— Ach, nie wierzę, że już dzisiaj mam prowadzić te zajęcia...
Dzisiejszy dzień prezentował się tak, że Souel miał dawać praktyki uczniom z jakiegoś czarodziejskiego liceum. Ale choć w przyszłości najprawdopodobniej zostanie nauczycielem, nie był jakoś szczególnie rozradowany z okazji tych zajęć.
Pani Gerrworth zahaczyła go tydzień temu z informacją, że z powodu jakiegoś problemu szkoła, do której dotychczas chodził została zamknięta na pewien czas, a on został sam na polu. Nowina tak go zasmuciła, oj tak bardzo, w końcu co on zrobi z dodatkowym czasem wolnym? Wcale nie wykorzystałby go na odpoczynek, relaks oraz rozwijanie mocy w swoim zakresie. Och, nie, jaki on biedny, on przecież bez praktyk nie przeżyje!
Uznał, że poprzedzone kilkoma dniami wróżenie z kart mu się nie sprawdziło, ponieważ odwrócony Wiatr przepowiedział złą nowinę, a ta była dobra. Najwyraźniej jakoś zmienił swój los.
I wtedy, dzień po dobrej wiadomości, jak spod ziemi wyskoczyła profesorka, która z radością oznajmiła, że załatwi mu praktyki z młodymi czarodziejami z jakiegoś liceum, a Souel doszedł do wniosku, że jednak tamta sesja wróżenia się spełniła. Wiatr dobrze mówił.
Żeby to chociaż były inne genashi, jak wcześniej. Z takimi było łatwo, bo to technicznie pobratymcy. A czarodzieje? Przecież to inna rasa! No i co, że mogli używać magii bardzo zbliżonej do jego mocy powietrza? Nie mógł ich nauczyć zaklęć! Sam nie znał ani jednego, a nawet jakby znał to najprawdopodobniej nie byłby w stanie nawet go poprawnie rzucić. Jak on miał ich uczyć? W książce, którą wczoraj przeglądał o zgrabnym tytule: Jak nauczać innych? nie znalazł nic na temat wykładania komuś innej rasy.
Wiedzą to i owo o magii powietrza, więc będzie dobrze!, zapewniała go profesorka. On jednak nie był pewny. I pomyśleć, że się jeszcze zgodził.
Przynajmniej licealiści, nie małe dzieci. Takie trudno się ogarniało i grupa licząca powyżej pięciu go rozbrajała, a gdzie tam typowa klasa licząca dwadzieścia głów.
Zrezygnowany poprawił przewieszoną przez ramię torbę.
— Co? To dzisiaj? — usłyszał.
Obok niego szedł Nicolai. Wysoki brunet o sięgających ramion włosach, zielonych oczach, ubrany w beżową koszulę z kołnierzem, szeroki oliwkowy sweter bez rękawów, brązowe luźne spodnie, tego samego koloru buty i jaśniejszy nieco płaszcz – wyglądał jakby mógł przyspieszyć wzrost roślin, a nie zdmuchnąć je wiatrem. Cóż, Souel dzisiaj miał na sobie purpurowy sweter z golfem, długi ciemnoszary kardigan czarne wąskie jeansy z doczepionym do szlufki amuletem oraz ciemniejsze martensy. On wyglądał jakby miał zaraz wyciągnąć zza pleców księgę zaklęć.
— Dzisiaj, dzisiaj — odpowiedział. — Właśnie dlatego ubrałem coś lepszego.
Przyjaciel zmierzył go wzrokiem z góry na dół, a następnie posłał mu niezwykle wymowne spojrzenie.
— Ty potrafisz w losowych dniach się wystroić — skomentował. — Jedynie, kiedy mamy praktyczne stosowanie mocy jesteś ubrany zawsze w dres.
— I co, i to mój styl — rzucił Souel.
Nicolai skrzywił się na moment.
— A zresztą, ty byś przyszedł w worku i dalej laski by za tobą ganiały. Ciekawe, czy dzisiaj któraś będzie próbowała cię wyrwać. Jak wypatrzysz jakąś ładną to zapoznaj mnie z nią, co? — Szturchnął go w ramię, puszczając oczko.
— Zmieńmy temat — powiedział pospiesznie Beannaithe.
Chwilę szli w ciszy, nie spiesząc się nigdzie specjalnie. Nicolaiowi nie przeszkadzało spóźnianie się kilka minut na wykład, a Souel jeszcze miał trochę czasu do praktyk, więc mogli sobie pozwolić na spacerek po uczelnianym podwórku. Dobrze, że dzisiaj pogoda dopisywała. Lekki wiaterek nie zapowiadał deszczu, a na zewnątrz unosiła się przyjemna aura.
— W ogóle byłem wczoraj u szamana — zaczął Nicolai.
Słysząc te słowa, Souel popatrzył na niego. Uniósł brew, wyraźnie zdziwiony.
— Szamana? — spytał. — Po co?
— Jak to, po co, a po to, żeby mi coś przepowiedział.
Tamten aż się zatrzymał, parsknął, okazując w ten sposób niewielkie, niezbyt szczerze oburzenie.
— Wah, gardzisz moimi kartami?
— Ej, nie — zaprzeczył Nicolai. — Po prostu poszedłem, bo szamani zawodowo się tym zajmują i mają więcej metod do wróżenia.
Souel westchnął ciężko, pokręcił głową niczym niezadowolony z własnego dziecka rodzic (pomińmy fakt, że Nicolai był o rok starszy). Trochę ciężko mu było przełknąć fakt, że jego przyjaciel tak o sobie poszedł do szamana. Bruneta nigdy specjalnie nie kręciły te sprawy – dotychczas tylko trzy razy poprosił Souela o wróżenie z kart. Aczkolwiek mimo wszystko długo się nie dziwił. Nicolai lubił próbować nowe rzeczy, był dość ciekawski, więc tak naprawdę to była tylko kwestia czasu nim pójdzie do jakiegoś szamana.
— I co, jak poszło? — zapytał z częściową ciekawością w głosie.
— A weź nie zaczynaj nawet — odpowiedział Nicolai, ponieważ on sam wcale nie zaczął tego tematu. — Szkoda gadać. Rzucił ryż na stół i powiedział, że czeka mnie świetlana przyszłość.
Rozłożył teatralnie ręce. Brakowało tylko ciągnącej się od jednej dłoni do drugiej tęczy.
Souel otworzył szerzej oczy.
— Woah, niesamowite — powiedział z udawaną fascynacją. — To przecież najlepsza wróżba, jaką mogłeś otrzymać! A jaka dokładna! Karty elementarne nigdy by czegoś takiego nie powiedziały. Najpierw wyciągnąłbyś Gwiazdę, która mówi, że znajdziesz coś przydatnego, potem Noc, która przepowie, że to coś zgubisz, a na koniec Piorun powie, że dostaniesz po dupie za zgubienie tego.
Nicolai popatrzył na niebieskowłosego. Spuścił wzrok na chodnik, kopnął niewidzialny kamyk, wsuwając dłonie do kieszeni spodni. Stanął trochę jak dzieciak ze szkoły, który czaił się z tyłu budynku, żeby nakopać klasowemu wyrzutkowi, z czym zabawnie kontrastował jego ubiór. Ten typ to był jednak trochę dziwny. Nic zaskakującego, że się dogadał z Souelem.
— Już nigdy więcej nie idę do szamana — oznajmił Nicolai. — Ty dasz lepsze wróżenie, za które nie trzeba płacić, a szaman rzuci w ciebie ryżem, powie, że przydarzy ci się coś dobrego i wyciągnie rękę po stówę.
— A kto powiedział, że twoje następne sesje będą darmowe? — odparł Souel, krzyżując ręce na piersi.
— Ho! — Spojrzał na niego i podparł się rękami na biodrach. — Będziesz zdzierał pieniądze z przyjaciela?
— Trzeba z czegoś żyć.
— To od razu otwórz budkę na uczelni, ogłoś wszystkim, że im wywróżysz przyszłość.
Souel chwilę milczał.
— To nie jest taki zły pomysł. — Podparł ręką podbródek. — Właśnie, może jeszcze przed praktykami spróbuję coś wyciągnąć.
Chwilę jeszcze szli chodnikiem, rozmawiając na już inny temat, aż przyszła pora na rozdzielenie dróg. Nicolai był dziewięć minut spóźniony na wykład, więc w końcu poszedł w stronę najbliższego budynku uniwersyteckiego. Souel zaś skierował się do drzwi innego.
Korzystając z chwili wolnego usiadł do jednego z kilku stojących na korytarzu stolików. Otworzył torbę, wyciągnął z niej wzorzyste opakowanie, z którego następnie wysunął talię kart. Potasował je kilka razy w rękach, potem jeszcze wymieszał na stole, a gdy już ułożył równo w dwóch rzędach, zaczął wróżenie.
Odkrył pierwszą kartę.
Drzewo.
— Okej, nie jest źle — szepnął do siebie.
Drzewo oznaczało dom, powrót, ale też zawitanie nowego członka bliższego grona. Souel zinterpretował to w ten sposób, że praktyki mogą przynieść nową znajomość. Ciekawe tylko, z kim. Miał wykładać jakimś czarodziejskim licealistom, którzy pewnie cieszyli się, że urwali się ze szkolnego budynku i mieli nadzieję, że później nie będą sprawdzani z tego, czego Souel będzie próbował ich nauczyć. Może następną wyciągnie Chmurę i wtedy okaże się to przelotną relacją.
Odkrył drugą kartę.
Klepsydra.
Cmoknął pod nosem.
Klepsydra określała mniej więcej, kiedy dana wróżba się sprawdzi. Poprzez niesymetryczny obrazek mogła pokazać, że do danego wydarzenia pozostało dużo lub mało czasu. Souel wyciągnął drugą wersję. I już mu się ta sesja nie podobała. Mogłyby karty powiedzieć coś konkretnego, jakby wow, pozna nową osobę, no kto by się spodziewał, że pozna kogoś nowego prowadząc praktyki z klasą uczniów, których w życiu na oczy nie widział... Wróżenie czasami było naprawdę zaskakujące.
Odkrył trzecią, ostatnią kartę.
— Nieeeheheeeeeeeee! — zawołał cicho z rozpaczy, łapiąc się za głowę; na moment zwrócił uwagę siedzącej trochę dalej osoby, która w spokoju robiła notatki na swoim laptopie.
Odwrócona Lewitująca Wyspa.
Proste położenie Lewitującej Wyspy zwiastowało sukces, osiągnięcie celu.
Chyba już wiadomo, co oznaczało położenie odwrócone.
Musiała to być odwrócona Wyspa, musiała! Nie mogło to być coś innego! Czyli co, coś mu nie wyjdzie na tych praktykach? Świetnie, wspaniale, idealnie, tego właśnie oczekiwał. Bo nie mogło być tak pięknie, że przyjdzie, zrobi swoje, wyjdzie i w najgorszym wypadku uczniowie będą mieli wobec niego neutralne odczucia. Musiały karty mu przepowiedzieć niepowodzenie.
Cóż, przynajmniej nie Piorun ani odwrócony Płomień. Ani tym bardziej Chaos.
— O, Wielki Władco Powietrza, trzymaj mnie w swej opiece — pomodlił się pospiesznie.
Zmarnowany zebrał karty i starannie je schował do opakowania, które następnie wrzucił do torby. Sprawdził godzinę w komórce: oczywiście już powinien iść. Niechętnie wstał i zasunąwszy za sobą krzesło udał się w stronę schodów.
Kilka minut później stanął przed drzwiami prowadzącymi na salę, w której miał odbyć praktyki. Słyszał dobiegające ze środka głosy uczniów, rozmawiających o tym całym wydarzeniu. Przestąpił z nogi na nogę, zdjął z ramienia torbę i złapał ręką za małe ucho, żeby potem mógł bez skrupułów ją gdzieś odłożyć. Wziął głęboki wdech, odruchowo sprawdzając czy wpięte we włosy małą, nierzucającą się w oczy spinką pióro dalej było na swoim miejscu.
— Okej, Souel, dasz radę — powiedział cicho do siebie. — Jak dobrze pójdzie to gładko poprowadzisz zajęcia, wyjdziesz z sali i będziesz mógł zapomnieć o wszystkim. Postaraj się, a zmienisz bieg wydarzeń i nie dojdzie do tego, co wskazała Wyspa.
Jeszcze jeden głęboki wdech, szybkie poprawienie grzywki, aż wreszcie fizycznie gotowy otworzył drzwi i wszedł do sali.
Wykonał tylko kilka kroków w głąb pomieszczenia jak cała klasa zamilkła i zawiesiła na nim swój wzrok. Dosłownie czuł na sobie ponad dwadzieścia par oczu, a gdy dyskretnie popatrzył na twarze, wszyscy wydawali się go wręcz pochłaniać spojrzeniem, szczególnie część żeńska. Aaa, mam nadzieję, że nie wyglądam dziwnie.
Nie mógł jednak okazać nawet najmniejszego śladu zmartwienia czy chociażby niepewności. Przyjął spokojny wyraz twarzy, przywitał się z nauczycielką, po czym stanął wyprostowany przed klasą.
— Nazywam się Souel Beannaithe-Agdiaanaeir. — Z firmowym uśmiechem przeleciał po wszystkich wzrokiem. — I będę dzisiaj państwa uczył na temat magii powietrza.
Jakiego państwa, jakiego państwa?! To dzieciarnia, nie państwo!
Niestety już nie mógł zmienić stylu mowy. Musiał brnąć dalej.
— Wiem, uczyli się państwo magii powietrza i nie jest to dla państwa nowość — ciągnął dalej, tym razem żałując, że jednak nie porzucił państwa. — Chciałem się jednak dowiedzieć: czy komuś z państwa ten rodzaj magii bardziej przypadł do gustu? Czy kogoś zainteresował?
Pewnie pięć osób.
A nie, jednak niemal cała klasa.
Z jego ust wydobył się krótki, uprzejmy śmiech. Umysł jednak płonął na widok tylu rąk w górze oraz tak wielkiego entuzjazmu.
— Cieszę się, że tak duża grupa z państwa interesuje się właśnie tym żywiołem — powiedział z uśmiechem.
Choć na sali panowała względna cisza, wśród uczniów co chwilę ktoś coś szeptał. Souel słyszał część rozmów, powstrzymywał się jednak przed zmrużeniem oczu na komentarze do jego wyglądu. Przynajmniej wiedział, że nie prezentował się dziwnie. Dobrze, że założył jakieś porządniejsze ciuchy; pewnie gdyby przyszedł w zwykłej bluzie i szerokich spodniach, patrzyliby na niego jak na debila. Chociaż on sam twierdził, że luźne ciuchy nadawały mu łagodniejszą oraz bardziej przyziemną aparycję, dzięki której inni nie brali go za boskiego sługę czy inne wyższe stworzenie.
— No nasz prowadzący! Gdzie ty masz głowę?
Podniesiony nieco głos zwrócił jego uwagę. Spojrzał na jedną grupkę uczniów, wśród których stała niewysoka, jasnowłosa dziewczyna o okrągłej buzi oraz stosunkowo wysoki, chudy o kruczych włosach chłopak. Obydwoje spojrzeli na niego, dziewczyna posłała mu przepraszający uśmiech, zaś chłopak stał sztywno i wydawał się go oceniać wzrokiem. Souel nie wiedział, czemu, ale na jego widok przeleciała mu przez myśl karta Lewitującej Wyspy.
— No dobrze! — Klasnął w dłonie, skupiając na sobie uwagę wszystkich. — Pozwolę sobie pominąć podstawową teorię, ponieważ domyślam się, że państwo już się orientują w tej kwestii. Na sam początek jednak zadam pytanie: jak dotarli państwo na tę salę?
Ku jego zdziwieniu, nie otrzymał odpowiedzi chórem, a część osób podniosła ręce. Wskazał jedną otwartą dłonią.
— Weszliśmy po schodach — odpowiedziała mu dziewczyna o bardzo zbliżonym do jego, acz pewnie farbowanym kolorze włosów.
— Tak — odparł Souel. — I pewnie nie było to szybkie przeskoczenie kilku stopni, prawda? Zakładam, że niejedna osoba się zmęczyła. Aczkolwiek ja bez większego problemu wszedłem na samą górę. Nie tylko dlatego, że przyzwyczaiłem się do małego cardio, ale też pomagam sobie magią powietrza.
Oczy wielu uczniów zaświeciły się na jego słowa. Część patrzyła na niego z takim zafascynowaniem, jakby był bóstwem nauczającym ich swoich mądrości. Coś podobnego widział w trakcie objawienia się Władcy Powietrza przed tłumem.
— Gdy pcha was wiatr, oszczędzacie na energii fizycznej — kontynuował. — W ten sposób można dłużej biec, szybciej się wspiąć na trzecie piętro, wykonać odpowiedni unik. W przypadku ostatniego jeśli połączycie to z odbiciem ataku, bardzo ciężko będzie was dopaść.
Porzuciłeś państwo, porzuciłeś państwo! Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!
Uśmiechnął się do uczniów, na policzkach ukazały się małe dołeczki. Schylił się do torby, wyciągnął paczkę chusteczek. Gdy się wyprostował, zapytał:
— Chciałby ktoś może rzucić we mnie chusteczkami?
Co ciekawe, nikt na początku nie okazał chęci. Souel zmierzył wszystkich wzrokiem, wziął odrobinę głębszy wdech. A myślał, że będzie musiał wybierać z lasu rąk chętnych na zaatakowanie w niego bogom ducha winną paczuszką.
— Nie pogniewam się, to jest w ramach prezentacji — dopowiedział.
Chwilę trwała cisza, aż jeden chłopak o blond włosach podniósł rękę. Souel podszedł do niego, wręczył mu chusteczki. Odwrócił się, odszedł na parę kroków, gdy nagle poczuł ruch powietrza.
Wykonał drobne machnięcie dłonią, za jego plecami prześlizgnął się powiew wiatru, który zaraz potem zawrócił. Spojrzał w bok, wyciągnął drugą rękę i złapał w nią paczkę chusteczek. Odwrócił się do klasy.
— O, mały atak z zaskoczenia — powiedział spokojnie, pierścienie w jego oczach na moment błysnęły.
Dobrze, że się na to przygotował, jak dobrze, że się przygotował! Inaczej pięknie by się upokorzył przed całą klasą.
Nie tym razem, Wyspo, nie tym razem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz