04 sierpnia 2025

Od Undine – Dla tych, którzy przyjdą po was (IV)

TW: śmierć zwierzęcia, śmierć postaci.
Uderzenie. Dźwięk pękającej skały rozszedł się po ścianach niczym słodka, metaliczna melodia – symfonia zniszczenia, brzmiąca dla niej piękniej niż jakikolwiek hymn. Kolejne uderzenie. Z sufitu kamiennej kryjówki posypał się pył, szary popiół po spalonym świecie, przypominał płatki kwiatów rozsypane na cześć jej triumfu. Czuła ich strach – lepki, gęsty, duszący – jak mieszał się z upajającą wonią konającej nadziei. To była jej ulubiona chwila: ten krótki, gorączkowy moment tuż przed końcem, gdy rzeczywistość ofiar pękała niczym szklana tafla, i w końcu widzieli ją – nie przez zasłonę iluzji, nie przez kłamliwe słowa, lecz taką, jaką naprawdę była. Stworzoną do tego, by nieść im śmierć.
Ogon raz jeszcze przeciął powietrze, gruchnął o skałę, ziemia zadrżała. Kamień nie wytrzymał – pękł z hukiem i osypał się, odsłaniając przejście. Undine oczekiwała krzyku, może chaotycznej paniki, albo desperackiego szturmu ze strony całej trójki, ich szaleństwa i rozpaczy. Czegoś, co byłoby godnym uwieńczeniem tej sceny.
Zamiast tego zobaczyła plan. Desperacki, ale skoordynowany.
W chwili, gdy jej pazury sięgnęły w głąb, by schwytać najbliższą ofiarę, Janek – z rykiem bojowym zupełnie do siebie niepodobnym – rzucił się przed siebie. Nie na nią. Nie w ataku. Pchnął ogromny, obluzowany głaz. Kamień zaklinował się w otworze i z impetem przygwoździł jej ramię do skały.
Ból był ostry i niespodziewany.
— Teraz! Uciekajcie! — ryknął Janek, opierając się całym ciężarem o kamień, jakby mógł utrzymać ją w ryzach siłą własnej woli.
Tristan nie potrzebował więcej. Chwycił Andreę za ramię i pociągnął ją ku wyjściu, Szarik przemknął za nimi bezszelestnie.
Na ułamek sekundy ich spojrzenia się spotkały — Tristana, zimne i zdecydowane; Undine, rozbawione i pełne politowania. Wiedziała, że jedynie przedłużają swoją agonię, na próżno próbując odwlec nieuniknione, tak samo, jak robiły to wszystkie Ekspedycje przed nimi.
A potem zostali we dwójkę – Janek i ona.
Szarpnęła uwięzioną kończyną, a więżący ją kamień pękł niczym porcelana. Undine gładko wślizgnęła się do środka. Jej potworne ciało wypełniło ciasną przestrzeń, niczym cień, który nie zna granic. Janek obserwował ją, nieporuszony. Bez miecza, bez zbroi, trzymał w dłoniach nie broń, lecz halligan – toporne, stalowe narzędzie przystosowane do rozrywania drzwi, do kruszenia barier, wznoszone przeciw furii żywiołu, by ratować ludzi. Wielkolud stał wyprostowany, niewzruszony niczym skała, a w jego spojrzeniu nie było śladu lęku – tylko cichy, zdeterminowany upór, tak pozbawiony dramatyzmu, a pełen całkowitego pogodzenia z losem. Janek zawsze wydawał się jej taki… nudny.
Rzucił się na nią z siłą zdolną zburzyć mur; zamach był surowy, mocarny, bez cienia finezji. Miał przed sobą zadanie i musiał je wykonać. Undine uskoczyła w bok z gracją istoty, dla której ruch jest formalnością – bez pośpiechu, z niemal tanecznym wdziękiem. Halligan przeciął powietrze, z hukiem uderzył w skałę, ta skruszała, roniąc pył i odłamki kamienia. Tak, siła była tam niepodważalna, lecz każdy cios zdawał się dziwnie ciężki, przewidywalny i jednocześnie zachowawczy. Janek nie walczył jak wojownik, lecz jak taran – brutalny, prosty, nieugięcie stał między nią i kolejnymi ofiarami. Jego uderzenia nie miały jej zabić, nie celowały w słabości, nie tropiły życia – one miały tylko spychać ją z drogi, zdobyć cenne sekundy, które oddawał pozostałym. On nie walczył dla siebie. Walczył, by ją zatrzymać. Poświęcał się. Grał rolę bohatera.
Pozwoliła mu na chwilę tej zabawy, a gdy się znudziła, coś zmieniło się w jej spojrzeniu. Nie odskoczyła, gdy po raz kolejny uniósł halligana. Zamiast tego wystrzeliła przed siebie z nieludzką szybkością, a dłoń, uzbrojona w długie, zakrzywione pazury, przecięła przestrzeń, przedarła się przez jego obronę. Ominęła stal, przeszyła tkaninę, skórę, mięśnie, zagłębiła się w jego torsie, aż po łokieć. Mężczyzna zamarł w pół ruchu. Spojrzał w dół, na potworne ramię zatopione w jego piersi, potem podniósł wzrok na nią, lecz w tych spokojnych oczach nie pojawił się strach, nie było bólu ani nienawiści. Był tam tylko żal. I smutek, głęboki i cichy, jak u kogoś, kto zrozumiał, że nic więcej już nie może zrobić.
Oj, dolo… — usta poruszyły się bezdźwięcznie, czerwona stróżka zniknęła w rudej brodzie.
Wyrwała rękę bez pośpiechu, a Janek zachwiał się, brocząc strumieniem krwi. Halligan wypadł z drętwiejącej dłoni, pozbawionej nagle całej siły. Undine obrzuciła konającego wielkoluda ostatnim spojrzeniem, już miała udać się na dalsze polowanie, już odwracała w stronę wyjścia z jaskini, gdy Janek, zamiast paść w kałużę własnej krwi, ostatkiem sił rzucił się przed siebie. Z łatwością uniknęła słaniającego się na nogach mężczyzny, tylko po to, by zrozumieć, że to nie ona była jego celem. Janek dopadł przejścia, wsparł się o spękaną, ostrą skałę, rozdzierając uniform, barwiąc skałę krwią. Ostatni dech umknął z piersi i wtedy zgasł. Ciało zadrżało, skurczyło się od wewnątrz, jakby gasnąca dusza zaciągała je w głąb, a potem zaczęło twardnieć. Skóra zmatowiała, przybrała chłodny, szary odcień, aż w końcu przemieniła się w głaz – ciężki, zimny, nieprzejednany. Ostatnia, żałosna bariera. Próba zatrzymania jej nawet po śmierci. I jak wszystko, co ludzkie, całkowicie daremna.
Undine prychnęła z pogardą. Uderzyła raz, potem znów i znów, aż trzecie uderzenie jej potwornej dłoni roztrzaskało skamieniałe ciało na odłamki, kruche i pozbawione znaczenia. Przeszła po odłamkach, które jeszcze przed chwilą żyły i oddychały, bez cienia zawahania, nie poświęcając swej ofierze nawet spojrzenia.
Powietrze wokół wibrowało ciepłem adrenaliny, nasycone duszną, ostrą wonią ludzkiego strachu – tej najbardziej odurzającej z esencji, pobudzającej wszystkie jej zmysły. Ruszyła przed siebie, śledząc ten zapach, pozwalając instynktowi prowadzić ją niczym wodę przez łożysko potoku. Ledwie wydawała dźwięk, jak drapieżnik przemykający w stronę ofiary. Wtem się zatrzymała. Coś się zmieniło.
Zapach się rozdzielił.
Chcieli ją zmylić. Wiedzieli, że nie mają szans, więc oto kolejne postanowiło się poświęcić, odrzucić własne życie w zamian za złudną nadzieję, że może chociaż jedno się ostanie. Uśmiechnęła się pod nosem. Jakby to kiedykolwiek wystarczyło.
Wybrała ścieżkę po lewej – śmierdziała psem i poczuciem obowiązku, akurat na drugie danie. Nienawiść zostawi sobie na koniec. Na deser.
Dopadła ich na niewielkiej polanie, otoczonej z każdej strony splątanym lasem. Drzewa patrzyły w milczeniu na nadchodzące widowisko, obojętne i nie zmienne. To miało być krótkie widowisko.
Szarik wyczuł ją pierwszy. Ciało zesztywniało, sierść na grzbiecie zjeżyła się, pies przypadł do ziemi, obnażając kły. Groźny warkot przypominał wojenne werble.
Andrea stanęła w bojowej postawie, bez słowa, bez strachu. Jej szeroki miecz odbijał blask jaśniejącego w zenicie słońca, a tarcza, solidna i wciąż lśniąca, wydawała się równie gotowa, co jej właścicielka, by spotkać swoje przeznaczenie. Szarik nie czekał. Rzucił się w stronę Undine niczym żywa błyskawica — kłąb furii, wierności i bezgranicznej odwagi. Andrea natarła w okamgnieniu. Jej ataki były precyzyjne, metodyczne, doskonale wyuczone, przechodziły płynnymi sekwencjami jeden w drugi, nie dając jej szansy na kontratak. Gdy miecz Andrei ciął wysoko, Szarik już był gdzieś w dole, próbując wbić swe zęby w ogon. Gdy Andrea przypadała do ziemi, Szarik wyskakiwał, zamierzając się na ręce. Pchnięcie tarczą, silne, celne, mające wytrącić z równowagi. To nie był pierwszy raz, gdy ta kobieta stawała naprzeciw potworowi. Walczyła jak ktoś, kto doskonale zna granice własnej siły, bo przekroczył je już tyle razy.
Lecz i Undine znała te wszystkie ruchy, każdy atak i sekwencję. Wielu takich, jak Andrea, przewinęło się przez jej śmiercionośne dłonie. Śmierć kobiety była kwestią czasu.
Miecz odbiła przedramieniem, pozwalając ostrzu rozciąć skórę, nie zważając na ból. To nie miało znaczenia. W tej samej chwili jej ogon wystrzelił niczym bicz, przeciął powietrze, uderzył w tarczę. Andrea poleciała niczym szmaciana kukła, runęła na ziemię, a miecz wypadł z dłoni, gdy płuca rozpaczliwie nabierały tchu. Undine ruszyła naprzód, by dokończyć dzieła, lecz Szarik – wierny do końca, na zawsze oddany – rzucił się raz jeszcze, bez cienia zawahania. I tym razem nie celował już w ogon, nie kąsał rąk, nie uciekał się do sprytu. Skoczył wysoko, prosto do gardła, w ostatnim, rozpaczliwym akcie.
Chwyciła go w locie z obojętną precyzją. Jej ręce zamknęły się wokół ciała, zacisnęły bezlitośnie, a kości pękły z obrzydliwym gruchotem. Szarik zaskomlał z bólu, płowa sierść zabarwiła się szkarłatem, pies szarpnął się w agonalnych konwulsjach. Bez słowa, bez cienia żalu, Undine cisnęła jego ciało pod nogi kobiety. Psie spojrzenie ostatni raz spoczęło na Andrei, nim rozmyło się wiecznością.
Ten krzyk nie był głosem – był rozdarciem. Czystą, surową agonią wydartą z najgłębszych rejonów duszy, gdzie nie ma już języka, jest jedynie ból. I właśnie to było to, na co Undine czekała. Nie śmierć. Nie walka. Ale ta chwila – ten nagi, pierwotny dźwięk, w którym cały świat rozpada się dla jednej istoty. To był jej ulubiony moment.
Andrea rzuciła się na nią z furią, która nie znała celu, tylko potrzebę. Ciosy spadały niczym bezlitosny grad – szybkie, silne, ale nieskoordynowane, szarpane gniewem, nie kierowane chłodną głową wojownika. Żaden ruch nie miał już znaczenia poza jednym: zabić. Nie obronić, nie przeżyć. Zabić albo zginąć.
Undine przez chwilę pozwalała sobie na zabawę – odbijając chaotyczne ciosy, przesuwając się lekko, jak cień, który nie daje się złapać. Czekała, aż rytm oddechu przeciwniczki się załamie, aż mięśnie stracą precyzję, aż ciężar rozpaczy do reszty zniszczy jej postawę.
I wybrała swój moment.
Gdy Andrea po raz ostatni uniosła miecz do zamachu, Undine już tam była. Wślizgnęła się pod jaśniejący słońcem łuk, szybka jak błyskawica, równie śmiercionośna, i zatopiła pazury w ciele, tam, gdzie pulsuje życie.
To był koniec.
Zostawiła dwa ciała za sobą. I bez choćby spojrzenia ruszyła dalej – za ostatnim śladem, który pozostawał jeszcze żywy. Za Tristanem.
Znalazła go na szczycie klifu. Niebo zlewało się z szarością urwiska, milczące chmury szybowały gdzieś wysoko, a wiatr szarpał przydługimi włosami Tristana, co i rusz kryjącymi jego oblicze. Mężczyzna stał na krawędzi, chłodnym spojrzeniem obejmując przepaść, kalkulując w myślach, czy sobie z nią poradzi. Brwi ściągnęły się, usta zacisnęły w gniewną kreskę.
Merde — mruknął pod nosem, nim odwrócił się w stronę Undine.
— Naprawdę sądziłeś, że uda ci się uciec? — spytała z niemal autentycznym zaciekawieniem.
Tristan skrzywił się. W jednej dłoni trzymał miecz, w drugiej zaś – dziennik Ekspedycji.
— Wiedziałem — powiedział cicho. — Wiedziałem, czym jesteś.
— I co ci ta wiedza dała? — odpowiedziała Undine, zbliżając się wolno, z uśmiechem bestii, która już wygrała. — Nie potrafiłeś ocalić siebie. Nie potrafiłeś ocalić swoich przyjaciół. Spójrz — powiedziała, wyciągając do niego swe potworne dłonie. — Mam ich krew na rękach.
Tristan uniósł dziennik, spojrzał na niego po raz ostatni, nim przeniósł wzrok na nią. Na jego ustach zagościł gorzki uśmiech.
— Może tu kończy się nasza droga. Ale będą inni i oni będą kontynuować nasze dzieło. Dlatego zostawię coś – dla tych, którzy przyjdą po nas.
Nim zdążyła zareagować, zamachnął się – silnie, pewnie, z rozpaczą, która miała smak nadziei – a dziennik poleciał, kreśląc w powietrzu szeroki łuk. Myślał, że w ten sposób ocali prawdę. Że cokolwiek zostanie ocalone.
Lecz Undine była szybsza. Jej ciało wystrzeliło w dół z niepokojącą gracją; ogon owinął się wokół skały, a ona, w akrobatycznym ruchu, zanurkowała w pustkę. W locie chwyciła dziennik – tuż nad wzburzoną wodą – i jednym, potężnym szarpnięciem wróciła na klif, jakby śmierć nie miała już do niej dostępu.
Stanęła przed Tristanem, uśmiechając się triumfalnie, z bezcennym dziennikiem zamkniętym w śmiercionośnych szponach.
— Myślałeś, że to coś da? — zapytała z pogardą. — Że pozwolę którejkolwiek z waszych nadziei się ziścić?
Szpony zacisnęły się, a dziennik zaczął pękać. Metalowe obejmy i zębatki kruszyły się, zaklęty w środku głos wypływał zielonkawym światłem, a dmący wiatr porywał słowa jego nieżyjących przyjaciół, ich lęki, odkrycia, imiona. Wszystko to unosiło się i znikało, wymazane, jakby nigdy nie istniało. Z prawdziwą satysfakcją obserwowała, jak światło gaśnie w spojrzeniu Tristana, jak ta gorejąca nienawiść znika, a miecz wysuwa się z bezwładnej dłoni, gdy wypala się ten napędzający go, destruktywny ogień.
— Zrobiłem, co mogłem — szepnął.
— Wciąż za mało — syknęła Undine.
Zaatakowała. Jej cios był czysty, bezwzględny, ostateczny. Do ostatniej chwili patrzyła, jak życie wycieka z ciała, jak skóra czernieje, obracając się w zimny kamień. To był koniec opowieści o Ekspedycji 40, kolejnej pozbawionej sensu próbie zabicia Malarki.
Undine odsunęła się, podziwiając swoje dzieło. Zastygłe w agonii ciało pięknie komponowało się z rozciągającym się za nim widokiem, doskonale dopełniało górujący nad światem masyw Monolitu, niczym bezbronna ofiara złożona u stóp bezlitosnej bogini. Wspaniałe ostrzeżenie…
— Dla tych, którzy przyjdą po was — powiedziała Undine, powoli wracając do swej ludzkiej postaci, nim odwróciła się i skierowała w stronę plaży. Już niedługo jej zabawa zacznie się od nowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz