Charon I Filippa, energiczny duet niewiele młodszy od Dantego, pracujący w tym samym zakładzie krawieckim, miał bardzo specyficzny gust do miejsc, w których spędzali swoje wolne wieczory. Hybryd zawsze chętnie dawał im się wyciągać na przeróżne ekspedycje do najbardziej zapyziałych i zapomnianych przed bogów barów i klubów, do których przez myśl mu by nie przeszło, żeby nogę w nich postawić. Nigdy jednak go nie zawiedli, jeśli chodziło o dobrą zabawę, ten wieczór nie był wyjątkiem.
Melina, bo inaczej się nazwać tego lokalu nie dało, szczyciła się krzywymi, chybotliwym stolikami, obdartymi dawno z farby ścianami, zaś podłoga doznała mycia może raz, na bar można było nakładać wycinki z gazet bez obawy, że któryś odfrunie, bo się nie przyklei. Mimo to ta obskurność gdzieś ginęła wśród dźwięków akustycznej gitary, muzyki na żywo serwowanej przez pewną brunetkę. Dziewczyna sunęła placami po strunach, umilając czas klienteli żwawymi piosenkami, paroma autorskimi, paroma popularnymi, dobrze znanymi, dzięki czemu tłum się ożywił, przyłączył do śpiewania. Rzuciła ukradkowe, radosne spojrzenie w stronę Dantego, który zdecydowanie najgłośniej darł się na jednym refrenie. Było miło, tylko dlaczego ta przeklęta speluna musiał znajdować się w takiej dziurze miejskiej?
Krawiec odnosił pomału wrażenie, że kręci się w kółka. Znajomi zaoferowali mu, żeby wracał z nimi, może nawet zwalił się do kogoś na kanapę, aczkolwiek odrzucił propozycję, głęboko tego żałując. Rower jeździł między starymi kamienicami, zbitymi szybami przystanków oraz porozwalanymi zawartościami śmietników. To nie była dobra dzielnica od samego początku, lecz teraz wjechał chyba w samą paszczę lwa, świecącą wyrwanymi ze ścian domofonami i rozbitymi na bramach kłódkami. Nie był pijany, ledwo dwa piwa wypił, ale patrząc na szlaczek, jaki zakreślił wśród nieznanych uliczek, można było łatwo pomylić się w osądzie.
Miał zawracać, spróbować dostać się do baru i stamtąd na nowo wklepać w aplikację odpowiedni kierunek, kolejny zakręt miał być ostatnim, zanim rzuci to w cholerę. I wtedy zobaczył w dole ulicy przepychankę. Przystanął na skrzyżowaniu, ze ściągniętymi brwiami oglądał, jak grupa mężczyzn nie żłopie po prostu wódki, nie próbuje przeczekać nocy i nie rechocze ze słabych żartów. Dresiarze upatrzyli sobie nocną zwierzynę, przy której czuli się tacy bezkarni i potężni, bo oto zamierzali spuścić łomot przypadkowemu przechodniu, który miał błagać ich, żeby przestali.
Zbiorowisko przerodziło się w szarpaninę, nie czekał dłużej. Nie myślał, nie musiał, koła same się potoczyły po jezdni, w jedyną właściwą stronę, jaką mógł w tej sytuacji wybrać. Nieprzyjemne wspomnienia obudziły się do życia, odetchnął głęboko, licząc, że poza dodatkowym strzałem adrenaliny nie przyniosą ze sobą niczego innego.
— Mało, szmato, mało… Chyba jednak zbierzesz wpierdol…
Słowa rozsierdziły blondyna, zlustrował grupę. Trójka mężczyzn stała odwrócona do niego plecami, jeden zdecydowanie był mu równy wzrostem, na prawo do niego stał łysol, na lewo najniższy z paczki krasnal. Jeszcze dwójka trzymająca kogoś uwięzionego między nimi. Typowa brygada osiedlowa z większą ilością piwnego tłuszczu niż mięśni, wciąż jednak niebezpieczna.
— Hej! — Zawołanie poniosło się echem, rozniosło wśród budynków groźną nutą. Dante stanął na pedałach, przyspieszył, z piskiem wyhamował przy chuliganach.
Wszystkie sześć głów zwróciło się błyskawicznie w jego stronę, dryblas odsłonił widok na ich zdobycz, wbijając sobie tym samym ostatni gwóźdź do trumny.
Doktor Karim, trzymany przez brudne łapy gościa w zielonym dresie, walczył o utrzymanie kamiennej twarzy i ustanie na własnych nogach. Zobaczył uciążliwego pacjenta, niepokój w rubinowym spojrzeniu zastąpiło zdziwienie pomieszane z ulgą, Dante jednak niewiele z tej zmiany zarejestrował. Czuł, jak krew w nim zawrzała, dłonie zacisnęły się na gumowej rączce, jak obraz szarpnięć sprzed chwili rozpala emocje, w pełni zdał sobie sprawę z tego, na kogo dranie odważyli się podnieść rękę.
— Patrz, jaki pinduś glancuś. — Drab kiwnął brodą na krawca, beknął, zarechotał. Hybryd chciał się uśmiechnąć, musiał odegnać napływające do niego falami furię i agresję, inaczej ślepy gniew skazałby go na porażkę w bójce. Bo to już nie była kwestia, czy będą się bić, ale za ile. — Co tam, pizdo, problem jakiś?
Żadnego, którego nie rozwiążę pierdolnięciem ci w ryj.
Nabrał powietrza, wypuścił z wolna, dał radę w końcu przywołać zadziorny półuśmiech.
— Bo panowie to się chyba za dobrze bawią, tak zauważyłem — odparł, oparł się o kierownicę damki, skrytym za okularami wzrokiem studiował otoczenie. Wyuczona od tylu lat bokserska zdolność do strategicznego planowania pojedynku uaktywniła się pod wpływem adrenaliny.
Polegał na instynktach, zdolnościach, których tak jak jazdy na rowerze się nie zapominało, tak jego głowa i mięśnie nie potrafiły zapomnieć po godzinach ciężkich treningów oraz bitkach przeżytych na podobnych ulicach. Był w gorszej pozycji, paskudnie gorszej, stając przeciwko piątce dorosłych mężczyzn, nieważne jak podchmieleni i naćpani byli. Dante miał swoje umiejętności, zmysł szybkiego myślenia, wytrzymałość i zwinność, lecz nawet te wszystkie czynniki nie mogły zagwarantować mu wyjścia cało z konfrontacji. Liczebność w miastowych awanturach była solidnym atutem, który bił na głowę każdego wyćwiczonego w walce człowieka. Poza tym to nie był ring, w którym dostałby punkty za wyprowadzone trafienia, nie było sędziego gotowego rozdzielić walczących, nie było zasad, które mogły ochronić krawca przed nierównym starciem.
— Ktoś się o twoje zasrane zdanie pytał? — warknął zachrypniętym głosem dresiarz stojący za Karimem, krótki kucyk dyndał mu z tyłu głowy.
— Twoja matka, jak klęczała wczoraj w nocy. — Blondyn parsknął śmiechem, zdejmując róże szkiełka z nosa. Delikatnie zagiął zauszniki, z rozbawieniem oglądał, jak dryblas przytrzymuje rozjuszonego kolegę. Okulary upchał do kieszonki na piersi jeansowej kurtki, zapiął, wyprosił wszystkie świętości, żeby nic się im nie stało. — Co, nie powiedziała ci, że masz nowego tatusia? Jaka szkoda.
Uwaga mężczyzn sprawnie przeszła od lekarza na przerzucającego nogę nad ramą roweru Dantego, wyprostowanego, z obnażonymi nieludzkimi tęczówkami. Tylko pozostałości opanowania powstrzymały go przed przedwczesnym ruszeniem na nich, gdy Karim został ponownie popchnięty, porzucony na chodniku. Banda powolnie odsuwała się od doktorka, podjudzona zaczepką zeszła na ulicę, znacząco szerszą i zapewniającą mu bezpieczeństwo przed przyszpileniem do ściany. To jednak traktował jako drugorzędny argument, przekładając obronę lekarza ponad wszystko. W końcu Karim nie był dłużej osaczony, mógł z większym spokojem działać.
Co doktor w ogóle tutaj robił?
— Może głośniej, kurwiu, bo coś słabo jęczysz pod tym nosem — rzucił drwiąco równy mu wzrostem mężczyzna, wysunął się na przód.
— Ty za to byłeś bardzo wyraźny w słowach, jak obrażałeś pana doktora. — Kurtka jeansowa zsunęła się z ramion, Dante pozostał w czarnym, opiętym na ciele cienkim golfie. Chłód późnej pory owiał mu plecy, ciało jednak nie z zimna drżało, a z gotowości do ataku. — Przeproś ładnie, a może się dogadamy.
— W dupę mnie pocałuj.
Ich konfiguracja nie zmieniła się nadto. Dwójka z tyłu, kucyk i facet w zielonym dresie, szykowali się do wychynięcia zza kolegów, okrążenia hybryda. Pogodził się z faktem, że prędzej czy później miało im się to udać, więc równie dobrze mógł sam wybrać ten moment.
— Dam ci jeszcze jedną szansę. — Nadal się uśmiechał, choć w oczach pociemniało. Może gdyby nie mrok nocy, rozświetlany jedynie przez sędziwe latarnie, gdyby nie odurzone używkami umysły, któryś połapałby się w groźbie mroźnego błękitu. — Przeproś pana doktora.
— O tym chuju mówisz? — Dryblas zerknął przez ramię na lekarza. — Zapłacić za naszą ochronę nie chciał, to wpierdol się należy.
Krawiec przekręcił damkę, tylne koło skierowane było teraz w stronę oprawców. Palce owinęły się na ramie, poszukiwały ostudzenia wściekłości w zimnym metalu. Nie pomogło.
— Ja jestem jego ochroną.
Dante ruszył.
Mięśnie ramion napięły się, nadały mocy pchnięciu tylnym kołem w krasnala. Opona wbiła się w boleśnie podbrzusze, pozbawiła mężczyznę balansu. Nie czekał na jego upadek, płynnym ruchem uderzył dwukołowcem w dryblasa, potrzebował drugiego zamachu, żeby posłać rower wprost na niego, przewalić gnoja. Stojący przy nim łysol zachwiał się, nie miał jak zareagować, widoczność przysłoniła mu rzucona na twarz kurtka. Hybryd w okamgnieniu otworzył sobie drogę do kucyka i zielonego dresu. Musiał być sprawny, dokładny, kłaść napastników solidnymi nokautami w witalne punkty. Lekki i sprężysty na nogach, zmniejszył dystans dzielący go od dwójki zszokowanych dresiarzy, znajome mrowienie przebiegło wzdłuż przedramienia, gdy sięgnął magią kałuży. Woda zawirowała nerwowo, wystrzeliła niczym z procy w stronę manipulującej nią dłoni, ta przekierowała ją wprost w twarz zielonego. Brudna ciecz zalała mężczyznę, dała blondynowi dodatkową sekundę na dojechanie kucyka. Nie mógł sobie pozwolić na długą kombinację, lecz kilka prostych, poprawionych sierpem w żebra i wbiciem łokcia w szyję i podbródek chyba wystarczyło, żeby wyłączyć jednego na znaczący okres czasu. Głowa odbiła się w tył przy uderzeniu, właściciel stęknął, wybałuszył oczy, niebezpiecznie zakręcił się na nogach.
Oddychaj.
Pomyślał, że może da radę się wyrwać jeszcze z tego środka, odwrócić twarzą do nich, popchnąć kucyka. Ale zaświnione palce wżarły się w rozpalone barki, pociągnęły w tył za włosy. Dante zgrzytnął zębami. Flankowali go, czyjaś ręka spróbowała unieruchomić bokserskie ramie. Prawe utknęło w uścisku ćpuna, hybryd targnął obojczykiem, wyswobodził lewe i na odlew przywalił w skradającego się w kąciku oczu dresiarza.
— Trzymaj skurwysyna! — Uczepiony jego prawicy dryblas wrzasnął mu przy samym uchu, zasunął mu pięścią w bok. Był przygotowany, lecz ten moment słabości, to nieznaczne wygięcie się przez uderzenie, wystarczył drugiemu mężczyźnie.
— Rzuca się kutas! — odkrzyknął łysol, dopadł w końcu do uwolnionej ręki, szarpnął krawcem. Niedobrze, kurewsko niedobrze.
— Panowie, starczy mnie dla każdego. — Dante sarknął śmiechem, ten wymieszał się gdzieś w połowie z gardłowym pomrukiem bólu, gdy krasnal sprzedał mu kolano w sam brzuch. Trzymali go mocno, nie mógł nawet krzty odskoczyć. Oberwał jeszcze raz tak samo, potem kolano po raz trzeci trzasnęło na wysokości żołądka, zbierając regularnie oklaski i wiwaty od reszty. Zrobiło mu się piekielnie niedobrze, wręcz z wytchnieniem radości zainkasował pięść w twarz.
Oddychaj.
Blondyn nie mrugnął, nie zacisnął powiek na lecące uderzenia. Świadomość, skąd nadchodzi zamach, pomagała się nastawić na ból, który bokserzy witali prawie jak starego druha. I mógłby Dante jeszcze wytrzymać, jeszcze nadstawić twarzy, lecz musiał sprawić, żeby poczuli się pewnie i popełnili błąd. Zatem pięści się rozwarły, napięcie puściło w górnej części ciała, przy kolejnym trafieniu głowa dramatycznie się zwiesiła, zaś kolana ugięły. Dolna warga nieprzyjemnie piekła. Paskudne, rzęsiste rechotanie rozbrzmiało w grupie.
— Proszę proszę, już nie taki tęgi z ciebie chuj, co? — Roześmiał się dryblas, puścił razem z łysolem hybryda, popchnęli go na asfalt. Nikt nie zdążył zobaczyć krnąbrnego uśmiechu.
Normalny człowiek nie wyratowałby się przed upadkiem, jednak normalny człowiek nie miał wampirze gracji ani zabójczego refleksu Dantego. Wypad nogą był spieszny, ale wystarczył na ponowne spięcie mięśni. Hybryd skoczył w przerwę między krasnalem a zielonym dresem, wybił się z ciasno zaciśniętego kręgu, śmierdzącego szczynami i marketowym piwskiem, pociągnął za sobą krasnala za bluzę. Mężczyzna wydarł pysk, strzelał słabe pacnięcia dłonią w jego tors. Nie tracąc czasu, Dante przełożył dłonie na kark rzezimieszka, okręcił nim, skutecznie doprowadził do zrobienia z niego żywej tarczy przeciwko reszcie. Dresiarze rzucili się na krawca, gotowi ratować kolegę z opresji, lecz w blasku latarni zalśniły wampirze kły i patrząc tak im prosto w oczy, blondyn wbił się w kawałek odsłoniętej szyi krasnala.
Oddychaj.
Nie był zadowolony z tego rozwiązania, jednak w ferworze walki tylko ten pomysł przyszedł mu na myśl, dzięki któremu mógłby złapać cenne sekundy odpoczynku i pozbyć się kolejnego oprycha. Nie był zadowolony, gdyż zew krwi otępiał jego zmysły, szumiał szalenie pod czaszką, smakował jak nektar bogów na wargach, nawet cierpki odór dresiarza mu nie przeszkadzał w delektowaniu się metalicznym posmakiem. Kiedy usta doznawały krwi, wysiłkiem fizycznym i psychicznym było opanowanie się, pozostawienie ofiary. Dekoncentrował się, tracił kontrolę, która od samego początku wymykała mu się z rąk.
Brwi ściągnęły się gniewnie, Dante poluźnił żelazny uścisk, pociągnął kapkę z krzyczącego wniebogłosy krasnala, nim oderwał z ciała kły. Dresiarz odepchnął się od napastnika, z jękiem zaczął dotykać się po karku, trzeć rękawem o ugryzienie. Hybryd splunął zebraną krwią.
— Och, zamkniesz ty mordę w końcu? — Blondyn wywrócił oczami, z połową swojej siły wpakował pięść w splot słoneczny krasnala, wybił mu dech z piersi.
Odwrócił się do pozostałej trójki. Mężczyzn wcięło, nie takiego obrotu spraw się spodziewali. Dante zachichotał, odetchnął głęboko, odrzucił z twarzy złote loki. Kosmyki lepiły się do spoconej szyi.
— A wystarczyło przeprosić — mruknął, kciukiem wytarł strużkę krwi spływającą mu po brodzie. Z nosa pociekła kolejna, osiadła na wyzywającym uśmiechu, który im zaprezentował, tworząc czarcią mieszankę wraz ze wstrzymywaną na wodzy furią w oczach.
Zawsze było mu do twarzy w czerwieni.
— Ty popierdoleńcu! — Pierwszy ocknął się łysol, rzucił się na hybryda.
Dante wyczekał jego nadejścia, zgarbił się i z precyzją chirurga skontrował prawy prosty przeciwnika. Pięść przeleciała mu nad samym ramieniem, umknął w lewo i wsadził nokautujące uderzenie w odsłoniętą wątrobę.
Tryumf nie trwał długo. Kłykcie jeszcze dobrze nie zdążyły się oderwać od łysola, krawiec gwałtownym pociągnięciem za włosy wygiął się tył, o mało nie upadł.
— Teraz! — Huknął głos nad nim.
Dryblas dopadł do szarpiącej się dwójki, potknął, lecz ujęty w dłonie nóż zdołał sięgnąć wystawionych żeber.
Oddychaj.
Cięcie poszło gładko od góry w dół, przeszło przez ubranie, rozorało skórę. Hybryd zachłysnął się powietrzem, miriada bólu gruchnęła w niego i tylko adrenalina była zdolna przerodzić ją w grymas czystej nienawiść. Zacisnął szczękę i na tyle, na ile mógł, przekręcił głowę, by móc wymierzyć butem w stopę zielonego dresu. Podeszwa glana spadła na trampek, mężczyzna jęknął, puścił złotą burzę. Dante nie silił się przesadnie, po prostu sprzedał agresywnego kopa w krocze faceta, tym samym bezmyślnie pokazując plecy nożownikowi. Poniewczasie uprzytomniał sobie pomyłkę, poczuł płytsze ciachnięcie w okolicach łopatki.
Odskoczył, z warknięciem wykonał zwrot w kierunku dryblasa. Broń mu się trzęsła, rozbiegany wzrok skakał po poległej reszcie swojej szajki, po krwawiącym Dantem, ciężka gula ugrzęzła mu w przełyku.
Hybryd wyszczerzył się w drwiącym uśmiechu.
— Proszę proszę, już nie taki tęgi z ciebie chuj, co?
Drab fuknął coś, pozbierał się, podjął próbę natarcia na blondyna. Machał nieskładnie swym krótkim orężem, ewidentnie bał się podejść bliżej, żeby wyprowadzić sensowne pchnięcie lub cięcie. Nóż świsnął w powietrzu przy brzuchu, Dante jedynie hycnął w tył; przeleciało tuż obok przedramienia, wystarczyło je nieco odrzucić za siebie. Krawiec latał spojrzeniem za nim, wyczekując możliwości spacyfikowania napastnika. Na dystans nie miał szans wiele ugrać.
Oddychaj.
Dresiarz zamachnął się z góry, hybryd wykorzystał okazję. Lewa dłoń pochwyciła tą nacierającą, źle jednak wymierzył, krwawiący bok przytłoczył skupienie, zamiast nadgarstka schwytał zaciśniętą na nożu pięść. Za wysoko, ostrze werżnęło się w ciało, Dante syknął. Prawa dłoń trafiła, złapała drugą rękę.
Dryblas wybałuszył oczy, lecz nie odpuścił, podjął siłowanie się z rywalem. Blondyn nie mógł długo tak pociągnąć, każde naparcie drania odzywało się echem w ranie na żebrach. Kwestią czasu było, zanim lewica zaczęłaby mu się wyślizgiwać z uścisku przez spływającą z okaleczenia krew.
Zaklął, przyciągnął do siebie mężczyznę i ostatni raz tego wieczoru wykorzystał kły, wpijając się przegub uzbrojonej ręki.
Ugryziony ryknął przerażonym skowytem, metal zabrzęczał o jezdnię. Dante porzucił swój niedźwiedzi zacisk na kończynach dresiarza, oberwał pięścią nad skronią, oddał fangą w brzuch.
Śmieli zaatakować Karima.
Dryblas zgiął się w pół, zatoczył do tyłu, krawiec dołożył mu w nos.
Chcieli zgrywać takich twardzieli.
Z barku wjechał w dresiarza, wywrócił go na ziemię.
To niech teraz przyjmą twardą lekcję.
Zapomniał o oddychaniu.
Momentalnie przypadł do gościa, sadowiąc się miedzy jego nogami i zarzucając go gradem pięści. Kostki wręcz miarowo napastowały głowę mężczyzny, a wszelkie próby blokowania były kwitowane rąbnięciami w żebra. Kłykcie zaczęły się zdzierać, kość trafiała w kość, a syren dalej bił.
— Przepraszam! — jęknął facet, gdy kolejny cios Dantego orał w rozwalonej brwi. — Przepraszam, szefie! Przepraszam!
Hybryd zatrzymał nawałnicę uderzeń, szarpnął za okrwawioną bluzę, zbliżył jego twarz do własnej.
— Za co przepraszasz? Co? — Ten nie odpowiadał, coś próbował przebąknąć, dostał otwartą dłonią w policzek. — Za co przepraszasz?
— Za grożenie!
— Grożenie komu, kurwa? Wysłów się, cierpliwość mi się kończy!
— Za grożenie panu doktorowi!
Dante oddychał płytko, spróbował wyrównać pracę płuc wdechami przez nos i wydechami przez usta. Furia wciąż grała w oczach, ale wydawała się powoli odchodzić, zostawiając po sobie chłodną odrazę. Hybryd podniósł się, odkaszlnął. Zerknął, w którym miejscu Karim siedział na chodniku, zwrócił się do dryblasa, szturchnął go butem.
— Wstawaj.
Rzezimieszek poruszył ustami jak ryba, nie mógł otworzyć lewego oka przez zalewającą je krew.
— Powiedziałem wstań. — Przyhamowana złość wybrzmiała w powtórzonym poleceniu.
— Ja przepraszam, szefie… — Dante go nie słuchał. Splunął raz jeszcze krwią i flegmą.
Poczekał, aż nożownik wstanie na równe nogi, trzęsące i drżące. Hybryd prychnął, capnął go za kołnierz, pociągnął w stronę lekarza, tamten nawet się nie opierał. Krawiec zrobił krok w tył, kopnął z impetem pod jego kolana. Dryblas padł na czworakach, nie za blisko Karima, żeby go przypadkiem nie ochlapać krwią, nie za daleko, żeby go dobrze było słychać. Dante ukucnął przy nim, złapał za przetłuszczone kudły, uniósł mu głowę.
— To teraz grzecznie powtórzysz to, co mi powiedziałeś, panu doktorowi. — Syrenie oczy przebiegły po obitej mordzie, skierowały się wprost doktorka i jego rubinowe tęczówki, dla pewności, że gnój zrozumiał, na kogo sam miał patrzeć. Iskra agresji wciąż w nim nie wygasła, gotowa rozbudzić się nowym płomieniem w przypadku nieposłuszeństwa.
— Ja… Przepraszam za g-grożenie… panu d-doktorowi.
— Ukradli coś panu? — Blondyn potrząsnął draniem.
Dresiarz pospiesznie sięgnął do kieszeni, wyciągnął nową komórkę.
— A-ale portfel oddałem! Rzuciłem na chodnik!
— To prawda? — Dante wczepił mocniej palce w brudne włosy.
Lekarz skinął głową, popatrując na dwójkę mężczyzn, zatrzymując wzrok dłużej krwawiącym boku. Krawiec wyprostował się, nie puścił kudłów, podciągnął za nie dresiarza na kolana, doprowadził do cichego lamentu.
— Jeśli dowiem się… — zaczął, trzymał głowę mężczyzny odchyloną do granic możliwości. Mówił spokojnie, beznamiętnie, uważnie wpatrując się w otwarte oko dryblasa. — Jeśli tylko się dowiem, że wasze krzywe ryje szlajają się po tym rejonie znowu, jeśli dowiem się, że któryś podniósł jeden zawszony palec na pana doktora, choćby tylko przejechał nim po jego płaszczu, odgryzę wam ten palec, a potem pozostałe cztery, aż zostanie sam bezużyteczny kikut. Podbiję wam każde oko, które będzie śmiało się odwrócić w jego stronę, będę wbijał wam pojedynczo szprychy od roweru w każdą nogę, która postąpi w jego stronę. Za każdą obelgę wymierzoną w pana doktora zmuszę was do zjedzenia garści gwoździ, a jak to nie pomoże, wytnę wam te poorane jęzory tępym nożem kuchennym i dam moim rybkom do zjedzenia. Będziecie błagać, żeby przyjechały po was psy. Mam dalej wymieniać, czy dotarło?
Nożownik zaprzeczył energicznym kiwnięciem.
— To wypierdalać, zanim się rozmyślę. — Pchnął brutalnie dresiarza na ulicę.
Reszta oprawców zdążyła już nieco dojść do siebie, jedynie łysol z pokiereszowaną wątrobą potrzebował dodatkowej pomocy. Obserwowali, jak największy z nich gubi krok, z przestrachem spoglądając na Dantego stojącego przed Karimem. Ręce trzymał po bokach, pięści zwarte, z tym twardym wyrazem twarzy nie dał po sobie poznać, że jakakolwiek rana mu doskwierała. Stał, jak niezdobyty mur dawnych warowni, wodząc czujnym wzrokiem, wypatrując podejrzanych ruchów, krew rytmicznie kapała mu z lewej dłoni, dopełniała obrazu żywego koszmaru bandy dresiarzy. Pierzchnęli w ciemności, utykając, klnąc.
Hybryd odwrócił się do lekarza, lecz złym bokiem, tym nadszarpniętym. Sapnięcie bólu umarło gdzieś jeszcze w gardle, dłonie powędrowały w górę, ucisnęły rozcięcie, które obficie zabarwiło skórę na karmazynową czerwień.
— Panie doktorze, nic panu nie jest? — Ku własnemu zdziwieniu pytanie zabrzmiało łagodnie, napięcie uciekło na sekundę z głosu, z mięśni.
— Nie, ale to ja chyba powinienem o to zapytać. — Karim profesjonalnie zbadał wzrokiem hybryda od góry do dołu.
— Bywało gorzej. — Dante odkleił na chwile palce od ciała, przyjrzał się okaleczeniu. Przez ranę na dłoni ilość krwi tylko się powiększała, trudno było stwierdzić, skąd która smuga płynęła.
— Trzeba to opatrzyć. Rękę też. — Zastanowił się. — Ręce.
— Ma pan apteczkę, tak? Da mi pan doktor jakąś gazę i będzie po problemie. — Udał się w stronę kurtki jeansowej, każdy krok był wymierzony, powolny, byle oszczędzać skaleczenie.
— Gaza to panu na to nie wystarczy — rzucił za nim lekarz.
— To co pan doktor zaleca? — Prychnął, ostrożnie schylił się po ubranie. Zadygotał pod wpływem spazmu mdłości.
— W domu mam większą apteczkę, a pan i tak w takim stanie nigdzie nie pojedzie.
Hybryd zawahał się, zapadka w głowie zaskoczyła.
— W domu? — Brew mu się uniosła.
— Mieszkam tutaj.
— Po pierwsze, to bardzo głupie z pana strony. Po drugie, czy pan doktor mnie właśnie do swojego domu zaprasza? — Nieważne, jak pokiereszowany Dante mógł być, ten daleki od niewinnego uśmiech zawsze wiedział, jak powrócić na jego usta. — Pan doktor jak zawsze bardzo troskliwy, dziękuję, ale muszę odmówić, nie ma takiej potrzeby.
— To nie była propozycja.
Rezon go upuścił. Słowa były zbyt władcze, zbyt pewne siebie, wybiły z rytmu. Musiał zdenerwowanie ukryć śmiechem, za mocnym, rozcięcie zarwało. Może powinien dać sobie przynajmniej bandaż założyć... Z takim szybkim opatrunkiem powinien już być w stanie pojechać. Przyłożył kurtkę do rany, przycisnął.
— Skoro pan nalega… Musi mi pan doktor dać tylko rower gdzieś przypiąć — rzekł potulnie, samemu nie mogąc uwierzyć, jak szybko dał się przekonać.
Poczłapał do swojego dzielnego dwukołowca, bez westchnięcia i walki z kolejnymi spazmami się nie obeszło, żeby podnieść pojazd. Postawił go przy jakimś słupku i miał szczerą nadzieję, że różowa miejska damka okaże się łupem zbyt godzącym w dumę samców alfa tej dzielnicy. Zapinka kliknęła, prawie zagłuszyła syknięcie bólu dobiegające zza pleców. Było ciche, łatwe do pominięcia.
Dante zerknął przez ramię. Karim wstał, a raczej próbował wstać, podparł się o ścianę budynku, odciążał wyraźnie jedną nogę. Hybryd zganił siebie w myślach. Trzeba było od razu im te szprychy wbić.
— Panie doktorze, nie ładnie tak kłamać. — Zabezpieczył rower, wrócił do lekarza. Uśmiech był figlarny, zaczepny, lecz oczy zdradzały zmartwienie.
— Nie kłamię. Nic mi nie jest. — Mężczyzna powtórzył uparcie, dla potwierdzenia chciał nawet krok wykonać, skończyło się na wykrzywieniu twarzy.
— Chyba oboje nie mamy siły na tę szopkę, przyzna pan.
— To tylko skręcona kostka.
— Ale pewnie boli jak diabli? — Doktorek nie odpowiedział. — Na którym piętrze pan mieszka?
— Na drugim.
— Życzę powodzenia z wchodzeniem — żachnął się. Krawiec drgnął, postąpił naprzód, jak tylko Karim spróbował nadwyrężyć skręcenie. Sugestia była bardziej impulsem, niż świadomie złożoną ofertą. — Mogę pana wnieść.
Doktorek zmarszczył brwi.
— Pan ma krwawiące rany cięte, pogorszy pan tylko swój stan. Ten upływ krwi i tak już jest niebezpieczny.
— Mieszkanie w tej okolic też, ale ja panu doktorowi morałów nie prawię.
Obdarzono go nieustępliwym spojrzeniem.
— Poradzę sobie, drugą nogę mam zdrową. — I znowu, jakby musiał całemu światu udowodnić, że ma rację, poruszył się przy ścianie, tym razem lepiej ukrywając dyskomfort.
— Pewnie, że pan doktor sobie poradzi, jeśli chce pan doktor dotrzeć do mieszkania nad ranem. — Dante założył ramiona na piersi, lekarz łypnął na niego spod byka. — Nie, nie, niech pan doktor sobie nie przeszkadza, może się wykrwawię do tego czasu, kto wie?
Mężczyzna westchnął, ponowił próbę ruszenia się przy ścianie. Hybryd wywrócił oczami, podszedł do niego. Przeklęta lekarska upartość.
— Jeśli naprawdę chce pan doktor pomóc rannemu człowiekowi, to da się pan zanieść do tego mieszkania.
Karim objął wzrokiem wyciągnięte do niego dłonie, lewą zaciśniętą, prawą z wierzchu okrwawioną, obtartą, widzenie przelotnie spotkało się z tym syrenim. Rozsądek wygrywał z charakterem.
— Ale musi pan od razu mówić, jak coś się będzie działo.
— Oczywiście.
Choćby psy mu żywcem nogi obgryzały, nie pisnąłby słowem.
Lekarz westchnął ciężko, przytaknął, a Dante z cieniem uśmiechu przyjął ową zgodę. Zlekceważył protestujące rany, zlekceważył zawroty głowy i mdłości, zlekceważył wszystko, co nie miało związku z bezpieczeństwem Karima. To były zmartwienia na potem, jak resztki adrenaliny się skończą.
Schylił się, oparł nogi doktorka na przedramieniu, druga ręka znalazła się nieco ponad talią. Palce prawie w ogóle nie zacisnęły się na ciele, wątło znaczyły swą obecność na materiale ubrania. Delikatnie niczym piórko ciało lekarza uniosło się w górę, powoli, trochę z obawy, że sam ten ruch bardziej go skrzywdzi.
— Nie trzeba — mruknął, gdy doktorek poprawił się w bokserskich ramionach, znacząco oparł na barkach, żeby lepiej rozłożyć ciężar. Karim go kompletnie zignorował.
— Za zakrętem drugie drzwi, to moja klatka schodowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz