26 lipca 2023

Od Bashara do Dantego

— Och, jakie śliczne kwiaty pan doktor dostał!
Bashar podniósł zmęczony wzrok na wchodzącą do gabinetu Grace. Kobieta uśmiechała się pogodnie, jej spojrzenie tchnęło szczerością i niewinnością.
— To od ulubionego pacjenta?
Lekarz westchnął, zmarszczył brwi.
— Od problematycznego hipochondryka, owszem. Jeśli na następną wizytę też przyniesie jakieś kwiaty, to nie ręczę za siebie.
Pielęgniarka uniosła brwi.
— Nie lubi pan ciętych kwiatów?
— Nie o to chodzi. — Mężczyzna wstał, rozprostował nogi, obszedł biurko. — Ja już nie wiem, co on próbuje mi przekazać.
— Powiedziałabym, że to wyraz wdzięczności, nie jest tak?
Grace wzięła się za porządkowanie kart pacjentów na biurku, położyła na blacie jakąś teczkę z dokumentami.
— Tu mi pan doktor podpisze.
Pan doktor zgarnął teczkę, zerknął pobieżnie na zawartość. Westchnął, ponownie usiadł, porządniej wczytał się w dokumenty.
— Wyraz wdzięczności? Szczególnie te pomarańczowe lilie… — Burknął Bashar.
— Co z nimi było nie tak? Nie jest pan doktor na nie uczulony.
Lekarz oderwał wzrok od tekstu, sięgnął po długopis.
— Kwiaty mają swoją symbolikę, nie wręcza się ich tak po prostu. Pomarańczowe lilie? Nienawiść. Powojnik? Piękno umysłu. Wrotycz? Deklaracja wojny. Lawenda? — Bashar podpisał kartkę, pokręcił głową. — Nie, to jakiś obłęd. A te kamelie? „Jesteś płomieniem mego serca”.
Grace patrzyła na niego z autentycznym zaskoczeniem wymalowanym na twarzy.
— Nie miałam pojęcia, że kwiaty mają jakieś znaczenie. Myślałam, że daje się je, bo po prostu są ładne…
— Oczywiście, że nie. — Demon przełożył kartki, zabrał się za kolejny dokument. — Czerwone róże są symbolem miłości, begonie ostrzeżeniem, a żółte tulipany to komplement, „lubię twój uśmiech”. Przecież wszyscy to wiedzą.
Pielęgniarka przechyliła głowę.
— Obawiam się, że tylko pan doktor to wie.
Bashar znów oderwał się od dokumentu.
— Naprawdę?
— Naprawdę. — Grace pokiwała głową. — Coś mi się kojarzy, że babcia mi kiedyś o tym opowiadała. Może w dawnych czasach ludzie przywiązywali do tego większą wagę?
W dawnych czasach.
— Może w dawnych czasach. — Bashar wrócił do dokumentów. Przez moment w gabinecie panowała cisza, gdy lekarz zajmował się papierami.
— A są jakieś kwiaty, które by pan doktor przyjął?
— Czerwone goździki — odparł bez zastanowienia. — Ale na pewno nie różowe albo pomarańczowe, na litość!
— Czerwone goździki… — powtórzyła za nim Grace, kiwając głową.


Operacja się udała, lecz pacjent się nie budził.
Doktor Karim odprawiał wartę przy łóżku, z rosnącym niepokojem patrząc na mrugające wyświetlacze. Ich spokojne, miarowe pikanie niespecjalnie poprawiało jego nastrój. Przecież wszystko zrobili dobrze, operacja przebiegła wręcz książkowo, co do ostatniego cięcia i szwa. Mimo to mężczyzna wciąż nie odzyskał przytomności i na tym etapie Bashar był po prostu zły. Potarł podbródek w zamyśleniu.
— Siedzi tam? — spytał cicho.
— Siedzi, nigdzie nie polazł. — Raoun siedział na pobliskim stoliku, dyndając nogami w powietrzu i bębniąc palcami po kolanie. W końcu zeskoczył ze swojego miejsca. — Idę do automatu. Chcesz coś?
— Kawę.
— Normalną czy szatana w puszce?
Demon westchnął.
— Normalną.
Powinien był wziąć szatana.
Pacjent obudził się w końcu, jakieś trzy godziny później. Popatrzył na lekarza osłabłym, półprzytomnym wzrokiem, ale kontaktował, pamiętał, coś mówił. Anestezjolog miął koniec kitla w palcach, odetchnął z ulgą, mruknął coś o tym, że przecież wszystko było w porządku, pacjent nie był uczulony na żadne podane mu środki. Onkolog nie miał siły tego ciągnąć, nadmienił tylko, że specyficzne reakcje się zdarzają i najważniejsze, że pacjent w końcu się obudził. A potem spojrzał na zegarek, chwilę zajęło mu uświadomienie sobie, że późna godzina skazuje go na tłuczenie się nocnym autobusem i metrem. Cudownie.


Jego wagon był pusty. Bashar przysiadł z westchnieniem, położył torbę obok. Nawet nie przyszło mu do głowy, by wyciągnąć książkę; jego zmęczone spojrzenie bezsensownie prześlizgnęło się po rozlepionych na szybie reklamach. Za podrapanym szkłem przepływała szarość i czerń wnętrza tunelu, hipnotyzujący szum kołysał zmęczony umysł. Lekarz zmarszczył brwi, wstał. Czuł, że oczy same mu się zamykają i jeśli dłużej będzie siedział, skończy się to tym, że pracownik metra obudzi go na ostatniej stacji.
Jeszcze trzy stacje, jeszcze dwie, jeszcze jedna. To nie umysł kierował jego krokami, to była wyuczona rutyna, powtarzana dzień za dniem, sprawiająca, że nogi same niosły ustaloną trasą. Bashar wysiadł, skręcił, wszedł po stopniach, potem do odpowiedniego wyjścia, w końcu na zewnątrz.
Sodowe latarnie nie rozganiały ciemności głębokiej nocy, kładąca się wśród starych kamienic cisza brzmiała niepokojem. Bashar szedł powolnym krokiem wśród spękanych płytek chodnikowych, zaszczanych zaułków, udekorowanych petami trawników. To była zła dzielnica, taka, po której policjanci chodzili większymi grupami, a kto włóczył się samotnie, sam prosił się o kłopoty. Mimo to Bashar się nie bał, zmierzając w stronę swej obskurnej, obdrapanej kamienicy, wiecznie zepsutego zamka w drzwiach od klatki i tej ziejącej ciemnością dziury po wyrwanym domofonie. Pan doktor był swój, a swoich się nie ruszało, swoi mogli przejść bezpiecznie, bez względu na porę. Może gdyby Bashar był nieco mniej zmęczony, gdyby jego spojrzenie było obecne i przytomne, a zmysły nie rozmywały się na granicy snu i rzeczywistości, mężczyzna wyczułby tę zmianę atmosfery, żelazisty zapach zagrożenia, podążający krok w krok za nim. Bo większość wiedziała, że pan doktor jest na liście osób nietykalnych – przepalone alkoholem i narkotykami umysły miały wdrukowane, na kogo nie wolno podnieść ręki, jeśli nadal chce się ową rękę mieć. Ale nie wszyscy. Niektórzy byli nowi, nie do końca znali zasady, a ta pojedyncza sylwetka przemierzająca wąską uliczkę, zapowiadała łatwy cel.
Mężczyzna nie pasował do otoczenia. Ten długi płaszcz był zbyt starannie wykonany, zbyt precyzyjnie uszyty, wełna zbyt dobrej jakości. Rozpięty z lekką niedbałością, odsłaniał sweter o klasycznym kroju i grubym splocie. Do tego porządna, skórzana torba, wyprasowane w kant spodnie, czyste buty. Lekarz przypominał bardziej bywalca okolic Wydziału Filozofii, niż kogoś, kto szwendałby się wśród spękanych, pomazanych i obszczanych ścian.
Cień odkleił się od wnętrza bramy, przepłynął w stronę niczego niespodziewającego się lekarza. Za nim podążyło jeszcze kilka, grupka rozdzieliła się, sprawnie otaczając niespodziewającą się niczego zdobycz. Herszt bandy zagrodził drogę, błysnął krzywymi zębami w pijackim uśmiechu.
— A pan dokąd?
Bashar przystanął, spojrzał na niego, marszcząc brwi.
— Do domu — odparł chłodno.
Mężczyzna zaśmiał się, beknął przetrawionym piwem. Za plecami lekarza pojawiło się jego dwóch kumpli, równie świeżych i wyjściowych, jak on sam. Bashar zacisnął mocniej dłoń na rączce torby. Nie, to nie wyglądało dobrze.
— O, no proszę, pan tu mieszka w okolicy? Nigdy pana nie widziałem.
— Mieszkam od dłuższego czasu.
Usta mężczyzny rozciągnęły się w nieładnym uśmiechu. Z ciemności wychynęło jeszcze dwóch kolejnych drabów. Bashar momentalnie oprzytomniał, resztki senności opuściły umysł. Serio nie było dobrze. Mimowolnie zrobił krok do tyłu.
— A pan to zapomniał, gdzie ma iść, że się tak cofa? — spytał jeden z mężczyzn. — Mówił pan, że pan tu mieszka, hę?
Bashar westchnął, pobudzony umysł szybko ustalił priorytety. Najpierw jego własne bezpieczeństwo, potem będzie się martwił o cokolwiek innego.
— Owszem, mieszkam.
— To my może pana odprowadzimy, co? — rzucił jeden z mężczyzn. — Żeby pan na pewno nie trafił na jakichś… podejrzanych typków, nie?
— Dziękuję, to bardzo uprzejme z panów strony.
— No raczej. Bo my to jesteśmy dobre chłopaki, ee? — Herszt szturchnął jednego ze swych pomagierów. Ten zachwiał się pijacko, zarechotał, przebiegł spojrzeniem w przypadkowym kierunku.
To nie tylko alkohol.
Bashar postąpił krok.
— E, nie tak prędko, typku! — zawołał jeden z nich. — My to ten… no, jak to się nazywa… Firma ochroniarska taka, nie? A jak firma, to darmo nie robi!
— Właśnie, kurwa. Nikt za darmo nie będzie zapierdalał. — Warknął inny.
Bashar westchnął wewnętrznie. Tak, do tego to się przecież sprowadzało.
Lekarz miał w torbie portfel z dokumentami, miał swój telefon, do tego apteczkę i parę cyrografów. Te dwa ostatnie elementy na pewno nie przydadzą się złodziejaszkom, ale portfel i telefon? Obłowią się, nawet jeśli Bashar nie nosił ze sobą zbyt wiele gotówki. On sam nie czuł głębokiej straty, rzeczy materialne niewiele go interesowały, zaś na kontach środków było wystarczająco, by zakup nowego telefonu był raczej upierdliwą koniecznością ponownego synchronizowania danych z chmury, niż faktycznym bólem w kieszeni.
— Nie śmiałbym żądać od panów pracy za darmo — powiedział ostrożnie.
Pięciu chłopa, nie miał szans. Bashar nigdy nie był wojownikiem, stronił od wszelkich walk, preferując bezpieczeństwo wygodnych komnat, i jeśli angażował się w jakąkolwiek potyczkę, była to wyłącznie szermierka słowna. Jeśli miał broń w ręku, to w celach sportowych i rekreacyjnych, tylko po to, by treningiem kształtować ciało i charakter, nie zaś po to, by faktycznie się obronić. Gładkie słowa i szlachecki status wystarczały, by nie dopuścić do sytuacji, w której musiałby z kimkolwiek walczyć, a jego zdrowie wystawione byłoby na szwank. Lecz w obecnych czasach zasady się zmieniły, Bashar zaś poczuł ten przykry niepokój, zalegający na dnie serca, bo oto nie było tarczy, która by go osłoniła, nie było miecza, który stanąłby między nim a wrogiem, nie było pięści, jaka wymierzyłaby sprawiedliwość tym, którzy odważyli się mu zagrozić.
— O, patrz go, sensownie gada — wypalił jeden z pijaków. — No to tego… z hajsu wyskakuj, panie „nie wiem, gdzie mieszkam”.
Bashar miał na końcu języka odgryźć się, lecz poniechał wszelkich wypowiedzi, jakie mogły sprawić, by mężczyźni zrobili się bardziej agresywni. Powolnym ruchem sięgnął do wnętrza torby, namacał portfel. Rzucił go hersztowi, ten z trudem złapał, mocował się chwilę z zapięciem. W końcu zerknął do środka, skrzywił się, widząc trzy śmieszne banknoty i garść monet. Akurat takie, jakie mogły nabyć kawę w automacie.
— No panowie… Ktoś nas tutaj nisko ceni. — Warknął gniewnie, rzucił pogardliwe spojrzenie Basharowi. — Ktoś myśli, że nasze usługi chuja warte.
Lekarz zmrużył oczy, w ostatniej chwili się zreflektował. Priorytetem było bezpieczeństwo, nie zamierzał dać się tym robakom poturbować. Przełknął dumę, znów sięgnął do swej torby.
— Panowie wybaczą, niespecjalnie byłem przygotowany. — Wyciągnął telefon, rzucił hersztowi. — Wierzę, że to wystarczy.
Herszt złapał, popatrzył, zmrużył oczy. Lepszego modelu nigdzie by nie dostał – snujący się po dzielnicy ludzie mogli sobie pozwolić na model pięć generacji wstecz, nic więcej. Lecz zamroczony narkotykami umysł nie do końca to rozumiał, niespecjalnie łączył wątki i tej nocy potrzebował chyba gniewu i agresji.
— Chujowa ta cegła. — Głos plątał się nieco w delirium. — Co, kurwiu, myślałeś, że ten szajs styknie?
Bashar zacisnął usta, zacisnął szczęki. Że też akurat dzisiaj, że też musiało paść na niego! Lekarz przyciągnął dłonie bliżej. Nawet nie miał, jak się bronić. Lekarskie dłonie były warte więcej, niż ich waga w złocie, musiał chronić je za wszelką cenę. Wokół – nikogo. Zresztą wątpił, by ktokolwiek mu tu pomógł. Co miał robić, co było dobrą drogą, optymalnym wyborem? W torbie nie zostało mu już nic, do domu zostało ledwie parę kroków. Może uda mu się pobiec szybciej, może gdyby dopadł klatki schodowej…?
I wtedy jeden z mężczyzn złapał go za bark, brudne dłonie wpiły się boleśnie w ciało.
— Szef się ciebie pyta, skurwysynu! — Wypalił prosto w jego ucho. Bashar skrzywił się, smrodliwy oddech omiótł jego twarz.
Lekarz spróbował się wyrwać, szarpnął ramieniem, zrobił niewielki krok. Nic to nie dało, ćpun dalej go przyszpilał, sytuacja robiła się nieciekawa.
— No, zaraz zobaczymy, co tam jeszcze masz w tej torbie.
Bashar nie opierał się, gdy jeden z mężczyzn po prostu wyrwał mu torbę z ręki, rozpiął, odwrócił, wywalił zawartość na trotuar.
— Kurwa, jakieś śmieci. — Burknął, trącając butem cyrografy, spojrzał gniewnie na lekarza. — I co, cipeczko? Wydaje ci się, że to styknie?
Podszedł, pchnął Bashara na odlew. Lekarz poleciał do tyłu, wpadł na kolejnego draba. Źle stanął, kostka przeskoczyła, wskoczyła na swoje miejsce, lecz staw rozbrzmiał ostrym bólem, rozciągnął się nadmiernie i zaprotestował, gdy demon na nim stanął. No to teraz nie pobiegnie. A mężczyźni, choć dostali to, co chcieli, nie wydawali się skorzy, by odpuścić.
— Mało, szmato, mało… — Herszt obdarzył go pogardliwym spojrzeniem. — Chyba jednak zbierzesz wpierdol…
Bashar zacisnął usta. Gdyby tylko pacjent obudził się o czasie, gdyby tylko nie był sam, gdyby znalazł się ktoś, ktokolwiek…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz