TW: krwawy rytuał, śmierć postaci, śmierć dziecka, otwarte rany
Do momentu, w którym stracił wszystko, śnił tylko o pięknej istocie, która objęła czule palcami jego małą, samotną duszę, wbijając ostre pazury w sam jej środek, skąd popłynęła gęsta czerwona krew i wyrwała ją z jego ciała, tuląc do własnej piersi niczym matka swoje własne dziecko, wypowiadając tajemnicze słowa, które brzmiały jak powiew delikatnego wiatru, łagodnie i ciepło.
Potem pozostało samo bolesne, niekończące się uczucie pragnienia. Tak trawiące i palące od środka, że same arcydiabły z Niższych Planów nie poradziłyby sobie w nieustającej agonii. Cain czuł jednocześnie wszystko i nic. Czasem wydawało mu się, że traci rozum. Krzyczy przez sen albo we śnie, nie jest w stanie powiedzieć, która z tych rzeczy wydarzyła się naprawdę. Jakby nieznana siła pchała go w przepaść, ofiarując pomoc w jakże spodziewanej śmierci, zapewniając, że nie poczuje niczego, kiedy uderzy już w ziemię. A jednocześnie ochraniała przed zagrożeniem. Prowadziła ścieżką trzymając go za rękę i wskazując bezpieczną drogę pośród ciemności i wszystkiego, co go prześladowało.
To ona mu wszystko odebrała. I dzięki niej wszystko zyskał.
Nie pamiętał, kiedy zaczęło się dla niego liczyć tylko to, żeby znowu ujrzeć swojego patrona. Obsesja, która obejmowała każdy zakamarek jego umysłu, chociaż twierdził, że zupełnie na niego nie wpływa. Czuł ich obecność, widział pozostawione znaki, pomimo braku chęci kontaktu, wiedział, że jest coraz bliżej. Aż w końcu świat się skończył i pozostał tylko on sam. Życie zdeprawowanej duszy zaczęło być wszystkim, o czym tylko mógł marzyć. Osiągnął spokój. Osiągnął zemstę. Osiągnął siłę.
Ostatnia osoba, która go odwiedziła, najdłużej z całej ich starej drużyny trzymała się obietnicy, że nie zapomni zajrzeć, ale czas robił swoje, a życie każdego toczyło się dalej. Cain po tym wszystkim, co się wydarzyło, nigdy nie doszedł całkowicie do siebie, odcinając się praktycznie od całego swojego otoczenia, popadając w coraz to większą obsesję, odkąd został całkowicie sam lub - jak można to również określić w taki sposób - zabrano mu ponownie wszystko, co tylko ponownie zdobył. Na początku czuł rozdzierającą samotność, ale teraz miał w swoim życiu cel, który nadawał wszystkiemu jakieś znaczenie.
Naberius został mu odebrany. Brutalnie i całkowicie niesprawiedliwie, a teraz był istotą, która posiadała jego wspomnienia albo tylko wyglądała tak, jak on, ale Caina to nie obchodziło. Kimkolwiek teraz był jego ukochany, Cain był gotowy zrobić absolutnie wszystko, żeby spełnić swoją własną obietnicę, którą złożył w dzień, w którym musieli się pożegnać.
Wszedł żwawym krokiem do dawno zapomnianego miejsca, które odkrył jakiś rok temu. Już wtedy dostawał delikatne sygnały, jakby był prowadzony przez rękę i wiedział, że jest blisko. Mówili do niego cały czas.
Ściany pokryte były znakami. Wyżłobionymi w ciemnym kamieniu liniami, przypominającymi dawno zapomniany język, który charakteryzował się dosyć prostym zapisem, ale przez wzgląd na czasy i zawiłą historię, wszelkie zapiski zostały spalone lub ukryte. Dawno zaschnięta krew użytych znaków przybrała czarny kolor. W samym miejscu unosił się zapach cedru i ziół. Wokół rosły kwiaty o płatkach białych jak śnieg. Według jednej legendy pojawiały się w miejscu, gdzie krew niewinności wsiąkała w ziemię na cześć czegoś niegodziwego. Druga legenda natomiast głosiła, że wyrastały tam, gdzie stawiało kroki dawno zapomniane bóstwo, zdradziecko piękne i potężne. Kwiaty same w sobie były czarujące. W świetle księżyca skrzyły się jak iskierki, a jeszcze piękniejszy był ich zapach.
Cain jednak nie przybył tutaj dla nich. Ważył w dłoni ciężar noża, który stanowił już jego nieodłączny element wyposażenia. Zabrał nim wiele żyć. Zakończył wiele istnień. Kiedyś nad tym rozmyślał, dzisiaj nie czuł już w związku z tym nic. Rozciągająca się pustka w jego wnętrzu tylko potwierdzała, że prawdopodobnie nie została tam żadna resztka duszy. Mimo to, czuł pod palcami fakturę rękojeści noża; małe wyżłobienia w kości, napis starty pod wpływem czasu, który kiedyś dla niego miał znaczenie. Przesuwając oczy w górę, spojrzał na małą istotę, związaną i bezbronną, wybudzoną ze snu, który trzymał ją w ciszy od paru dni. Łzy już dawno zaschły na chudych policzkach, pozostawiając jasne smugi na osiadającym na skórze brudzie.
Podszedł do ołtarza, sprawdzając liny i nie zwracając uwagi na szarpanie. Powinien wypowiedzieć słowa, które zostały zapisane w księgach, jednakże tyle razy próbował tego samego sposobu, że tym razem zamknął księgę i odłożył na bok. Sięgnął po kielich i postawił go na ołtarzu. Przetarł wyskrobane w kamieniu znaki starego dialektu.
Tym razem musi się udać. Pięćdziesiąt pięć rytuałów. Pięćdziesiąt pięć ofiar. Pięćdziesiąt pięć blizn znaczących jego ciało w wielu miejscach. Pięćdziesiąt pięć porażek.
Przystawił nóż do szyi dziecka, naciskając delikatną skórę. Ostrze błysnęło w świetle, przebijającym się przez ruiny, a Cain przesunął równo ręką. Znajomy dźwięk dławienia się krwią uderzył go w uszy i poczuł dziwną irytację z powodu faktu, że ofiara próbuje w jakiś sposób walczyć. Dorosła osoba wiedziałaby co to oznacza, dziecko było w swojej istocie niewinne, a przez to idealne. Spoglądał na wypływającą z rany krew, a potem objął nóż drugą ręką, unosząc ręce w górę i wbił z całej siły w sam środek klatki piersiowej. Żebra zawsze były najgorszą częścią. Często trzeba było je łamać, aby dostać się do narządów wewnętrznych, w zależności od wieku ofiary. Te były jeszcze szczupłe, chude, łatwe do usunięcia.
Wyciągnął nóż i odłożył go na bok. Rana napełniała się krwistą czerwienią szybko. Sięgnął po odłożony wcześniej nóż i naciął skórę po wewnętrznej stronie swojej dłoni. Napełnił kielich krwią ofiary, a jego własna posoka dołączyła do niego.
A potem wypił wszystko.
Wraz z ostatnim łykiem, przecinający ból w czaszce posłał go na ziemię. Zdążył zejść po schodach, słaniając się na nogach, dopóki nie upadł na ziemię. Rana na jego dłoni zapiekła żywym ogniem, gdy tylko oparł się rękoma, aby nie upaść zbyt boleśnie.
W kamieniu pod jego stopami pojawił się mały guzek. Poruszył się nieznacznie, a potem powieka uniosła się do góry i wielkie oko patrzyło na niego z dołu, nieruchome i szeroko otwarte. Z jego kącika zaczęła spływać krew, gęsta i czerwona, przypominająca łzy, a następnie oko poruszyło źrenicą w górę. Cain popatrzył jego śladem i zobaczył ich więcej. Całe mnóstwo rozsianych wokół niego, pośród obrośniętych dziką roślinnością kamieni, krwawych znaków, na ścianach, suficie, podłodze. Były wszędzie; wpatrzone w niego i skąpane w czarno-czerwonej krwi.
Ukłucie w głowie jakie poczuł w tamtym momencie niemal posłało go na kolana. Ból przelał się przez całe jego ciało w jednej chwili, natomiast w drugiej opierał się już na własnej ręce, zaciskając z bólu palce wokół zagarniętej ziemi. Oko pod nim uroniło jeszcze jedną krwawą łzę, kiedy Cain nabierał ciężko powietrza z powodu przelewającej się przez jego głowę migreny.
W następnej chwili wszystko ucichło. Ból zniknął, zamieniony w cichy pisk, który stopniowo zanikał. Chłodny powiew wiatru muskał jego rozgrzany policzek, a gdy podniósł swoje zaciśnięte powieki, zobaczył, że oko pod nim jakby się uśmiechało. Parsknął zmęczonym śmiechem, czując jak w jego piersi przelewa się niezrozumiałe jeszcze szczęście, które narastało z każdą chwilą. Kosmyki włosów z grzywki, jeszcze naturalnego koloru opadły na jego spocone czoło i przykleiły się do skóry.
A potem podniósł głowę.
Pióra czarnych skrzydeł owiniętych wokół skrywającej się za nimi sylwetki, z daleka wydawały się niemal jedwabne. Nie był w stanie ich naliczyć, ale wiedział, że było ich mnóstwo, różnej wielkości, zaciskających się i rozluźniających jednocześnie, jakby obiekt w środku był najcenniejszym skarbem, który trzeba osłonić przed całym zewnętrznym światem. Pośród nich maleńkie oczy wpatrywały się w niego w skupieniu, z mrugającymi powiekami i drgającymi źrenicami, pojawiając się i znikając w chmurze ciemnych piór, jakby nie mogły znaleźć sobie jednego, stałego miejsca.
Powietrze wokół zrobiło się gęste i ciepłe, nieprzyjemne do oddychania, chociaż było dalej czuć powiewy wiatru. Wokół zgromadzonych skrzydeł świat zaginał się w jakiejś nieodgadnionej czasoprzestrzeni, zakłócając ją, jak przy występującej usterce, a w samym środku kształt z drgającymi delikatnie skrzydłami i bardzo ruchliwymi oczami.
Cain podniósł się ciężko z kolan, czując jak dopiero teraz puszcza ściskaną w dłoni ziemię. Piach wdarł się w otwartą ranę na jego dłoni, ale nie czuł z tego powodu nic. Wpatrywał się z uspokojonym już oddechem, jak unosząca się w powietrzu istota powoli rozchyla swoje skrzydła, a spomiędzy nich wychodzi blada dłoń. Jedna, a potem druga. Oczy po wewnętrznych ich stronach patrzyły prosto w niego, dopóki nie zamknęły się w tym samym momencie i nie zniknęły w następnym, a skrzydła coraz bardziej się rozchylały na zewnątrz. Z każdą chwilą wydawało się ich ubywać, ale nie znikały tak normalnie. To wszystko było wręcz przeciwieństwem normalności.
Zauważył, jak bose stopy dotykają kamiennej posadzki. Ciemne skrzydła odsłoniły fragment nóg, potem biodra i pierś, rozkładając się z tyłu za nimi. Postać ubrana była w ciemną szatę, przypominającą togę, spiętą złotą klamrą na jednym ramieniu, ściągnięta w talii cienkim pasem, ciągnąc się za nim jak jedwabny welon.
Cain spojrzał na ostatnią parę skrzydeł, która zasłaniała twarz. Zrobił parę kroków w przód, zatrzymując się tuż przy schodach i czując delikatne pieczenie w zranioną dłoń. Nie wypowiedział ani słowa, odkąd jego patron się pojawił, ale nie potrzebował ich używać. On tu był. Przyszedł. Mógł równie dobrze znać jego myśli, co pragnienia, które Cain posiadał od dawna. Mógł wyrwać z jego mózgu wszystko. Czytać jak z otwartej księgi. A obecnie na białych stronnicach był wypisany czarnym atramentem: "podziw", "zaskoczenie", "pokusa".
– Nareszcie – wyszeptał bardziej sam do siebie i wtedy ostatnia para czarnych jak najciemniejsza noc skrzydeł rozwarła się na boki, ukazując z pozoru twarz jak u każdej normalnej osoby, tylko niezliczenie bardziej piękną.
Złoto dwojga oczu połączonych z delikatnie rozciągniętym uśmiechem. Bladość policzków i opadające na twarz czarne kosmyki włosów. Czarne skrzydła, które złożyły się majestatycznie za plecami Naberiusa z najdelikatniejszym szmerem. Coś w środku Caina przyciągało go do tego wszystkiego. Kazało mu podejść, złapać, objąć, uchwycić chociaż przynajmniej skrawek, jakby to miało zakończyć jego wieloletnie cierpienie. Wieloletnie starania, aby obecna chwila nastała. Miał dość uczucia pustki i jednoczesnego czucia wszystkiego o wiele mocniej.
Zamknął oczy. Słyszał jedynie bicie swojego serca i szelest piór, a potem ciepłe dłonie objęły jego twarz i poczuł jak opuszki palców muskają jego policzki w łagodnym pocieszeniu. W jednej chwili wszystko zniknęło. Całe cierpienie, wszystkie myśli, które tłoczyły się w jego głowie. Odetchnął z ulgą, opierając głowę o jedną z dłoni i uśmiechnął się.
– Tyle lat czekania... tyle śmierci i poszukiwań... zrobiłem wszystko o co mnie prosiłeś... czy teraz... – urwał, aby otworzyć oczy i spojrzeć w piękną jak kwiaty wokół twarz.
Łagodność uśmiechu, który miał przed twarzą była uspokajająca, choć czuł jak paznokcie na dłoniach wbijają się w jego skórę na policzkach. Ktoś inny zapewne stwierdziłby, że wizja śmierci nie jest zbyt przyjemna. Cain mógł mieć tylko nadzieję na śmierć. Wiedział, że nie umrze w normalnie pojęty sposób.
Naberius przekrzywił głowę i po chwili namysłu, odwrócił się i podszedł do ołtarza. Przeciągnięciem paznokcia wyrył zagłębienie w kamieniu, z którego polała się krew, ciurkiem spływając na ziemię. Sięgnął po leżący na krańcu kielich.
Cain obserwował w milczeniu jak bóstwo spogląda na martwą powłokę, leżącą na środku ołtarza, dalej związaną i milczącą, zapewne już od dawna wykrwawioną. Wokół ucichły nawet zwierzęta, które normalnie o tej porze wychodzą w poszukiwaniu jedzenia, zapewne czując, że w pobliżu znajduje się o wiele groźniejszy drapieżnik, niż one same. Usłyszał tylko cichy pomruk i światło płomieni raziło go w oczy, kiedy ogień pojawił się znikąd, wysoki aż na dwa metry i pożerający ciało z głodem uwięzionego w klatce stworzenia, które było bite i żyło w wiecznym strachu. Zapach palonego ciała wdarł się w jego nozdrza i objął całe płuca.
Naberius usiadł na brzegu ołtarza i opuścił rękę z kielichem pod lecącą z wyżłobienia w kamieniu krew. Uniósł oczy w górę, złoto spotkało się z czernią, a delikatny powiew wiatru poruszył rosnącymi wokół kwiatami. Cain bez zastanowienia ruszył w jego stronę, wspinając się po schodach i nie odrywając wzroku od siedzącego naprzeciwko niego ciała. Tak nierealnego, ale namacalnego. Na tle coraz to bardziej malejących płomieni. Wyglądał jak rozpostarty na tronie diabeł.
Naberius wziął łyk. Z jego kącików ust spłynęły strużki krwi, plamiąc klatkę piersiową i uda. Wypił wszystko, odłożył kielich na bok, a potem przetarł kciukiem ubrudzoną twarz, rozmazując czerwoną ciecz po swoim podbródku i wyciągnął rękę do przodu.
Cain uklęknął przed nim i otworzył usta. Poczuł nacisk palca na swój język, metaliczny smak krwi, którą patron zebrał ze swoich warg, zobaczył uśmiech i jakimś niepojętym sposobem odczuwał jego emocje. Zapach pierza wdarł się do jego nozdrzy, połączony z zapachem kwiatów wokół. Skóra mrowiła go w miejscu, gdzie opuszki palców dotknęły go w twarz, ale jeszcze bardziej odczuwał kłębiące się pragnienie w dole brzucha, nie mogąc oderwać wzroku od tej siedzącej na kamieniu istoty. Naberius oparł stopę o jego ramię, a Cain objął kostkę swoimi palcami, wpatrując się w czarną głębię wbijających się intensywnie w niego źrenic, a następnie spuścił swoje oczy i ucałował grzbiet stopy z nabożną czułością. Przesunął usta w górę, wzdłuż prostej kości piszczela, obejmując całą dłonią rozgrzaną łydkę, pozostawiając pocałunek nad kolanem, unosząc się nieco w górę na swoich zgiętych nogach, kontynuując podróż ustami poprzez udo do miejsca, gdzie parę kropel krwi barwiło jasną skórę na czerwono. Przycisnął rozgrzany język do danego miejsca, zbierając nim ciecz. Drżący wydech wyleciał przez jego usta, gdy poczuł, jak dłoń opiera się na czubku jego głowy i gładzi włosy, które od dawna straciły swoją naturalną, ciemną barwę.
– Zmieniłeś się.
Cain znieruchomiał z ustami na skórze, otwierając szeroko oczy. Przysiągłby, że wstrzymał również oddech na chwilę. A potem, kiedy spłynęło na niego realne szczęście, tak irracjonalnie odczuwalne w tej jednej nagłej chwili, uśmiechnął się i przycisnął usta do tego samego miejsca na skórze w czułym pocałunku.
Podniósł głowę i uśmiechnął się, patrząc na znajomą twarz, której rysy mógł już dawno zapomnieć z powodu upływającego czasu, odkąd ostatni raz się widzieli. Czuł, jak w jego oczach zbierają się palące łzy, a kiedy jedna spłynęła po skórze w dół, ciepło dłoni dotknęło jego policzka, który oparł z westchnięciem.
– Minęło sporo czasu.
Naberius objął dłońmi twarz Caina i zmusił go do podniesienia głowy. Przyglądał się tak przez chwilę w ciszy, z umazanym podbródkiem we krwi, nieruchomo.
– Tak...
– Zabierz mnie ze sobą. – Cain objął jego nadgarstki.
Palące spojrzenie ciemnych oczu iskrzyło się setką spalających się gwiazd, wpatrzoną w ciepłe, płonące złoto oczu drugiego.
– Zrób ze mną co chcesz, choćbym miał cierpieć do końca swojego życia – spuścił ciężką od emocji głowę – Nie równa się to z obecną rzeczywistością. Zakończ to po prostu. Błagam.
Cisza, która zapanowała wokół była głucha i pusta, bez powiewu wiatru, który hulał pomiędzy skruszonymi kamieniami ruin i bawił się płatkami białych kwiatów, a teraz ucichł wraz z dwiema postaciami skąpanymi w świetle księżyca.
Cain wtulił twarz w udo.
– Jesteś gotowy na cierpienie w zamian za pozostanie ze mną? – usłyszał ciche pytanie nad głową.
– Jeśli jest to jedyny sposób... zrób ze mnie swojego diabła. Już i tak zostałem grzesznikiem.
Naberius ponownie podniósł głowę Caina do góry i spojrzał w jego oczy. Przez chwilę oboje byli zamknięci w tym jednym momencie, kiedy jeszcze fatum, przed którym nie potrafili się schować, nie goniło ich niczym nieustępliwy myśliwy za ranioną zwierzyną. Kiedy byli razem i posiadali nadzieję, nim los nie rozdzielił ich brutalnie i nie związał po przeciwnych stronach ciemnego korytarza.
Teraz byli zupełnie innymi istotami.
Naberius uśmiechnął się łagodnie, a z jego oczu spłynęły łzy z czystego złota. Pociągnął za twarz Caina, a ten poruszył się posłusznie, prowadzony nieznaną siłą, opierając się na rękach ułożonych po obu stronach bioder Naberiusa, który siedział na kamiennym ołtarzu.
– Twoja dusza od zawsze należała tylko do mnie, ukochany – wyszeptał prosto w usta Caina, który pochylał się nad nim – Sprawię, że wszyscy, którzy są przeciw, zaczną cierpieć i nakarmię cię ich krwią.
– Przyniosę ci głowę każdego, kto kiedykolwiek zwróci się przeciwko tobie – wyszeptał w odpowiedzi.
– Będziesz moją plagą. Moją bronią. Moim pięknym narzędziem niosącym cierpienie. Mój. Teraz już na zawsze.
– Na zawsze. – Cain zamknął oczy i przycisnął swoje usta do rozchylonych warg pod sobą.
Smakował prochem i dymem, czymś słodkim i jednocześnie gorzkim. Wszystko jednak było niczym w porównaniu z uczuciem, które towarzyszyło temu, kiedy ich języki splotły się ze sobą, a Cain poczuł, jak pętla w jego sercu rozplata się i osadza w dole brzucha.
– Poprowadzę cię – wyszeptał Naberius – Zrobisz to, co ci każę, a będziemy już na zawsze razem.
Cain zwyczajnie pokiwał głową. Oczywiście, że zrobi wszystko, o co tylko Naberius go poprosi. Położyłby cały świat u jego stóp, gdyby to miało oznaczać, że już mu go nie odbiorą.
Dłonie Caina często ukryte były pod materiałem rękawiczek, dziewicze w dotyku tylu rzeczy na świecie, przez który podróżowali. Nigdy nie poznały rękojeści broni, ciepłego strumienia świeżej krwi, mroźnego kąsania zbłąkanego wiatru, który kaskadami przetaczał się przez ulice Mosiężnego Miasta. Pozbawiony częściowego czucia, Cain mógł tylko patrzyć, jak dłonie Naberiusa poruszały się nieustannie, rzucając czary, ożywione i z gracją godną zaklinacza. Z każdym dniem stan Caina pogarszał się minimalnie coraz bardziej, ale przestał to odczuwać tak mocno, kiedy Naberius pojawiał się tuż obok, obejmując go miękkością swoich skrzydeł i czułym dotykiem swoich dłoni na policzkach Caina.
Naberius był nienawistnym, małym stworzeniem, w którym Cain był zakochany.
A teraz, gdy doskonale czuł każdy cal ciała pod sobą siedzącego na zimnym kamieniu Naberiusa, nie mógł oderwać od niego swoich ust, czując to wszystko tak, jak wtedy, kiedy postawili na szali swoje życia za cenę o wiele większą, niż to, co było tego warte.
Było jednak inaczej. Skóra, którą ssał na szyi nie smakowała tak, jak wtedy, nie pachniała Babsem, którego znał. Naberius stał się czymś, czego Cain zapewne nie ogarniał swoim umysłem, ale sięgał po każdą możliwość posiadania go blisko siebie.
[...]
Klatka piersiowa Caina unosiła się i opadała w szalonym rytmie, a on sam czuł, jakby jego płuca zaciskały się coraz mocniej. Nim się zorientował, spod paznokci zaciskających się na udach Naberiusa spływała krew, ale nie wydawało się, aby mu to specjalnie przeszkadzało. Naberius znieruchomiał na biodrach Caina; włosy spłynęły w dół, małe skrzydła drżały ze zmęczenia, jak całe jego ciało, które na tę upływającą chwilę stało się materialne, choć dalej nieśmiertelne, a te duże tuż za jego plecami, opadły w dół po obu ich stronach, osłaniając ich oboje przed powiewem zimnego wiatru, niosącego ze sobą zapowiedź nadchodzących wydarzeń.
Cain podniósł dłoń do policzka Naberiusa i pogładził go z miłością z wymalowanym na swojej twarzy zmęczeniem, ale jednocześnie ogarniającym go spokojem. Anioł przesunął ręką wzdłuż długości całej jego ręki; przez napięte od wysiłku bicepsy, które nie tak dawno podtrzymywały jego ciało, poprzez przedramię i ciepłe dłonie. Ucałował ich wnętrze, przesunął ustami po palcach, a następnie złączył oba nadgarstki ze sobą i umieścił nad głową Caina.
Ciernie, wyrastające z boków ołtarza wpiły się w jego skórę z bolesnym ukłuciem, rozdzierając ją powoli. Twarz Caina skrzywiła się z bólu, ale pozostał spokojny, czując miły dotyk Naberiusa oraz jego ciepłe uda przytulone do swojej rozciągniętej sylwetki.
– To będzie bolało – usłyszał ciche słowa tuż przy swoim uchu – Ale potem nie będziesz czuł już nic. Będziemy razem. Tylko ty i ja.
Cain był przyzwyczajony do uczucia zimnego oddechu śmierci na swoim karku, ale teraz to uczucie było inne. Jego ciało chciało walczyć o prawo do ostatniego oddechu, mimo że umysł już dawno się poddał. Pragnął tego, tłamsząc normalne odruchy. Odczuwał spokój, ogarniający go chłód, chwilę zwątpienia, ale jednocześnie zaraz później absolutną pewność i radość.
Uchylił wargi i odetchnął głęboko. Skinął głową i wpatrywał się w twarz Naberiusa, który wyprostował się, ponownie opierając ciężar swoich bioder na Cainie. Cały czas czuł, jak raniące go ciernie zaciskają się na jego skórze coraz mocniej, wyciągając je w górę i oplatając się jeszcze dalej. W dłonie Naberiusa pojawił się ten sam nóż, którego Cain użył do uśmiercenia poprzedniej ofiary.
– Dziecię Ciemności. Nicości chodząca po świecie, niczym zagubiona dusza. Ten, który skąpany w świetle żywi się Cierpieniem. Oddaję ci władzę nad swoją duszą i ciałem. Nad umysłem i drogami, które ukształtujesz według swojego upodobania. Trzymasz moje serce i pochłoniesz je. Niech zawsze ci służy.
– Nie było bólu, zanim życie nie odwróciło się od moich wskazujących drogę skrzydeł. Jestem tym, który stworzy nowe życie. Owocem, który karmi. Życie, które we mnie rośnie poprowadzi armię ku tym, którzy się mnie wyrzekli. Zgładzi ich i pochłonie. Teraz istniejesz, by cierpieć, dopóki nie znajdziesz drogi powrotnej do moich objęć.
Naberius rozpostarł ogromne skrzydła, których pióra zalśniły w świetle księżyca, a Cain poczuł, jak coś niematerialnego wyrywa z jego piersi ostatni żywy fragment duszy. Drgnął w bólu, ale ciernie oplatające jego kończyny trzymały go mocno rozciągniętego na zimnym kamieniu. A potem Naberius podniósł złączone na rękojeści noża dłonie i wpatrując się w twarz Caina z uśmiechem, wbił ostrze prosto w jego serce.
Słyszał ostatnie uderzenia pompującego krew mięśnia. Czuł, jak jego pierś napełnia się gorącą krwią, która spłynęła z kącika jego ust, po tym, jak metaliczny smak wpłynął do jego ust. Zachłysnął się nią i uczuciem, które towarzyszyło łamaniu żeber, kiedy nóż ruszył w dół, torując drogę pomiędzy jego żebrami. Powinien już dawno zemdleć z bólu, umierać w męczarniach, ale wpatrywał się ze łzami bólu i szczęścia w oczach prosto w twarz Naberiusa, którego twarz coraz bliżej była niego samego. Złożył zimny pocałunek na jego ustach, a Cain poczuł, jak coś odsuwa jego żebra na bok i wpełza pomiędzy tkankę, obejmując jego rozdygotane serce.
– Teraz jest moje – słowa wypłynęły z zamkniętych ust siedzącej na nim istoty prosto do jego rozpalonego od bólu umysłu – I pozostanie na zawsze już moje.
Naberius wyrwał z jego klatki piersiowej serce, ściskając pomiędzy palcami. Sącząca się krew kapała prosto na rozłożone pod nim, rozgrzane od bólu ciało. Człowiek pod nim parsknął zduszonym śmiechem, a potem jego ciemne źrenice rozszerzyły się, a ostatni, naprawdę zdławiony oddech uleciał ze skąpanych we własnej krwi ustach.
Delikatny wietrzyk powrócił, muskając martwe ciało, bawiąc się kaskadami dwukolorowych włosów oraz ciemnymi piórami na rozłożonych szeroko skrzydłach, które objęły ich obie sylwetki, złączone tak samo, jak wtedy, kiedy musieli zostać rozdzieleni.
Życie, które zgasło w bólu, pozostało oddane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz