Bashar już miał dość Raouna, co tamten oczywiście zauważył wieki temu, lecz bóg potrafił być na tyle uparty, że nie zamierzał się łatwo poddać. I jeszcze lekarz śmiał go straszyć jakimś tam szamanem! I co z tego, że go było stać na super-duper-hiper wywalonego w kosmos szamana? Nie było stuprocentowej pewności, że ten super-duper-hiper wywalony w kosmos szaman da radę pokonać kogoś takiego jak Raoun. Nawet, jeśli bóg utracił część swojej prawdziwej potęgi, jako istota z innej rzeczywistości mógł się okazać odporny na szamańskie sztuczki... To znaczy, Kanno jakoś trzymał go w ryzach, ale nic, co czarodziej przygotował, nie dawało oczekiwanych efektów na długo. Starannie wykonane talizmany działały tylko ze względu na brak ciała.
Postanowił jednak pozostawić doktora z zadaniem znalezienia mu nowego konesera kulinarnego. Jak zabrał jednego, to musiał dać innego, tak to właśnie działało. I przy okazji Raoun mógł mu jeszcze trochę uprzykrzyć życie.
— Daję ci czas do jutra — powiedział, wstając. — Albo mi go przyprowadzisz, albo będziesz musiał dalej znosić moje przezabawne dowcipy.
— Przezabawne... — mruknął pod nosem Bashar. — Nie dam rady go tu zaprowadzić, ludzie nie przychodzą do lekarza, bo tak — dodał głośniej.
Raoun na moment wydął usta. W końcu prychnął.
— To niech ci będzie. Zaprowadzisz mnie do niego po swojej zmianie.
Kilka godzin, które go dzieliło od zakończenia przez doktora Karima pracy, Raoun spędził w gabinecie Newrona. Raz może podążył za neurochirurgiem (tak, pozwolił mu egzystować, wow) na salę operacyjną, żeby popatrzeć i choć widok był niezły, po operacji jego entuzjazm szybko opadł. Gdy Newron postanowił sobie uciąć drzemkę, bóg zarzucił kartą spróbuj znowu później, wskakując do jego ciała. Z nudów zaczął ponownie przeglądać książki medyczne. Z jednej wyciągnął czystą kartkę, na której widok pochwycił w dłoń długopis, a następnie zaczął pisać.
Hej, Celtrioz.Jak tam twoje podróże? Dalej spędzasz dużo czasu w Haverunie? Mam nadzieję, że nie zapomniałeś jeszcze o Ma'ehr Saephii. Hah, pewnie nie. W końcu to twój dom. Twój, mój, nasz.Ja? A u mnie to słabo w sumie. Dalej nie zdobyłem ciała na stałe, dalej nie odnalazłem klucza. Ogólnie kicha. Śmiertelnicy tutaj traktują mnie jak jakiegoś totalnego przegrywa. Arol mieli rację – bez boskich mocy każdy z nas jest nikim.O, o, ale niedawno znalazłem kolejną osobę, która mnie normalnie widzi i słyszy! To naprawdę fajne móc porozmawiać z kimś jak żywy z żywym. Nawet jeśli go częściej denerwuję niż komplementuję. Ale co, zasłużył sobie. Przez niego straciłem wybitnego krytyka kulinarnego. Ty wiesz, jak dobre jedzenie było z jego kubkami smakowymi? Ha, nie wiesz! Możesz tylko pozazdrościć!Mam nadzieję, że ty również sobie znalazłeś jakichś nowych kumpli. Musisz być socjalny, inaczej z nikim się nie dogadasz. W zasadzie to jak się ostatnio widzieliśmy, to coś wspomniałeś o tym, jak mu tam, Yonkim! Że chcesz mnie z nim zapoznać. Możesz mu powiedzieć, że jak się już wydostanę z tego kicia, to zaszczycę go swoją wspaniałą osobą! Niech sobie załatwi jakiś dobry klej, który utrzyma jego szczękę na miejscu!Dobra, będę się już zbierał. Bashar, to znaczy ten typ, który mnie widzi i o którym wspominałem dwa akapity wyżej, przedstawi mi zastępstwo za krytyka kulinarnego. Jeśli dobrze pójdzie, to będzie można powiedzieć, że to mój prezent. Pierwszy od czterystu lat.Pozdro,Raoun
Odłożył długopis. Wziął do ręki kartkę, opuścił gabinet. Zszedł po schodach na parter, chwilę później wyszedł na tyły szpitala, gdzie w misternym kąciku dwie pielęgniarki paliły papierosy. Podszedł do nich, one się przestraszyły, lecz ku wyraźnemu na ich twarzach zaskoczeniu Raoun nie skarcił palenia, a poprosił o zapalniczkę. Gdy ją dostał, podpalił kartkę.
— Co pan doktor robi? — spytała jedna z pielęgniarek.
— Palę — odparł krótko Raoun.
Bashar szedł chodnikiem wzdłuż długiej, starej kamienicy. Z kieszeni płaszcza wydobyło się chwilowe burczenie komórki, wyciągnął więc urządzenie. Sprawdził coś na ekranie, szybko jednak schował z powrotem, cicho wzdychając.
— O! Pan doktor!
Trzech średniego wieku mężczyzn o zarumienionych policzkach oraz niezbyt obecnym spojrzeniu, którzy stali przy jednych drzwiach, jak gdyby czatowali, odwróciło głowy w stronę Bashara. Gdy ten był blisko, przywitali go i odsunęli się niczym na wejście władcy do swego grodu. Lekarz nie zareagował, po prostu wszedł do środka.
— Yooooo, gwardia! — zawołał wtem Raoun.
Bóg nie przypuszczał, że doktor, i to nie byle jaki, ponieważ jaśnie pan onkolog wykrzyknik, okaże się mieszkać nie w willi, nie w domku jednorodzinnym, nawet nie w dużym mieszkaniu jakiegoś świeżo postawionego blokowiska, a w starej kamienicy. Cóż, przynajmniej budynek wyglądał z zewnątrz na jako tako zadbany; choć można było dostrzec mazanki szalejących w mieście czarodziejskich graficiarzy. Pramatko, w tym typie wszystko jest takie staromodne...
Lekarz wszedł po schodach na piętro, odgłosy uderzania podeszw butów po podłoże odbijały się echem po całym korytarzu. Za nim szedł Raoun – jego kroki już nie ogarniały otoczenia. W zasadzie to nawet nie było ich słychać.
— To tutaj. — Bashar wskazał jedne z tak samo wyglądających drewnianych drzwi. — Tu mieszka kucharz, o którym wspominałem, Jackue Wazo. Powinien być w domu, więc idź go sobie opętaj i daj mi święty spokój.
— Najpierw muszę sprawdzić czy się w ogóle nadaje — przypomniał mu Raoun.
Nie mówiąc nic więcej, przeniknął przez drzwi.
Lekarz stał chwilę, ostatecznie pokręcił delikatnie głową, głośno wzdychając. Skierował się do schodów prowadzących na następne piętro, ledwo postawił stopę na pierwszym stopniu, gdy nagle usłyszał:
— Nie ma go.
Zatrzymał się, odwrócił głowę i spojrzał na boga.
— Może źle sprawdziłeś — burknął niechętnie.
— Serio? — Raoun skrzyżował ręce na piersi. — Tylko tyle masz do powiedzenia?
On, źle sprawdził! Nie dało się źle sprawdzić czyjejś obecności mogąc dosłownie przez wszystko przeniknąć. Nawet gdyby Jackue postanowił zaskoczyć go zabawą w chowanego, to szybko zostałby znaleziony. W końcu można się skryć za różnymi obiektami, lecz nie można ukryć duszy przed Bogiem Spirytyzmu.
— Ech, po prostu poczekaj na niego — powiedział Bashar. — Pewnie za chwilę wróci.
Raoun na moment uniósł brew.
— To co? Showcase mieszkania? — Uśmiechnął się.
Zaczął iść w kierunku, w którym wcześniej zmierzał lekarz. Tamten szybko podłapał, o co chodziło, odruchowo więc zagrodził bogu ręką drogę. Jak gdyby miało to go powstrzymać... A jakoś zadziało, bowiem tamten się zatrzymał
— Wystarczająco mi trujesz życie w pracy, miej choć odrobinę sumienia i pozwól mi przynajmniej w domu zaczerpnąć tchu — mówiąc to, Bashar mrużył oczy. — Zaczynam żałować, że cię tu zaprowadziłem — dodał ciszej.
— Gdyby mi tak bardzo zależało na wpraszaniu się do twojego mieszkania, to już dawno bym to zrobił, nie sądzisz? — Bóg spojrzał na niego wymownie. — Poza tym...
— Doktor Karim? — rozległo się po korytarzu.
Oboje odwrócili głowy, ujrzeli stojącego kawałek dalej podeszłego wieku mężczyznę. Śmiertelnik posyłał lekarzowi pytające spojrzenie; na moment się rozejrzał, co wskazywało na to, że usłyszał słowa tamtego i zapewne zastanawiał się, do kogo mówił.
Oj, wtopa.
— Auć — Raoun zakrył dłonią usta, udając zmartwienie. — Przeze mnie wezmą cię za świra.
Bashar zignorował jego słowa – cóż, brakowało tylko, żeby potwierdził możliwe obawy emeryta. Spojrzał na mężczyznę.
— Dzień dobry, panie Wazo — powiedział spokojnie, choć gdzieś tam dało się wykryć malutką nutę niezręczności.
Wykonał ruch ręką, aby zrobić iluzję, że wyciąga ze znajdującego się poza zasięgiem wzroku ucha bezprzewodową słuchawkę, po czym chowa ją do kieszeni płaszcza. Starzec widząc, to rozluźnił mięśnie twarzy. Raoun zaś nie mógł się powstrzymać i pochwalił Bashara za kreatywność. Takie rzeczy to wcześniej tylko u Kanno widział. Swoją drogą czarodziej potrafił być naprawdę pomysłowy w takich kwestiach. Plus wykorzystywał fakt, że miał dłuższe włosy i z jednej strony zakrywały mu ucho.
Bóg przeniósł swój wzrok na siwego.
Czyli to był ten cały Jackue Wazo. Zmierzył go wzrokiem z góry na dół. Nie wyglądał na kucharza. A już zwłaszcza jakiegoś światowej sławy szefa kuchni, pracownika stogwiazdkowej restauracji. Ciekawe czy knajpa, w której kiedyś robił, miała chociaż trzy gwiazdki.
Bashar zamienił ze starcem kilka najbardziej typowych zdań, jakie mogły się pojawić w konwersacji dwóch osób, które znały się głównie ze względu na miejsce zamieszkania i nie było opcji mijać się bez słowa. Chwilę później zaczął iść po schodach, na odchodnym jeszcze przeganiając znajdującego się obok Raouna dyskretnym ruchem ręki. Tamten w odpowiedzi jedynie prychnął.
Nasz ulubiony doktor miał dość spore szczęście, ponieważ Raoun po solidnym ocenieniu starego kucharza uznał, że się w sumie nada. Mimo podeszłego wieku najwyraźniej nie utracił swoich zdolności; gotował naprawdę dobrze. Aż można było odczuć wrażenie, że Giordano również byłby zadowolony z takich umiejętności kulinarnych. Tak oto bóg rozpoczął regularne nawiedzanie emeryta, a Bashara zostawił w niemal idealnym spokoju. Czasami tylko do niego zaglądał, ale nie robił już żadnych pranków.
Któregoś dnia Raoun ponownie odwiedził Jackue'a. Tradycyjnie przeniknął przez drzwi, od razu poszedł do kuchni. Zapamiętał, że o tej porze starzec gotował, zastał go więc przy kuchence, pichcącego w garnku coś, czego zapachu w tej formie bóg poczuć nie mógł, aczkolwiek zakładał, że był to zapach bardzo apetyczny...
— O nienienienienie! — zawołał wtem.
W popłochu opętał mężczyznę i nerwowym wręcz ruchem wyrzucił do kosza na śmieci całą cytrynę. Umył dokładnie ręce w zlewie pod bieżącą wodą, krzywiąc się niemiłosiernie na niemal wywiercający dziurę w jego nozdrzach odór. Przez kilka sekund wstrzymywał oddech.
Gdy pozbył się wszystkiego, co powiązane było z paskudną cytryną, oddał ciało emerytowi. Starzec zamrugał parę razy, jakiś czas stał w bezruchu, najprawdopodobniej badając w myślach, co się stało. W końcu jednak wrócił do gotowania i na szczęście niewidzialnego gościa nie próbował ponownie dodać zakazanego owocu.
Raoun grzecznie czekał, dopóki gotująca się w garnku zupa nie będzie gotowa. Trochę pobłądził po kuchni, trochę powyglądał za okno. Kiedy Jackue spróbował swojego dzieła i stwierdził na głos, że można jeść, bóg w sekundę znalazł się przy stole. Brakowało tylko sztućców w jego dłoniach.
Mężczyzna wziął do ręki garnek, zaczął iść, lecz niespodziewanie stracił równowagę. Nim ktokolwiek z dwójki zdążył zareagować, naczynie wyślizgnęło się z rąk i z hukiem upadło na kafelki. Chwilę się jeszcze toczyło, zostawiając za sobą piękny, szeroki ślad w postaci zupy.
Raoun otworzył szeroko oczy.
— NIEEEEE! — zawołał rozpaczliwie. — MOJA ZUPA!
Zerwał się jak poparzony, uklęknął przed garnkiem. Gdyby to chociaż było coś, co można było podnieść w ciągu trzech sekund i po prostu zjeść jakby nic się nie stało. Ale nie, to była zupa. Zupa! Raoun nawet nie miał okazji jej spróbować! I co, i co on teraz pocznie! Nie będzie przecież jadł z podłogi, ha, to byłby grzech najcięższy dla wielkiego boga! Mimo to nadal nie potrafił pogodzić się z faktem, że takie dobre (prawdopodobnie) jedzenie właśnie się zmarnowało.
To wszystko wina tego kucharza! Raoun od początku czuł, że opętywanie starucha nie skończy się najlepiej. Starzy śmiertelnicy byli słabi, zapominalscy, niezdarni, a czasem w ramach zgniłej wisienki na przeterminowanym torcie siadała im psychika. Nigdy nie mogli dorównać komuś w sile wieku. Giordano był już lepszy. Może się chylił ku starości, ale nadal miał więcej wigoru, niż Jackue.
Gdyby mogła zaistnieć w niematerialnej formie chociażby jedna łza, na pewno by teraz spłynęła po policzku boga.
— Jak mogłeś...! — zaczął złowrogo, lecz wtem zamilkł.
Zastygł, widząc starca, który leżał nieruchomo na podłodze. Powoli wstał, podszedł do niego. Schylił się i wyciągnął rękę. Dłoń przeniknęła przez ciało kucharza.
— Och — wymsknęło się z ust boga.
Bashar przebywał w swoim mieszkaniu, napawając się dniem wolnym od pracy oraz irytujących pacjentów. Siedział w fotelu i popijał ciepły napój, czytając gazetę.
Oczywiście, jego laba nie trwała długo, ponieważ usłyszał:
— Ej.
Nie spodziewał się kompletnie nagłej wypowiedzi, dlatego podskoczył w fotelu; przy okazji prawie się zakrztusił napojem. Podniósł wzrok znad gazety, spojrzał na stojącego przed nim Raouna.
— Musisz tak mnie nachodzić jak jakiś duch? — rzucił na dzień dobry. — Ach, no tak, jesteś duchem.
Raoun zmrużył oczy. Mógł przysiąc, że jakiś czas temu słyszał uderzająco podobną kwestię.
— Jak odzyskam prawdziwą potęgę, to będziesz błagał, żebym zapomniał te słowa — prychnął w odpowiedzi.
Bashar westchnął ciężko. Odstawił kubek na stolik, powrócił wzrokiem do gazety. Zaszeleścił kartkami.
— Słyszałem hałas, robisz kuchenne rewolucje?
— Wazo dednął.
Słysząc to, lekarz ponownie spojrzał na boga.
— Jak to, dednął? — powtórzył po nim ostatnie słowo.
— No przewrócił się i nie wstaje. Wydaje mi się, że stracił przytomność. A może już umarł. — Podparł ręką podbródek.
Gdy sprawdził stan zdrowia starca, nie wykrył oznak życia. Co, powinien był przystąpić do akcji ratunkowej? Ha, zabawne! Żeby dało się go przynajmniej dotknąć w niematerialnej formie. Tak naprawdę to ten cały stan zdrowia mógł sprawdzić co najwyżej na oko. Nadal jednak udało mu się zobaczyć, że Jackue się nie ruszał, nie było słychać oddechu ani widać unoszenia się klatki piersiowej. Po prostu leżał z twarzą częściowo w zupie, tworząc w kuchni dramatyczną scenę wyjętą z filmu kryminalnego. Jeszcze ten ciemny kolor obiadu. Nic tylko zrobić zdjęcie. Ile by dał, żeby mieć w tym momencie swoją komórkę i móc jej użyć.
— Nie wiem, będziesz go ratował czy...? — zapytał Bashara.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz