Bashar z prawdziwą radością powitał powrót ciszy i spokoju, jaki wiązał się z zaspokojeniem fanaberii Raouna i tym, że bożek przestał go nawiedzać. W końcu lekarz nie musiał się już martwić koniecznością znoszenia obecności dodatkowej osoby w swoim gabinecie – i to jeszcze wtedy, kiedy badał pacjentów! – będzie mógł w końcu skupić się na tym, żeby postawić właściwą diagnozę i rozwiązać problem, z jakim dany śmiertelnik się do niego udał, bez bycia rozpraszanym niepotrzebnymi komentarzami i wtrąceniami. Ciekawe, co by ten cały Raoun zrobił, gdyby Bashar był ginekologiem? Teraz demon nie patrzył na każdego ze swych kolegów po fachu z podejrzliwością, próbując dostrzec w ich oczach ten charakterystyczny błysk, który świadczyłby o tym, że ich wola nie należy do nich samych, albo starając się dostrzec drobne nieścisłości i anomalie w ich zachowaniu. Tak, w ten sposób mógł pracować – zajmując się tylko tym, co miał wypisane w kontrakcie i nie musząc cały czas oganiać się od tej upstrzonej, bezcielesnej muchy.
Dzień za dniem, Bashar coraz bardziej przyzwyczajał się do swej normalnej, pozbawionej dziwnych zjawisk rutyny. Grace zauważyła, że lekarz nie marszczy już tak często brwi, że jego ramiona nie są już wiecznie spięte, a on sam wraca powoli do swojego zwyczajowego stylu bycia. Cokolwiek go tam dopadło i martwiło, pielęgniarka sądziła, że już na dobre minęło. Bashar też miał taką nadzieję. Tylko adres tego nieszczęsnego muzeum, nadal nabazgrany gdzieś w rogu notesu, stanowił przypomnienie o tym, że miał zerknąć w przeszłość i proweniencję Raouna, jednak Bashar doszedł do wniosku, że nie ma co tego robić. Skoro bożek zajął się swoją nową zabawką, nie powinien go już więcej niepokoić.
Prawda?
Tamten dyżur przebiegał nad wyraz spokojnie. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, by w nocy zrobić sobie krzywdę na tyle dużą, by Bashar musiał interweniować, toteż demon spędził większość nocy wyciągnięty na kozetce, drzemiąc i odpoczywając. Ostatnimi czasy nawet nie potrzebował wrabiać nikogo w żaden cyrograf.
I gdy cała praca była skończona, a biały kitel zawisł na wieszaku w szafce opatrzoną plakietką z nazwiskiem Karim, Bashar spokojnym krokiem udał się w kierunku stacji metra. Dochodziło południe, leniwe i słoneczne, jak przystało na spokojną i wolną sobotę. Zazwyczaj po dyżurze Bashar wracał do domu i od razu kładł się spać, ale tym razem poczuł, że jest na tyle wypoczęty, że spać pójdzie dopiero w nocy, zupełnie jak normalny człowiek, nie jak lekarz.
Można by się spodziewać, że lekarz będzie raczej podróżował wygodnym i szykownym samochodem, który w kwadrans dowiezie go z mieszkania do szpitala, zapewniając komfortową podróż bez konieczności gniecenia się wraz z innymi pasażerami, znoszenia ich kichania, przepychania się i głośnych rozmów. Jednak Bashar był oryginalny również i w tej płaszczyźnie, jakby postępując na przekór rozsądkowi. Był demonem, ale leczył ludzi; miał pieniądze, ale mieszkał w kamienicy; mógł prowadzić, ale jeździł metrem.
Wysiadł na swojej stacji – znajdowała się daleko od centrum, kawałek trzeba było jednak przejechać. A potem przejść, zagłębiając się w labirynt starych, wąskich uliczek. Tuż przy stacji frontony kamienic wyglądały jeszcze w miarę reprezentacyjnie, jakby obecność tego węzła komunikacji w jakiś cudowny sposób mobilizowała urząd miasta do sprawienia, że otaczające go budynki będą stanowiły widok, na którym warto zawiesić oko. Ale wystarczyło przejść nieco dalej, skręcić ledwie kilka razy, a dzielnica pokazywała swe prawdziwe oblicze.
Kamienice może kiedyś były ładne – w dawniejszych czasach, gdy budowano je z myślą o wygodzie mieszkających tam ludzi i o tym, by łatwo nawiązywali sąsiedzkie relacje. Budynki z charakterystycznym podwórzem w środku, musiały naprawdę wyglądać ładnie w zamyśle architekta – z jasnymi elewacjami ozdobionymi subtelnymi elementami, z malowaną na jasny kolor pompą wodną, z kilkoma ławkami i kwietnikami, o które sąsiedzi mieli wspólnie dbać. Teraz elewacje nie były już takie jasne – bardziej przypominały nieregularne, zagniewane oblicze burzowego nieba, z nieregularnymi plamami zacieków, ciemnej pleśni i czegoś jeszcze, do tego pomazane w jakieś obsceniczne malunki. Po dawno nieużywanej pompie został tylko dół – kawał metalu najpewniej wywieziono dawno na skup, a pieniądze wymieniono na płynne złoto. Ławki szczerzyły się połamanymi deskami i zardzewiałymi oparciami, zaś kwietniki zarosły nieprzebytymi chaszczami, o które nie dbał nikt. Podła dzielnica, podłe miejsce, niewielu chciałoby tam mieszkać.
Bashar należał do tych niewielu. Podobał mu się specyficzny klimat tego miejsca, a kolejne warstwy historii zarastające przestrzeń sprawiały, że każde spojrzenie na dowolną znajdującą się na podwórku rzecz przypominało wyprawę archeologiczną. Ludzie tego po prostu nie doceniali. A może i doceniali, ale słusznie bali się mieszkania wśród starodawnych podwórz. Bo i zasady, które tam panowały, były starodawne. Albo było się „swoim”, albo lepiej było nie wychylać się po zmroku.
Bashar był „swój” – jego śmiertelna powłoka mieszkała tam od dziecka, demon zaś starannie zadbał o to, by mimo obranej przez niego ścieżki kariery nikomu z tubylców nie wydało się, że może zadzierać z doktorem. Bashar za długo żył już na tym świecie, by nie był zdolnym poradzić sobie z czymś takim, toteż szybko i metodycznie oswoił sobie buszującą wśród obdartych kamienic dzicz, aż nawet pani Wiśniewska, ta spod piątki, przestała krzywić się na jego widok.
Lekarz minął grupę mężczyzn podzwaniających puszkami już od rana – ściągnęli czapki, pozdrowili pana doktora – a następnie sprężystym krokiem udał się do swojej klatki schodowej, i w końcu na właściwe piętro. Kliknął zamek w drzwiach, Bashar znalazł się sam w swoim królestwie.
Chciał zająć się po prostu sobą, zrelaksować, poczytać gazetę i wypić herbatę, jak każdy zwykły człowiek w sobotę. Potem może coś zamówi, albo pójdzie zjeść na mieście; nie chciało mu się gotować.
I wtedy usłyszał ten charakterystyczny głos, który nigdy nie zwiastował niczego dobrego. Bashar zmierzył cholernego bożka bardzo gniewnym, świdrującym spojrzeniem.
— Nie chciałbym być w twojej skórze, jeśli okaże się, że to twój kolejny idiotyczny żart — warknął, odrzucając gazetę i wstając ze swego fotela.
W paru krokach znalazł się w przedpokoju, chwycił swoją torbę lekarską – miał w niej nieco sprzętu, nieco leków, ze dwa cyrografy. Ot, taka trochę lepsza apteczka, może wystarczy, cokolwiek się tam wydarzyło. Bashar naprawdę miał nadzieję, że wystarczy.
Wyszedł, zatrzasnął za sobą drzwi, uśmiechnął się pod nosem, słysząc oburzone „Ej!” Raouna. A potem udał się w stronę mieszkania pana Wazo, sadząc na raz po dwa stopnie. Dla porządku zapukał, dla pewności nacisnął klamkę. Oczywiście drzwi nie drgnęły. Bashar odwrócił się do stojącego za nim bożka.
— Otwórz drzwi.
— Co, ja? — Raoun wydął usta. — Nie jestem jakimś odźwiernym!
— Bożek, którego przerasta trochę drewna i prosty zamek — powiedział z przekąsem lekarz, przyklękając przy drzwiach. Wiedział, że Raoun nie da rady z zamkiem, po prostu chciał mu trochę pocisnąć. — Z Kostkiem sobie poradziłeś, a tu już za dużo.
— A co, ty niby zrobisz pstryk! i drzwi się magicznie otworzą?
— Mniej więcej.
Bashar wyjął z torby jakieś coś – z daleka mogło wyglądać jak skrzyżowanie skalpela z jednym z licznych urządzeń dentystycznych – i wsunął je w zamek.
W swoim długim życiu demon zajmował się przeróżnymi zajęciami, zaś bycie lekarzem wcale nie było jego pierwszą profesją. Poza tym jako demon musiał od czasu do czasu nabroić. Otwieranie tego, co zamknięte, wbrew woli właściciela, bardzo się do tego przydawało, a że tym razem mężczyzna musiał użyć tego, by dostać się do pacjenta, to już była zupełnie inna sprawa.
Zamek kliknął, Bashar wkroczył do środka. Tym razem Raoun nie dał sobie trzasnąć drzwiami przed nosem, błyskawicznie znalazł się w przedpokoju i ruszył w stronę kuchni.
— Nie przypuszczałem, że lekarz okaże się małym włamywaczem — burknął, a potem wskazał leżącego w kałuży zupy kucharza. — To co? Dednął czy nie?
Bashar miał tę krótką chwilę utraty nadziei, nim dostrzegł, że czerwień wokół głowy mężczyzny to nie jego własna krew. Demon w dwóch krokach znalazł się przy pacjencie, wprawnym ruchem odwrócił go na plecy, sprawdził oddech i puls.
— Żyje.
— Ale moja zupa już nie.
Bashar skrzywił się.
— Ty tylko o jednym. — Sięgnął do swojej torby, wyciągnął stetoskop. Podciągnął panu Wazo koszulę, profesjonalnym ruchem osłuchał serce.
Biło słabo i nierówno, w ten charakterystyczny rytm, z którym Bashar tak dobrze się osłuchał w swym poprzednim „wcieleniu”, kiedy był kardiochirurgiem. I wiedział, że jeśli zaraz czegoś nie zrobi, wkrótce pan Wazo będzie równie zdatny do użytku, co i ta nieszczęsna zupa. Lekarz zaklął po łacinie. Karetka nie zdąży – jeśli kucharz miał żyć, musiał działać teraz.
Wytargał z torby plik zszytych kartek – tych zapisanych drobnym druczkiem, na dziwnym papierze, takim trochę za grubym i za ładnym, żeby były zwykłym dokumentem. Bashar przewertował strony, nie patrząc na mnóstwo podpunktów, paragrafów i zdań splecionych skomplikowanym, prawniczym żargonem. Dotarł do miejsca na podpisy, z kieszeni wyciągnął długopis i sam się podpisał. Potem wcisnął długopis w pozbawioną czucia dłoń Wazo, strzelił nią koślawy krzyżyk.
— Zgoda na zebranie organów w przypadku zgonu pacjenta?
Raoun przewiesił się mu przez ramię, patrząc na cyrograf, próbując przeczytać chociaż fragment, gdy Bashar położył plik kartek na ziemi.
— Apage, asine — mruknął pod nosem lekarz, dobywając skalpela. Nakłuł własną dłoń, skropił krwią cyrograf, podobnie postąpił też i z Wazo.
— Ej, taki sam numer wykręciłeś Massimo!
— Cicho bądź i mi nie przeszkadzaj!
— Najpierw włamanie do domu, potem jakieś dziwne dokumenty. Trochę podejrzanie to wygląda, nie sądzisz? Tak… demonicznie.
Bashar wcisnął cyrograf z powrotem do torby, podniósł wzrok na bożka, zacisnął usta.
— Jak Wazo przeżyje, kupię mu książkę z yeongsańskimi przepisami i nowy wok. Chcesz?
— Jeszcze się pytasz!
— To leć po nitroglicerynę do Wiśniewskiej.
Bożek posłał mu nieokreślone spojrzenie.
— Że co mam zrobić?
— Opętać Wiśniewską. To ta stara jędza, co mieszka na najwyższym piętrze i ma tego ohydnego psa, Wojtusia.
Raoun skrzywił się.
— Ty to nazywasz psem?
— Nieważne. — Bashar machnął dłonią. — Wiśniewska ma problemy z sercem, w szafce na leki musi mieć nitroglicerynę.
— A to nie jest środek wybuchowy?
— W tej formie jest to lek. To powinien być taki nieduży spray, Wiśniewska go musi mieć. Idź, bo Wazo naprawdę tu odleci.
— Wok i książka — przypomniał mu na odchodnym Raoun i czmychnął w stronę przedpokoju.
Bashar odprowadził go wzrokiem, a potem wyciągnął telefon. Zadzwonił do szpitala – tego, w którym pracował – poprosił o karetkę, podał opis poszkodowanego. Będzie szybciej, niż gdyby bujał się z numerem alarmowym; a tak to dzwonił do pielęgniarki, którą osobiście znał, żeby wysłała mu sanitariuszy, z którymi siedział na przerwie obiadowej. Sami swoi: przyjadą szybko, nie zlekceważą problemu. A jemu pozostanie wywiązanie się z tego nieszczęsnego cyrografu.
Demon skupił się, położył dłoń na słabo unoszącej się piersi kucharza. Lekarz przymknął oczy, sięgając w stronę starczego ciała, szukając przyczyny stanu zdrowia Wazo. Zniszczę to, co ci zagraża — mówił cyrograf. Niematerialne szpony sięgnęły serca, znalazły zapuchniętą, siniejącą aortę, przez którą ciekł ledwie sączący się strumyczek krwi. Serce pompowało z trudem każdą kroplę, krztusząc się i dusząc niedoborem tlenu, gdy złogi tłuszczu zalepiały naczynie krwionośne. Demoniczne pazury dotknęły odstręczającej, śliskiej mazi, a piekielny żar zaczął rozkładać zalegające wewnątrz złogi, topiąc je w chaotyczną zupę glicerolu i kwasów tłuszczowych, płynących gładko z coraz silniejszym prądem krwi. Z każdą chwilą światło aorty stawało się coraz szersze, rytm serca się wyrównywał, nie był już tak ciężki i nieregularny. W końcu pan Wazo nabrał głębszego, spokojniejszego tchu. Bashar cofnął dłoń.
Pani Wiśniewska wpadła do pomieszczenia z werwą i impetem, jakich trudno byłoby spodziewać się po statecznych matronach w jej wieku. Zapomniała o swej lasce, zapomniała i o podomce, racząc Bashara traumatycznym widokiem starszej pani w samej koszuli nocnej. Klatkę schodową zalewało potępieńcze ujadanie tego terieropodobnego mutanta Wojtusia i lekarz już wiedział, że pan Orłowski zaraz zacznie tłuc w kaloryfer, burcząc coś o sąsiedzkim mirze, upadku obyczajów i o tym, że kiedyś to były czasy.
— Tu masz swoją leczniczą bombę. — Wiśniewska błysnęła oczami, wyciągnęła w stronę Bashara dobrze znaną mu buteleczkę. — Coś słabo wyglądasz – niedobrze ci na widok pacjenta?
Lekarz pokręcił głową.
— Nic mi nie będzie.
Wiedział, że źle wygląda. Po dopełnieniu cyrografu, szczególnie takiego „pożyczkowego”, gdy demon najpierw wykonywał swoją część, a potem dopiero dostawał zapłatę od klienta, czuł się cholernie wyzuty z całej energii i jedyne, o czym marzył, to po prostu położyć się i zasnąć. Gdyby miał do wypełnienia jakiekolwiek inne cyrografy, to i jego musiałaby pewnie zbierać karetka.
Bashar przemocą otworzył usta Wazo, prysnął nitrogliceryną pod język mężczyzny, a potem podniósł mu podbródek. Kucharz zamknął usta z mokrym kłapnięciem.
— I co teraz? Obudzi się?
— Pewnie jeszcze nie, a nawet jeśli, to i tak będzie musiał jechać do szpitala.
— To dzisiaj nici z zupy?
— Nici z zupy — potwierdził Bashar, siadając wygodniej na podłodze i opierając się barkiem o pobliską ścianę. Od strony okna doleciał jakże upragniony odgłos syreny karetki. Lekarz westchnął z ulgą, odwrócił się do Raouna. — Odstaw panią Wiśniewską do domu, bo Wojtuś gotów przebić się przez drzwi i poodgryzać ludziom stopy.
Wiśniewska zniknęła za drzwiami. Nie minęła chwila, gdy na klatce schodowej rozległy się pospieszne kroki, a w przedpokoju pojawili się sanitariusze – od razu z noszami, aparatem z tlenem, wielką torbą. Bashar wstał z trudem, oddając im pole, wprowadzając w sytuację i pozwalając, by pan Wazo wylądował w końcu przypięty do noszy i zawinięty w koc ratowniczy, niczym jakaś dziwna, przerośnięta makrela. A to miał być taki spokojny, miły dzień…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz