiechu, usiadł w końcu, łokieć spoczął pewnie na blacie, syren wyciągnął dłoń w stronę bosmana.
— Gotowy na przegraną?
— Twoją? Zawsze.
Atmosfera zgęstniała. Kucharz odliczył, huknął pięścią w stół, pojedynek się rozpoczął.
Bosman zaatakował, mocarny biceps, zahartowany latami służby na okręcie, napiął się niczym najgrubsza lina. Dante nie pozostał dłużny, dłoń nawet nie drgnęła, niczym oceaniczna skała niewrażliwa na gniew wzburzonej wody. Załoga pokrzykiwała z podniecenia, bosman prychnął, żyłka zapulsowała na skroni. Lecz Dante nie dawał za wygraną, spojrzeniem uciekł w stronę kapitana, ręka bosmana straciła nieco pola.
— Dawaj go! — ryknął któryś z piratów.
Bashar stał i obserwował pojedynek, twarz nie zdradzała emocji.
Złoty lok opadł na czoło, zmarszczone teraz z wysiłku. Bosman prychnął, pod opalenizną twarz nabrała purpurowej barwy. Dłoń mężczyzny odchyliła się, oddała skrawek pola. Bosman próbował odwrócić przebieg walki, lecz za każdym razem, gdy mężczyzna spinał się mocniej w sobie, gdy z gardła wydostawał się bojowy warkot, Dante wracał wzrokiem do swojego kapitana, a ta ozdobiona pierścionkami dłoń nie ustępowała, broniąc zdobytej w pocie czoła przewagi. W końcu, wśród krzyków i przekleństw, dłoń bosmana huknęła o blat stołu.
Syren zerwał się ze swojego miejsca, dysząc, niepomny zupełnie na mordercze spojrzenie rzucane mu przez bosmana, ani na gratulacje i klepanie po plecach, gdy załoga cieszyła się odmianą w zwyczajowym wyniku siłowania się. Nie, syren skupił całą uwagę na kapitanie, uśmiech nie schodził z ust.
— Pokonałem bosmana — oznajmił, wspierając dłoń na biodrze. — To się jeszcze nikomu nie udało.
— Zdaje się, że nie — odparł Bashar.
— Skoro to takie osiągnięcie, może mógłbym dostać coś specjalnego? — spytał, odrywając się od stołu, podchodząc nieco bliżej. — Może coś od pana kapitana?
Bashar spojrzał na niego z uprzejmym zdziwieniem.
— Prędzej od bosmana. To jego w końcu pokonałeś, ja nie miałem w tym udziału.
— Ale dopingował mnie kapitan.
— Załoga nalegała, żebym został.
Dante westchnął, nachylił się nieco niżej.
— A chociaż dobrze się kapitan bawił?
Bashar nie odpowiedział od razu.
— Możliwe.
Na statku było niewiele miejsca na skromność – życie razem, długie tygodnie spędzane na morzu, kaprysy pogody, choroby – to wszystko sprawiało, że załoga w najmniejszym stopniu nie przejmowała się nagością, jednak był ten jeden marynarz, który wręcz nią epatował.
Dante stał właśnie na pokładzie, ubrany tak samo, jak w noc, gdy pierwszy raz pokazał się Basharowi, z szerokim uśmiechem zdobiącym wargi i z dłońmi buńczucznie opartymi na biodrach.
— Złowię wam dzisiaj marlina, tylko zobaczycie — krzyknął, a reszta załogi odpowiedziała mieszaniną radości, niedowierzania i śmiechu.
Dante obrócił się jeszcze w stronę koła sterowego, pomachał kapitanowi, puścił się biegiem w kierunku burty. Jeden skok, jeszcze fikołek po drodze, a potem rekini ogon mignął wśród błękitnych fal.
— No to teraz czekamy — mruknął bosman, popatrując w stronę oceanu.
Bashar skinął oszczędnie głową, wprowadził statek na leniwy, kolisty kurs. Pojedyncze żagle niemrawo łapały wiatr, sprawiając, że Purpurowa Łuna spacerowała w kółko w oczekiwaniu.
— Co zrobimy, jeśli za długo mu to zajmie? — spytał bosman, przerywając ciszę.
— Odpłyniemy — odparł Bashar. — Znajdzie nas.
— A jeśli będzie ranny?
Na to pytanie kapitan nie odpowiedział od razu.
— Poczekamy trochę dłużej.
Czekanie jednak przeciągało się. Dante najczęściej nurkował wraz z siecią, a potem wynurzał się, gdy ta zapełniła się rybami, bo jaki trud był dla szybkiego i silnego syrena, by zagarnąć dla nich pół ławicy? Lecz tym razem mężczyzna wskoczył do wody z gołymi rękami, obiecując przynieść łup, który nie dość, że był wielki, to jeszcze do tego rzadki.
I niby nie spuścili więcej żagli, Łuna płynęła z tą samą prędkością, lecz zdawało się, że w ruchy statku wkradła się jakaś niecierpliwość.
Marynarze oszczędnie popatrywali w stronę fal. Parę razy komuś wydawało się, że widział Dantego, teraz nikt nie podnosił się już na fałszywy alarm.
— Może po prostu dał nogę… płetwę? — zasugerował bosman.
Bashar zmarszczył mocniej brwi, sięgnął paska, wyjął składaną lunetę. Może jednak ten marlin go przerósł, może Dante unosił się gdzieś na falach, niezdolny, by do nich dopłynąć…?
Może naprawdę postanowił uciec?
Bashar rozłożył lunetę, przytknął do oka, spojrzeniem przeczesał bezmiar wód. W kilku miejscach zdawało mu się już, że dostrzega lekkie zmarszczenie fal, zwiastujące tę charakterystyczną, rekinią płetwę, lecz nie, wzrok go mamił, to było tylko światło słońca tańczące wśród tych ciemnych zmarszczek.
— Czyli jednak… — westchnął Bashar, odkładając lunetę.
Wtem pióropusz słonej wody wybuchł tuż przy burcie. Bashar w ostatniej chwili złapał ster, już miał zawołać, by ruszono do dział, lecz wtem coś z łomotem wylądowało na deskach pokładu, bryzgając wszędzie słoną wodą.
Olbrzymi marlin zaległ wśród lin, ciemny błękit grzbietu przypominał oszlifowany szafir, jasny brzuch zaś był niczym odlany z najczystszego srebra. Smukłe płetwy, charakterystyczny łeb i oczy, niczym fragmenty obsydianu, patrzące teraz nieruchomym spojrzeniem w stronę nieznanego. Bashar objął spojrzeniem zdobycz. Marliny widywał najczęściej wtedy, gdy postanawiały wyskoczyć na krótką chwilę ponad fale, wskazując żeglarzom, gdzie podążają ciepłe prądy oceanu, lecz poza tym ryby te były trudne do uchwycenia, prując przestwór głębin z nadnaturalną prędkością i unikając cienia rzucanego przez brzuchy statków.
— Panie kapitanie! — odezwało się od strony burty. — Wróciłem!
Dante podciągnął się, Bashar dostrzegł tylko, jak rekini ogon na powrót staje się nogami, a potem syren usiadł na relingu, sięgnął przemoczonych włosów. Struga wody zdążyła chlusnąć o pokład, nim reszta załogi obległa Dantego wraz z harmidrem śmiechów, gratulacji i zaczepek.
Bashar złowił jeszcze spojrzenie syrena, uchylającego się przed jakimś kuksańcem, próbującego odzyskać własne spodnie, i skinął mu oszczędnie głową.
Obraz w nagłówku: Shipping off the Island of Ischia (1854), Ivan Aivazovsky
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz