10 lipca 2023

Od Bashara – Lekarze mają swoje sposoby

Wynik biopsji krył swą grozę w gąszczu trudnych słów i ciężkiego, medycznego żargonu. Doktor Karim przebiegł wzrokiem złowieszczy tekst, nawet jedna zmarszczka nie przecięła jego czoła.
— I jak, panie doktorze? Wszystko jest w porządku?
Nic nie jest w porządku.
Demon podniósł spojrzenie na swego pacjenta, a w tych niepokojąco czerwonych oczach nie odbiły się żadne negatywne emocje. Profesjonalny uśmiech wciąż zdobił twarz, ramiona zdawały się rozluźnione, światło słońca igrało w gładko uczesanych włosach.
Prywatny gabinet pachniał wysterylizowanym metalem, jałowymi gazikami i środkiem antyseptycznym. Ściany wyłożone białymi płytkami, gładkie linoleum, okryta papierem kozetka. Do tego jeszcze te tekturowe plansze pełne grafik przestrzegających przed rakiem płuc, cukrzycą i zawałem serca, jakie spotkać można było w każdej przychodni, w gabinecie pielęgniarki i szpitalu. Dwie jarzeniówki wypełniały milczenie zmęczonym brzęczeniem, maskowały gwar dobiegający z korytarza jednolitym, wyjałowionym dźwiękiem.
Jego pacjent, śmiertelnik koło siedemdziesiątki, wyglądał zupełnie zwyczajnie i zdrowo. Na pierwszy rzut oka mężczyźnie nic nie dolegało – jego głos był pogodny, oczy błyszczały, ruchy wciąż miały w sobie siłę i stanowczość. Tak, włosy dawno straciły całą swoją barwę, zęby zdradzały metal protezy, a chude dłonie pokrywały liczne plamy wątrobowe – ale człowiek dobrze się trzymał, mógłby jeszcze żyć, bawić prawnuki. Tylko że los miał dla niego nieco inny plan.
— Wszystko w porządku — skłamał gładko demon, odkładając wyniki na bok, wpinając je z powrotem do segregatora. — Ale mam wrażenie, że jakoś pan ostatnio pobladł. Dobrze się pan czuje?
Siwe brwi uniosły się, pacjent popatrzył na niego ze zdziwieniem.
— Nie no, panie doktorze, ja to się tam dobrze czuję, krzepki chłop jestem…
— Na pewno? — Troska zadźwięczała w głosie, doktor Karim pochylił się przez biurko. — Nie ma pan trochę podkrążonych oczu?
— Ja wiem? — Niepewność wkradła się między słowa. — Może ostatnio słabo spałem?
— To się często zdarza?
— Co takiego?
— Bezsenność.
— Uhh…
Chwila ciszy, lekarz uważnym spojrzeniem studiował twarz swego pacjenta.
— Naprawdę pan pobladł.
— A bo to człowiek czasem taki zmęczony…
— Właśnie. — Bashar zastukał knykciem w blat. — Ma pan za mało żelaza.
— Ja?
— Tak, pan. Teraz to widzę. — Demon podparł dłonią podbródek, potarł go gestem wyrażającym profesjonalne skupienie i głęboką refleksję. — Podkrążone oczy, pobladła skóra, bezsenność i osłabienie. Diagnoza może być tylko jedna.
— Jaka?
— Anemia.
— Być nie może!
— A jednak.
Lekarz sięgnął w stronę biurka, kliknęła szuflada, na blacie pojawił się…
— Glukometr?
— Ależ nie — kolejne kłamstwo — proszę spojrzeć. — Demon wyciągnął z pudełka urządzenie.
Niebieski plastik wytarł się i wyblakł, nie dało się odczytać marki, a wyświetlacz zamrugał leniwie, gdy doktor Karim wcisnął guzik. Antyczny model glukometru widział już chyba wszystko, a jego termin gwarancji stanowił jedynie odległe wspomnienie.
— Toć ja taki miałem, jak…
— Podobnie wygląda — uciął Bashar — ale to najnowocześniejszy ferrometr.
— Ferro…
— Miernik poziomu żelaza we krwi. Proszę mi tu dać rękę, zaraz zmierzymy.
— A to bez strzykawki?
— Bez strzykawki, tylko miernikiem się zmierzy.
Gazik, alkohol, bok palca zdezynfekowany. Pyk, kropla krwi – pierwsza w gazik, druga na papier. Miernik westchnął i zapiszczał.
— Działa zupełnie jak gluko…
Ferrometr — poprawił go szybko lekarz. Kolejne piknięcie. — O, proszę bardzo, już mamy wynik.
Standardowe i całkiem zdrowe 110 mg/dl pojawiło się na dogorywającym wyświetlaczu. Doktor Karim zmarszczył czoło w zatroskaną harmonijkę.
— Tak jak myślałem — powiedział grobowym głosem. — Żelazo dużo, dużo poniżej normy.
— To co teraz? — spytał pacjent, niepewnie popatrując to na lekarza, to na wyświetlacz. — Recepta na…
— Nie-nie, nie będzie żadnej recepty. Widzi pan, żelazo to jest problematyczny suplement: czasem słabo się wchłania, powoduje skutki uboczne – biegunka, nudności i wymioty u jednych, a u innych bóle brzucha, zaparcia…
— Oj, to niedobrze.
— Racja, niedobrze. Ale jest lepszy sposób, żeby poradzić sobie z pana przypadłością.
— Jest?
— Jest.
Szuflada znów kliknęła, Bashar wyciągnął bloczek kartek. Ozdobione logiem jakiegoś preparatu na kaszel, przyciągały wzrok żółtą barwą, kreskówkową pszczołą i wielkim plastrem miodu.
— Zrobi pan tak. Pójdzie pan na targ i kupi czarną kurę.
— Czarną kurę?
Demon podniósł wzrok na pacjenta.
— Czarną kurę. Z czarnymi piórami, rozumie pan?
— Że na rosół czy na barszczyk?
— Ani na rosół, ani na barszczyk. — Lekarz błyskawicznie zanotował pierwszy krok kuracji. Dużymi literami i wyraźnie. — Żywą, czarną kurę pan kupi.
— I co ja z tą kurą zrobię?
— Przyniesie pan do domu, łeb jej urżnie i krew spuści.
— Co, tak po prostu?
— Tak po prostu. — Znów notatki, kropka na końcu zdania, Bashar popatrzył na pacjenta. — Nigdy pan kury nie oprawiał?
— Ano, bo to żona zawsze… Ale jej się zeszło z tego świata, będzie jakieś piętnaście lat temu.
— Piętnaście lat i się pan nie nauczył?
— A bo to mi sąsiadka zawsze pomagała… — Mężczyzna uciekł wzrokiem, uśmiech odjął mu połowę lat. — Wesoła taka i uczynna…
— To pan sąsiadkę poprosi.
Kolejne notatki, pacjent siedział grzecznie, zerkał tylko na zapełniającą się kartkę.
— I co potem z tą krwią i kurą?
— Krew pan na dwie części podzieli. Jedną pan wyleje, drugą pan wypije.
— Co? Ale do zlewu wylać?
— Nie. Na ziemię. — Doktor znów na niego spojrzał. — Normalnie pod kwiatki pan podleje, te co pan w sypialni ma.
— Moje paprotki?
— Pana paprotki.
— I resztę tego mam wypić?
— Ma pan wypić.
— Kurzą krew!
— Duszkiem pan wypije. — Lekarz znów notował. — Jak ma pomóc, to nie będzie smakowało. Jak lekarstwo skuteczne, to gorzkie, tak?
— Ano tak.
I znów cisza, dalsze notatki.
— Kurę pan podzieli i czarnemu kotu rzuci.
— A skąd ja czarnego kota wezmę?
— Z ulicy. Mało to kotów się pałęta?
— A musi być czarny?
— Musi być czarny.
— Ale dlaczego kot?
Lekarz westchnął, znów popatrzył na pacjenta tym spokojnym, pełnym cierpliwości i wyrozumiałości spojrzeniem medyka z długim stażem.
— Nie słyszał pan? Przecież wszyscy wiedzą, że koty wyciągają choroby. Jak się kota przyłoży na bolące miejsce, to ból i chorobę wyciągnie.
— Babka takie coś kiedyś mówiła…
— W takim razie pana babka to bardzo mądra kobieta.
— Ale czego czarny ma być?
Doktor Karim skończył notować, odłożył długopis, wyrwał kartkę z bloczku, przesunął w stronę mężczyzny.
— Wie pan, że czarne rzeczy się w słońcu nagrzewają, tak?
— No tak. W czarnych spodniach w lecie, to najbardziej w tyłek…
— Właśnie. A skąd rośliny czerpią energię?
— Ze słońca…?
— Dokładnie. I zwierzęta też tak mają – jak są czarne, to najwięcej energii ze słońca wezmą, najbardziej się nagrzeją i najlepiej chorobę wyciągną. Koty się w słońcu wygrzewają, to taki czarny najlepiej wygrzany.
— Uhh… — Pacjent poruszył się na krześle, uciekł spojrzeniem, w końcu wrócił nim do lekarza. — Ale picie tej krwi to tak podejrzanie brzmi…
Lekarz uspokoił go gestem, uśmiechnął się nieco pobłażliwie.
— Podejrzanie czy niepodejrzanie – proszę się zastanowić. Przecież chodzi nam tu o to, żeby miał pan więcej żelaza, tak?
— No tak.
— A gdzie jest to całe żelazo?
— No w krwi przecież.
— Właśnie. — Bashar obdarzył go łagodnym uśmiechem, niczym nauczyciel cieszący się z sukcesów ucznia. — Więc logicznym jest, żeby pan wypił krew zwierzęcia, nie tam barszczyk gotował, tak? To jest wszystko zupełnie naturalne.
— Krew z takiej czarnej kury...
— Tak, z czarnej kury.
— Bo najlepiej w słońcu wygrzana i najwięcej żelaza ma?
— Otóż to.
Staruszek patrzył na lekarza długo i uważnie, w końcu to powątpiewanie zniknęło ze spojrzenia.
— Ja to nie wiem, ale pan to uczony, dużo studiował…
— … i dlatego wiem, co mówię. — Lekarz uśmiechnął się, ładnie i szeroko. — Pamięta pan, co pan ma zrobić?
— Pamiętam.
— To mi pan teraz opowie.
— Uhh… — Staruszek się zastanowił. — No więc najpierw wezmę czarną kurę…
I zaczął opowiadać całą procedurę. Demon poprawiał, gdzie potrzeba, ponownie tłumaczył wszelkie zawiłości, z anielską cierpliwością wyjaśniał niuanse rytuału, byle tylko jego pacjent w końcu zrozumiał, jak to ma wyglądać. A gdy doktor był pewien, że liczne kroki, jakie musiał podjąć staruszek, były dla niego zrozumiałe, uśmiechnął się – uśmiechem pełnym ulgi i spokoju. Ale zaraz jego brwi podskoczyły w górę.
— Ach, zapomniałbym. — Po raz kolejny szuflada trzasnęła, lekarz wydobył z niej plik kartek. — Tu mi pan podpisze.
— A co to takiego?
— Regulamin Ochrony Danych Osobowych — skłamał gładko demon.
— A po co to podpisywać?
— A, to takie procedury administracyjne – wie pan, teczki chcą mieć grubsze, to dają jakieś papiery, żeby człowiek podpisywał.
Mężczyzna przysunął sobie gruby plik, zaczął kartkować.
— Dużo tekstu…
— Pan nie czyta, to tylko takie, żeby więcej było…
— I na co ja się tutaj zgadzam?
— Na przetwarzanie danych osobowych i inne rzeczy… — Lekarz machnął zbywczo dłonią. — Pan po prostu weźmie i podpisze.
— Dziwny papier…
— Bo z hurtowni jakiś inny sprowadzili.
— A tu taki drobny druczek…
Bashar westchnął, sam przełożył kartki, stuknął palcem w miejsce, gdzie pacjent miał podpisać.
— Pan podpisze.
Pan podpisał. Chwiejne litery pojawiły się w odpowiedniej rubryczce, demon zaraz zgarnął dokument.
— No i wszystko załatwione… — Urwał, spojrzał na swe biurko. — Ach, miałem ten glukometr sprzątnąć.
— Glukometr?
Ferrometr — poprawił się w okamgnieniu.
Szybkim ruchem wyciągnął pasek, wciąż wilgotny krwią mężczyzny, zupełnie naturalnie upuścił go wprost na dokument.
— Och, ależ ze mnie niezdara — zaśmiał się, podnosząc go ponownie, wrzucając szybko do tego żółto-czerwonego pojemnika na odpady medyczne. Na papierze, tuż obok podpisu, pozostał niewielki ślad krwi.
— Bo to młodzi tyle pracują, to dlatego — powiedział z przekonaniem dziadek, patrząc na wiekowego demona.
— A tak, to na pewno przez to.
— To ja nie muszę tutaj nowego podpisać? Bo ten się zbrudził…
— A, nie-nie, wszystko w porządku. — Demon przysunął sobie plik kartek. — Teraz to ja muszę podpisać.
— A po cóż?
— Kolejne regulacje. — Lekarz złożył zamaszysty podpis w drugiej rubryczce, spojrzał na pacjenta. — Pamięta pan o tej czarnej kurze?
— Pamiętam.
— I obiecuje pan, że wszystko pan będzie tam robił?
— Obiecuję! Przecież mi pan doktor wszystko ładnie wytłumaczył!
— Dobrze, bardzo dobrze… — Demon uśmiechnął się szerzej, z większym zadowoleniem. Nagle mężczyzna zwrócił wzrok ku oknu, czymś się tam zainteresował. — A co się tam dzieje?
Pacjent momentalnie też się odwrócił, przestał zwracać uwagę na biurko, wpatrzył się w podwórko.
— Co takiego?
Tymczasem zaś lekarz niepostrzeżenie wymienił igłę w penie, zdezynfekował bok własnego palca. Staruszek wyciągnął się na krześle.
— Nic nie widzę...
— Jakieś łobuzy biegają za oknem, widzę przecież… — mruknął demon, nie patrząc w ogóle w stronę okna.
Pyk, pierwsza kropla w gazik, druga na papier. Tuż obok nazwiska lekarza pojawiła się czerwona plamka.
— Teraz jesteśmy związani — powiedział zupełnie innym tonem, podnosząc wzrok na swego pacjenta.
Staruszek odwrócił się, w końcu stracił zainteresowanie tym, czego nie było za oknem.
— Ano jesteśmy. Jest pan moim lekarzem, tak?
— Jestem. — Demon uśmiechnął się szerzej. — Obiecuje pan z tą kurą?
— Obiecuję. Dziwna terapia, ale jak pan doktor mówi, że tak trzeba, to tak trzeba.
Bashar skinął głową.
— Tak mówię.
Wstał, pacjent również wstał. Lekarz odprowadził go do drzwi.
— Obiecuje pan?
— A co mnie pan doktor tak bardzo wypytuje?
Demon uśmiechnął się.
— Trzy razy trzeba obiecać.
Staruszek pokiwał głową, westchnął.
— Obiecuję, obiecuję. Będzie czarna kura.
— Bardzo dobrze… — Mężczyzna znów posłał mu uśmiech. — Bo wie pan – jak nie będzie kury, to ja się dowiem.
— Dowie się pan? Jak?
— Lekarze mają swoje sposoby.


Było późno, gdy zamek kliknął; Bashar wszedł, zamknął za sobą drzwi mieszkania. Pstryknął światło w przedpokoju, odwiesił płaszcz na wieszak, rzucił szalik na kołek, a klucze na stolik. Skórzane buty wylądowały na półce, ich miejsce na stopach zajęły miękkie, filcowe kapcie. Lekarz wszedł do salonu, przeszedł do kuchni, umył ręce. Zapachniało konwaliami.
Ale nie, nie mógł się jeszcze odprężyć, czekało go kolejne zadanie.
Jego pacjent w końcu ofiarował mu kurę, przeprowadził rytuał, skropił ziemię krwią. Zgodnie z tym, co było w podsuniętym cyrografie, Bashar miał teraz zniszczyć jedną rzecz, która zagrażała człowiekowi. Uniwersalny cyrograf dla pacjentów zawierał mnóstwo tekstu opisującego dokładnie, jakiej wielkości zagrożenie demon mógł usunąć w zależności od tego, jak wiele człowiek mu ofiaruje, zaś Bashar bardzo przyłożył się do tego, by jego pacjent wstrzelił się ze swą ofiarą w odpowiednie widełki.
Demon przeszedł do innego pomieszczenia – zwyczajowo zamkniętego, gdzie nie wpuszczał odwiedzających go znajomych. Oficjalnie było jego gabinetem i nie było tam nic ciekawego. Cóż, pokój był relatywnie pusty – goła podłoga, gołe ściany, pojedyncza poduszka do siedzenia na środku – ale na pewno nie był nieciekawy. Powietrze pachniało przepaloną siarką i dymem, zdawało się gęste od czegoś ciemnego i nienazwanego, a samo przebywanie w nim wywołałoby poczucie lęku w sercu prawego człowieka.
Bashar zamknął za sobą drzwi, zapalił kilka świec. Czarny wosk wydzielał przykry, drażniący zapach, a dym ze świec nie płynął ku górze – zdawał się raczej rozlewać wokół nich w jakiś przedziwny, niefizyczny sposób. Demon usiadł na poduszce, podwinął nogi. Złożył dłonie na podołku i zamknął w skupieniu oczy.
Wyznaczona ofiarą ścieżka pachniała świeżą krwią, prowadząc go ku ciału staruszka. Zgodnie ze słowami cyrografu, demon przepłynął w stronę mężczyzny, dotknął jego świadomości. Pacjent spał – było późno, dawno po wiadomościach, staruszek pochrapywał właśnie pod pikowaną pierzyną. Umysł, spokojny i rozluźniony, unosił się wśród tęczowych obłoków marzeń i snów. Bashar sięgnął ostrożnie, delikatnie, jego moc wlała się do wnętrza śpiącego ciała.
Znalazł je w okamgnieniu i bezbłędnie. Widział je na wcześniejszym USG – utkania komórek, których nie powinno tam być. Nieregularne, czarne na obrazie, przylepione do w miarę sprawnej nerki niczym ohydny pasożyt; żywiły się tym, co nie było dla nich i dzieliły wtedy, kiedy chciały. Wynik biopsji był jednoznaczny, komórki były niebezpieczne, a to, jak obrastały organ sprawiało, że niewielu podjęłoby się operacji. Wiek pacjenta też grał rolę – ingerencja chirurgiczna była niewskazana, farmakoterapia zbyt ciężka, radioterapia nieskuteczna, lasery na nic, pozostało tylko jedno.
Czarna magia.
Widmowe palce sięgnęły komórek, piekielny ogień przypalił tkankę, ale ostrożnie, delikatnie, by nie uszkodzić samego organu. Fragment za fragmentem, guzki rozpływały się w martwą ciecz, ich podarte resztki stopniowo utylizowane przez organizm. Demoniczne szpony wsuwały się gładko między kłębuszki, z precyzją większą niż skalpel czy laser niosły śmierć tylko temu, co zagrażało. Bo przecież tak było napisane w cyrografie – demon zniszczy to, co zagraża jego klientowi.
Pacjent poruszył się przez sen, przewrócił na drugi bok.
A gdy już było po wszystkim i nie został żaden guzek, Bashar cofnął się od mężczyzny, zabrał swoje szpony. Krok za krokiem wrócił do swego ciała, wyznaczona ofiarą ścieżka rozmyła się za nim w nicość, rozsypując przepaloną, zużytą w rytuale krwią. Demon odetchnął głębiej, powracając całkiem do swej śmiertelnej powłoki i otworzył oczy.


— Następny!
Starszy mężczyzna, siwy, koło siedemdziesiątki, wstał z krzesełka, dziarskim krokiem podreptał w stronę gabinetu. Bashar wpuścił go, wskazał krzesło na przeciwko biurka, zamknął za nim drzwi.
— I jak się dziś czujemy? — spytał, zajmując miejsce w swym fotelu.
— A dobrze, dziękuję. Wszystko ze mną w porządku i nawet ta bezsenność i anemia, co mi doktor powiedział, że mam, to już ustąpiła.
Pacjent klapnął na krześle, gmerał przez pewien czas w swej torbie, w końcu wytargał z niej kartkę, przesunął w stronę lekarza.
— A tu jest ten wynik, co pan doktor chciał.
Doktor Karim przysunął sobie kartkę, uważnym spojrzeniem ogarnął długą, błyszczącą taśmę czarnych prostokątów – wyniki USG pacjenta. Studiował je przez pewien czas, potem wczytał się w opis.
— Ten lekarz, co mi to USG robił, to się tych guzków doszukać nie mógł. — Podjął pacjent. — Tych, co tą biopsję pan doktor chciał.
— I bardzo dobrze.
— Jeździł mi i jeździł tym USG…
— Lepiej, żeby jeździł, niż żeby guzki były. — Lekarz podniósł wzrok, uśmiechnął się do pacjenta. — Prawda?
— Ano prawda. Ale pan doktor też powiedział po tej biopsji, że to nic groźnego.
Bashar wyciągnął segregator, otworzył, zaczął chować wyniki.
— Tak mówiłem i tego się trzymam. Ale z takimi rzeczami to jest różnie. Wie pan, mogą takie guzki zniknąć, a mogą zmienić się w coś groźniejszego…
— Jak na przykład…?
Lekarz rozłożył dłonie profesjonalnie enigmatycznym gestem, obdarzył pacjenta równie profesjonalnie enigmatycznym uśmiechem.
— Różne rzeczy — powiedział oględnie, zaraz zmienił temat. — A z tą kurą…
— Ano z kurą – to jeszcze muszę te kury kupować, czy to już wystarczy? Bo ta krew, to wie pan doktor… — Skrzywił się.
— A nie, kurę już może pan zostawić, kuracja zakończona.
— Nie będzie mi pan mierzył tym glukometrem?
Ferrometrem — poprawił go odruchowo. — I nie. Ja już widzę, że jest pan zdrowy i nic panu nie dolega. Obiecałem że wyleczę, to wyleczyłem. Kontrakt wypełniony.
— To skąd pan doktor wie, że to już ze mną wszystko dobrze?
Doktor Karim uśmiechnął się, splótł dłonie, złożył je na blacie.
— Lekarze mają swoje sposoby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz