Starał się nie prosić za często Seymoura o to, by czarodziej pomógł mu z ukryciem twarzy, ale po prostu się nie dało. Ignis trochę za dużo ostatnio wychodził, każde wyjście zaś było ryzykiem, że ktoś go zaczepi, muzyk zrobi wokół siebie zamieszanie i paparazzi będą mieli święto. Już parę razy się to zdarzyło – może nie skończyło się problemami, ale Ignis musiał przystanąć, pouśmiechać się, dać przytulić, złożyć gdzieś autograf, w efekcie spóźniał się na trening, czym ucieszył Dantego. Syren mógł wtedy radośnie wrzepić mu dodatkowe minuty tempówki („Minuta zapierdolu za minutę spóźnienia. Co, Zapałka? Nie patrz się tak na mnie, tylko zasuwaj!”), a potem drwić z niego, kiedy Ignis ledwo dawał radę dowlec się do szatni. Muzyk lubił swoich fanów, a spotkania z nimi stanowiły bezcenne źródło blasku mieszkającego w jego sercu. Ale głowa wiedziała, że spotkania takie, gdy miały miejsce poza ustalonym miejscem i porami, mogły potoczyć się w nieładnym kierunku.
Dla niewtajemniczonych, porzucenie przez Seymoura magii na rzecz muzyki, mogłoby się wydawać po prostu nieco ekscentrycznym wyborem kariery. Mężczyzna wybrał hobby zamiast normalnej pracy, i w tym przypadku akurat dobrze na tym wyszedł, będąc dowodem na to, że da się osiągnąć w życiu sukces, zajmując się czymś tak mało intratnym, jak sztuka. Lecz Ignis, podobnie jak reszta zespołu, wiedzieli dobrze, że za owym ekscentrycznym wyborem kariery stoi nieco dłuższa historia, zaś niechęć Seymoura do posługiwania się magią sięga głęboko. Drugi gitarzysta nie rzucał zaklęć, jeśli nie było to konieczne – Ignis chyba nigdy nie widział go, żeby telekinetycznie coś do siebie przywołał – wolał raczej wybebeszyć szuflady w poszukiwaniu otwieracza, niż magicznie pozbyć się kapsla z butelki piwa. O tworzeniu magicznych przedmiotów, czy byłyby to drobne amulety, czy coś poważniejszego, nie było nawet mowy.
Tamtego dnia Seymour dołączył do niego na tym rytualnym, popołudniowym papierosie, którego Ignis wypalał w przerwie między próbami.
— Zrobię ci amulet — oznajmił czarodziej.
Genashi prawie udławił się papierosem, parsknął dymem, zakrztusił się, rozkasłał. Seymour obserwował go przez chwilę, nim zdecydował się litościwie strzelić drugiego muzyka przez plecy. Ignis odzyskał w końcu głos, czując, że będzie potem chrypiał.
— Seymour? Wszystko w porządku?
— Ze mną tak — odparł.
Ignis nie spuszczał z niego badawczego spojrzenia. Parę razy widział już reakcję Seymoura na przypadkowe prośby, czy okiem profesjonalisty zerknąłby…? Czy miałby może czas…? Seymour nie zerknąłby i nie miał czasu, odmawiał w przykrych słowach, jeżył się okrutnie, gdy ktoś bąknął „jak to, Silverthorn i nie pomoże z magicznym przedmiotem…?”. Genashi miał problem, by zinterpretować obecne zachowanie przyjaciela.
— Ale… co ci właściwie przyszło do głowy?
Szafirowy poblask przemknął pod materiałem rękawa.
— Za dużo się kręcisz, Ignis, a ja nie chcę, żeby Norbert musiał dementować jakieś plotki o tym, że słynny wokalista ma skłonności do agresji, bo musi napierdalać w worek, albo – co gorsza – że znalazł sobie na siłowni jakiegoś blond amanta…
Genashi poczuł, jak trzewia wykręca mu w trąbkę, skrzywił się z odrazą.
— Weź, dopiero jadłem…
Seymour parsknął.
— W każdym razie – jak zrobi się bajzel, Norbi się dowie, wpierdoli tobie, a potem będzie grillował resztę, dlaczego nikt mu nic nie powiedział, ani nie wybił ci debilnych pomysłów z tego zakutego łba.
Ignis skinął głową. To był bardzo prawdopodobny scenariusz – już widział tę mroźną furię w oczach Norberta. Stosunek czarodzieja do całego pomysłu z boksem dobrze znał, mało salonowe słowa spłynęły po nim gładko.
— Seymour?
— Hm?
— A ty w ogóle pamiętasz jeszcze, jak się robi amulety?
Spodziewał się jakichś sarkastycznych komentarzy, stanowiących nieodzowną część każdej ich rozmowy. Może dlatego słowa czarodzieja go tak uderzyły.
— Tego jednego nigdy nie zapomnę.
Seymour zrobił amulet, Ignisowi mina zrzedła, gdy go zobaczył.
— Co to ma być?
— Jak to co? Twój wspaniały amulet. Ukryje tę twoją ognistą gębę i nikt cię nie pozna.
— Ale dlaczego musi tak wyglądać?
— No co masz do niego?
Genashi ponownie wrócił spojrzeniem do niewinnie wyglądającego breloczka od kluczy. Ktoś mógłby nawet uznać, że jest uroczy – jak taka mała zabaweczka. Lecz dla Ignisa breloczek przedstawiał jedną z najbardziej odstręczających kreatur, jakie można było sobie wyobrazić. Szczerzył ostre zęby w upiornym półuśmiechu, straszył ciemnymi prążkami skrzeli, trójkątnymi płetwami, wrażo-błękitną barwą i smukłym kształtem przystosowanym do tego, by pruć przez lodowate morskie głębiny. Monstrum, jakie zdolna była zrodzić jedynie otchłań oceanu, stworzone po to, by rozszarpać każdego nieroztropnego śmiałka, którego pokusiło, by naruszyć teren nieprzeznaczony dla istot lądowych.
— Rekin? Serio?
— Będzie ci się kojarzył z twoim ulubionym nauczycielem napierdalanki.
Ignis ujął koniec breloczka w dwa palce, nie potrafiąc ukryć wyrazu obrzydzenia. Seymour bawił się wyśmienicie.
— Żeby go aktywować, musisz połaskotać go po brzuszku.
— Że co muszę zrobić?
— Połaskotać po brzuszku. Jak takiego szczeniaczka.
Genashi westchnął ciężko. Mógł się spodziewać, że Seymour postanowi dorzucić coś zabawnego inaczej do tego amuletu, ale jakoś nie wpadł na pomysł, że zrobi z niego rekina wymagającego bycia łaskotanym.
— Gdzie to cholerstwo ma w ogóle brzuch?
— Ignis, weź nie pierdol. Tu, na dole. Złap go normalnie, połaskocz palcem i już. Twarz trochę ci będzie mrowić, to będziesz wiedział, że zaklęcie działa. Spróbuj.
Ignis skrzywił się, złapał za ten ohydny ogon, pozwolił rekinowi zawisnąć zębatym łbem w dół. Z ociąganiem zbliżył palec do brzucha, przeciągnął opuszkiem po trupio bladym fragmencie.
— Połaskotać, Ignis, nie pogłaskać. Takie gili-gili musisz zrobić. Dasz radę, wierzę w ciebie. — Seymour wyszczerzył zęby, a jego uśmiech tylko się poszerzył, gdy Ignis rzucił mu zdegustowane spojrzenie.
— Gili-gili — burknął, spróbował się przemóc, połaskotać morskiego demona.
Cholerny amulet ożył, podskoczył mu w dłoni, Ignis prawie krzyknął, cisnął potworem o ziemię.
— Chcesz go zepsuć? — Zrugał go Seymour.
— Nie mówiłeś, że będzie się tu wił! — Sarknął Ignis, dotknął mrowiącej lekko twarzy.
— Chciałem zobaczyć twoją reakcję. — Przyznał czarodziej bez pardonu, sięgając po porzuconego na podłodze rekinka. Wyciągnął amulet z powrotem w stronę Ignisa. — Nie rozstawaj się z nim, bo iluzja puści.
Ignis westchnął ciężko, z ociąganiem wziął z powrotem przedmiot, skrzywił się.
— Jego nie trzeba jakoś ładować? — spytał, bo niby coś tam piąte przez dziesiąte wiedział o magicznych amuletach, ale wiele tego nie było. Seymour rzucił mu urażone spojrzenie.
— Jak nie będziesz chodził z iluzją na mordzie przez cały dzień, to nie. — Wskazał dłonią rekina. — Wystarczy, że będziesz go miał przy sobie. Sam się naładuje.
— Jak niby?
— Sprzężenie Elvadore-Afrahima połączone z efektem kondensacyjnym i wewnętrznym, negatywnym potencjałem magicznym, dostosowanym do twojej lekko popierdolonej aury, żeby amulet był w stanie przekonwertować fale magi-akustyczne na manę.
Ignis po prostu pokiwał głową.
— Od razu wszystko jasne.
— Miej go ze sobą, jak śpiewasz. — Czarodziej wyszczerzył zęby, skrzyżował lśniące błękitem ramiona na piersi. — I co się mówi?
— Przyniosę ci piwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz