Prawdę mówiąc, Aurelion nie miał bladego pojęcia, gdzie się aktualnie znajduje. Chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż żółta taksówka – ta, z wyjątkowo mało cierpliwym i zmęczonym kierowcą, który po kilku niegrzecznych burknięciach ze strony siwowłosego, postanowił wreszcie wyprosić go ze swojego pojazdu – nie odjechała daleko od Stellaire, stolica oraz jej okolice wciąż były dla niego obce na tyle, by sam nie był w stanie nawigować się po zaludnionych ulicach, rozświetlonych deptakach i zapadających w sen peryferiach. Powrót do domu, tego samego, który dzielił ze źródłem piekącego w sercu bólu, wydawał się więc nie należeć do zadań najłatwiejszych. Całe szczęście, Handrahanowi nie zależało na rychłym podniesieniu się z okupowanej właśnie ławki, nie. Przeciwnie, miał jedynie nadzieję, że kolejne porcje taniego piwska szybko doprowadzą go do stanu błogiej nieświadomości, a zimno listopadowej nocy obedrze z resztek życia żarzących się lichym światłem w jego własnej, wymęczonej piersi.
Gdy obok niego pojawiła się ciemnowłosa kobieta, bez wcześniejszego zapytania siadająca na drugim końcu ławki, w pierwszej kolejności zmierzył ją ponurym, niezadowolonym spojrzeniem, szybko jednak przyzwyczajając się do jej obecności i cichych odgłosów sączenia alkoholu. Zmęczony wzrok nieznajomej uciekał gdzieś w dal, w cienie znajdującego się naprzeciw nich lasu i wyszczerbiony beton prowadzącej do miasta drogi. Jej dłonie drżały. Śniade paluszki uderzały o cieniutkie ściany puszki, po nadgarstkach raz po raz przechodził dreszcz. Dziewczyna była w równie beznadziejnym stanie, co on sam. Ba, być może jeszcze gorszym. I tylko ta dostrzegalna w niej żałość, bolesne spojrzenie i zapadnięte policzki sprawiły, iż w ostateczności jej obecność okazała się dla Aureliona dość znośna, zaś jego ból – dzielony i trochę mniej osamotniony.
Nie spodziewał się również przybycia właściciela stacji, na której kilka godzin wcześniej zakupił dwa sześciopaki najtańszego piwa. Pierwsze pytanie zdołało prawie całkowicie wyprowadzić Aureliona z resztek jakiejkolwiek równowagi, jednak podejście nieznajomego mężczyzny, zdawkowe odpowiedzi i słyszalne w jego głosie zrezygnowanie, szybko obudziły w wojowniku kolejne pokłady wyrozumiałości, wzajemnego zrozumienia. Chwilę jeszcze, w tej wpajanej mu od lat nieufności, obserwował poczynania nieznajomego – jak wraca na stację, jak ponownie kieruje się w stronę okupowanej przez nich ławki i jak bierze pierwszego łyka własnego trunku, kierując spojrzenie bladych tęczówek w stronę ciemności nocnego nieba. Tyle wystarczyło, by ponownie uspokoić pobudzony alkoholem umysł i powrócić do trwania w otaczającej ich, ciężkiej ciszy.
Ciszy, po kilku minutach przerwanej przez nieznajomą, siedzącą między nimi kobietę. Zauważył w jej spojrzeniu iskierkę zawahania, gdy żaden z nich nie odpowiedział na jej pytanie. Zauważył również drżące usta, niespokojnie obijające się o puszkę palce. Wystarczył jednak moment, jeden głęboki wdech, by ciemnowłosa jakkolwiek zdołała uspokoić targającą jej pierś emocję i raz jeszcze otworzyła usta, decydując się w ostateczności na uzewnętrznienie całej złości, która zaprowadziła ją pod drzwi Łuny, zmusiła do alkoholowej eskapady i zaproponowała wieczór na ławce w towarzystwie siwowłosego nieznajomego.
I choć w innych okolicznościach najpewniej przewróciłby oczami, a – w swym przebrzydle samolubnym przekonaniu, iż sam ma na głowie wystarczająco własnych problemów – jej łzawą historię puścił mimo uszu, nie mógł pozbyć się wrażenia, że tym niełatwym aktem obnażenia wszystkich swoich niepewności, odznaczyła się wśród całej ich trójki największą odwagą.
Asher odłożył pustą puszkę za ławkę, dokładając ją do sporej już ich, tworzącej swego rodzaju piramidę, kolekcji i westchnął ze słyszalnym zrezygnowaniem, dobrą chwilę bijąc się z własnymi myślami. Gdyby nie wzrastające we krwi promile i kolejne, przyniesione przez właściciela stacji sześciopaki, nigdy nie wziąłby tego pod uwagę. Nie lubił o sobie mówić i nie lubił odkrywać przed innymi swoich słabości. Znacznie łatwiej było udawać. Przybierać maskę zimnego sukinkota, dawać upust emocjom w zupełnej samotności, gdzie nikt nie był w stanie zarzucić mu bezsilności, czy odcinającej go od rzeczywistości rozpaczy. A jednak teraz, po kolejnym pytaniu siedzącej obok kobiety, wyczuwszy słabnącą wolę, wziął głęboki wdech, gotowy ten jeden, jedyny raz pozwolić sobie na jakąkolwiek namiastkę szczerości.
— Właściwie to… Cholera, nawet nie wiem od czego zacząć. To tak kurewsko głupie. Wszystko to, co… co teraz czuję. Powinienem się tego domyślić. Powinien być zwyczajnie, kurwa, mądrzejszy. Nawet go na początku nie lubiłem. Był tak nieznośny, tak niesamowicie wkurwiający. Cholera, dalej jest. Zapatrzony w siebie dupek. Ale wystarczyło żeby dwa razy się do mnie uśmiechnął, żeby dwa razy powiedział coś miłego i mi po prostu, nie wiem… odjebało. Jedyne co mam na swoją obronę to to, że facet kurewsko dobrze flirtuje. I nawet nie jest chodzącym ideałem, właściwie to mu do niego daleko.
Asher zerknął w stronę swoich towarzyszy, zupełnie jakby chciał się upewnić, czy nie są oni wytworem jego podpitej wyobraźni i czy przypadkiem nie gada właśnie sam ze sobą. Mimo wszystko nieznajoma dwójka dalej dzieliła z nim niewielką, drewnianą ławeczkę, dokładnie wsłuchując się w wypluwane przez niego słowa.
— Tak, trochę żenujące. Nie wiem tylko czyja to w końcu wina. Moja, bo pierwszy raz w życiu poczułem coś… coś takiego, czy jego, bo świadomie mnie wykorzystał. Wykorzystał, chociaż obiecałem sobie, że nigdy więcej wykorzystać się nie dam. Nie po tym, jak… — przerwał na moment i zacisnął mocniej palce na wpół pustej puszce, walcząc z powracającym bolesnym wspomnieniem. Nie, nie powinien się do tego przyznawać. Nie na odłamku tak całkowicie innym od tego, z którego właściwie pochodził. I tutaj, i tam był jednak mordercą. Nieświadomym, działającym wbrew własnej woli i wykorzystanym jak zwykła marionetka, ale wciąż mordercą. Pierdolonym rzeźnikiem, który nigdy nie zdołał pogodzić się z tym, że dał sobą tak łatwo manipulować. — Nieważne. Chujowa sprawa, z którą emocjonalnie nie potrafię sobie poradzić. Ot, tyle.
Cisza, która zapadła po jego słowach okazała się dużo cięższa do zniesienia, niż mogłoby się mu wcześniej wydawać. Aurelion odwrócił wzrok od pozostałej dwójki; wystraszony, speszony i w duchu przeklinający moment, w którym zdecydował się odezwać. Czuł się jak kompletny bałwan, skończony idiota. Emocje, które w tym momencie rozrywały mu serce, należały tylko i wyłącznie do niego. Powinien się tego trzymać. Trzymać i trwać w nadziei, że palący pierś ból zniknie, pozostawiając za sobą jedynie prochy złudnej nadziei oraz odrzuconych wspomnień.
Nie zauważył zbliżającej się w jego stronę dłoni. Nie zauważył łyskającej w brązowej tęczówce iskierki niepewności, uniesionych w powietrzu śniadych paluszków. Dostrzegłszy jednak asherową niechęć, w nagłym przypływie niepokoju, nieznajoma kobieta zrezygnowała z próby pocieszenia siwowłosego i poprawiła się w miejscu, by zaraz zacisnąć pewnie obie dłonie na zimnej powierzchni puszki.
— Chyba wiem, co masz na myśli — skomentowała po chwili, zwracając na siebie uwagę towarzyszących jej mężczyzn. Wzruszyła ramionami, czarne loki podskoczyły razem z nią. — Takim jak my naprawdę łatwo namieszać w głowie, nie?
Aurelion kiwnął ze zrezygnowaniem głową. Dziewczyna miała rację.
— Chciałbym wam powiedzieć, że czas leczy rany, ale… nie, to wcale nie jest takie proste — mruknął właściciel stacji. Niechętnie, z lekkim oporem i słyszalnym w niskim głosie zmęczeniem po przydługim dniu w pracy. — Minęły już cztery lata. Cztery lata od rozwodu z osobą, która… co tu dużo mówić, była dla mnie wszystkim. I od czterech lat każdy kolejny dzień jest tak samo beznadziejny, jak ten poprzedni. Człowiek ma wrażenie, że stoi w miejscu, kiedy cały świat wokół szaleńczo gna do przodu.
Asher wziął głęboki wdech, czując jedynie, jak po słowach nieznajomego jarząca się w jego umyśle pustka przybiera na sile, jak wbija swe szpony w każdy skrawek nadziei, który zdołał zachować się w ciemnych zakamarkach jego serca i jak z sekundy na sekundę pozbawia go resztek sił, pozostawiając za sobą jedynie zimną, wypraną ze świadomości powłokę. Jemu również musiał jednak przyznać rację. Jakkolwiek bolesna nie okazałaby się prawda i jakkolwiek trudno nie byłoby się z nią pogodzić.
Na całe szczęście dzisiejszego wieczoru miał piwo. Mógł mieć je również jutro, pojutrze i każdego dnia – tak długo, aż sam nie skończy w wysmarowanym gównem rynsztoku – lecz tylko dzisiaj był w stanie pochwalić się towarzystwem, które rozumiał i które, pomimo tak wielu obaw, rozumiało również jego.
Siedząca pośrodku kobieta zachichotała, oparła głowę o oparcie ławki. Od jej wielkich oczu odbijała się ciemność bezgwiezdnego, nocnego nieba.
— No, to nieźle się dobraliśmy, drodzy panowie. Potrójna dawka wstydu, żałości i jakiejś absurdalnej nędzy. Niszczyciele dobrej zabawy i prawdziwi pogromcy uśmiechów dzieci. Oby tylko nikt się już tutaj dzisiaj nie dosiadł. Obawiam się, że świat mógłby nie znieść tak wielkiej dawki, skoncentrowanej w jednym miejscu, niedoli.
Gdy Bernard otworzył oczy, na zewnątrz wciąż panował mrok. Wokół stacji, wijąc się między dwoma dystrybutorami, unosiła się ciężka – zapowiadająca powolnie nadchodzący świt – mgła, a zwisające nad drogą latarnie przygasły, kończąc tym samym swą przydługą, nocną zmianę. Solmaryjczyk wyprostował niechętnie plecy, dłoń skierował na obolały kark. Nim zdołał całkowicie podnieść się z ławki, wspomnienia ostatniego wieczoru powróciły do ospałego umysłu, przypominając o obecności pozostałej, upijającej się przed jego stacją dwójki. Bernard odwrócił głowę, połyskujące w ciemnościach tęczówki poszukiwały znajomych sylwetek. Skromny uśmiech wtargnął na twarz ciemnowłosego, gdy spostrzegł wreszcie swych spitych towarzyszy.
Blondyn zasnął na siedząco. W wygodnym rozkroku, ze skrzyżowanymi na piersi rękoma i głową, którą w trakcie snu grawitacja niebezpiecznie pociągnęła w dół, zsuwając ją oraz kosmyki siwego włosa z lichego oparcia ławki. Siedząca między nimi kobieta, nie robiąc sobie wiele ze znajdującego się wokół niej towarzystwa, zdecydowała się na znacznie wygodniejszą pozycję. Rozłożona na połowie długości ich wspólnego siedziska, głowie pozwoliła spocząć na ramieniu bezimiennego kolegi – sądząc jednak po nieprzyjemnym bólu w prawym barku, Bernard mógł się domyślić, że ta w ciągu nocy nieraz zmieniała położenie w swych nieudanych próbach odnalezienia wystarczająco wygodnej poduszki.
Świetnie, nie dość, że Łuna zyskała parę firmowych pijusów, to teraz również okazała się ich swoistą, wygodną kołyską. Z tym że on sam świadomie do tego doprowadził.
Bernard podniósł się wreszcie z miejsca, bez słowa skierował w stronę stacji. Choć minęło kilka, dłuższych chwil nim zdążył wrócić z trzymanym w dłoniach pledem, dwójka nieznajomych wciąż pogrążona była w głębokim, nieprzerwanym śnie. Materiał starego koca okrył wymarznięte ciała, przyjemne ciepło objęło roztrzęsione kolana, a jedyną pamiątką po obecności Bernarda okazała się niewielka karteczka, prosząca zaledwie o uprzątnięcie pustych, rozłożonych wokół ławki puszek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz