19 lipca 2023

Od Bashara do Raouna

Nie było go podejrzanie długo.
I o ile ostatnio, kiedy Raoun zniknął na dłużej, Bashar czuł przemożną ulgę, uwolniwszy się od pranków upadłego bożka, o tyle teraz demon autentycznie się zaniepokoił. Za bardzo przyzwyczaił się już do tego, by polegać na Raounie opętującym Eachana i asystującym mu przy operacji. W sumie było to ciekawe – Raoun wyglądał na kogoś, kto nudzi się daną rzeczą po ledwie paru minutach, jednak gdy przychodziło do wielogodzinnych operacji, zachowywał takie samo skupienie na samym początku, co i na końcu, nie pozwalając myślom się rozproszyć i bezbłędnie wkładając w dłonie Bashara odpowiednie instrumenty. Demon nie wiedział, czym to wytłumaczyć. Widać Raoun był tym typem osoby, która potrafiła osiągnąć niesamowite wyniki, ale tylko wtedy, gdy temat ją interesował. Inaczej – można było pęknąć i nie osiągnąć po prostu niczego.
Lekarz złapał się na tym, że zerkał uważniej w oczy doktora Newrona, starając się wybadać, czy za sterami siedział neurochirurg, czy też jednak Raoun. Za każdym razem jednak ciało należało do prawowitego właściciela, Bashar zaś starał się nie krzywić i nie irytować tym faktem. Potem zaczął wpatrywać się mocniej w Grace, próbując dostrzec w jej zachowaniu jakichkolwiek odstępstw od normy, aż w końcu padło na grupę lekarzy-rezydentów, wciąż uczących się swojego fachu. Ale nic, pustka i cisza. Onkolog chodził po szpitalu poirytowany, częściej narzekał na swych instrumentariuszy, brał dyżury o najdziwniejszych porach.
A potem do jego gabinetu wpadł ten pacjent. Bashar podniósł na niego wzrok.
— Wróciłeś.
— Tęskniłeś? — spytał pacjent, rozpierając się na krześle. — Jasne, że tęskniłeś, widać to po tobie.
— Powiedzmy, że się przez ciebie rozleniwiłem.
Raoun wydął usta.
— Pomagałem ci w pocie czoła, a ty jeszcze masz uwagi? To twoja wina, że na stare lata zrobiłeś się leniwy.
Bashar pokręcił głową, uśmiechnął się przelotnie.
— Długo zostaniesz?
— Tyle, ile mi się będzie podobało.


Bashar wszedł do sali, spojrzał na siedzącą na łóżku pacjentkę. Miała tego dnia przeprowadzić operację – nic specjalnie wymagającego, ot guzek do wycięcia, jednak umiejscowiony w jamie brzusznej, niemożliwy do usunięcia laparoskopowo, więc trzeba było ciąć, otworzyć powłoki ciała i wydobyć z niego to, co mu zagrażało. Jak to przed operacją, pacjentka musiała być na czczo, nic nowego, standardowa procedura.
Demon przywitał kobietę, którą miał wkrótce operować, przypomniał jej o przebiegu operacji i o tym, że absolutnie nie wolno jej było niczego jeść.
— Jest pani na czczo? — spytał, zerkając w kartę, bardziej skupiając się na wynikach ostatniego badania krwi, niż na tym, czy kobieta jadła, czy nie. No na litość, niejedzenie nie było tak pokomplikowane, większość pacjentów była w stanie się do tego zastosować.
— Tak, panie doktorze.
— Kłamie — odezwał się głos, który słyszał tylko Bashar. — Wcięła kanapkę z pasztetem i zapiła całym kubkiem herbaty.
Lekarz nie dał po sobie niczego poznać. Jedynie zerknął na pacjentkę nieco podejrzliwie.
— Na pewno jest pani na czczo?
— Tak, na pewno. Cały dzień nic nie jadłam.
— Widziałem, jak wsuwa tę kanapkę!
Bashar niemal niezauważalnie skinął Raounowi głową, podszedł bliżej do pacjentki. Jednym ruchem odsunął kołdrę, odsłonił okruchy po kanapce.
— Czyżby? — spytał, patrząc gniewnie na kobietę. — A te okruchy to co?
— Z wczoraj z kolacji? — powiedziała niepewnie, usiłując ratować sytuację.
— Wczoraj na kolację był ten obrzydliwy kisiel — burknął Raoun, krzyżując ręce na piersi. — Że oni dają to pacjentom… trzeba mieć niezłe zdrowie, żeby tu chorować.
Bashar spojrzał na pacjentkę, marszcząc brwi. Wiedział bardzo dobrze, który kisiel jest najbardziej destruktywny.
— Wczoraj na kolację był kisiel wiśniowy, to na pewno nie było z niego żadnych okruchów.
Kobieta uciekła wzrokiem, zwróciła go w końcu z powrotem na lekarza.
— Ale to była tylko jedna mała kanapka, to w sumie jestem na czczo… — zaczęła.
— Ta, jedna mała kanapka — burknął Raoun. — To był cały duży sub!
Bashar westchnął ciężko.
— Jak z dzieckiem — burknął gniewnie. — Wie pani, co się stanie, jeśli panią zaintubuję, a w żołądku nadal będzie treść pokarmowa?
— Nie?
— Treść się cofnie i zatka pani drogi oddechowe. Udusi się pani na stole. Dobra śmierć, prawda?
Kobieta pobladła, pokręciła głową.
— Ja nie chciałam, to nie było tak specjalnie…
— A powiedziałem, że ma pani być na czczo? Co w tym było takiego trudnego? Po prostu nie jeść rano.
Kobieta poruszyła się na łóżku, spuściła wzrok na dłonie.
— To co teraz? — spytała, niepewnie popatrując na Bashara.
— Jak to, co? — Lekarz odłożył wyniki badań, zawiesił je na ramie łóżka. — Operacja odwołana.
— Odwołana?!
— Oczywiście — Bashar zmierzył ją chłodnym spojrzeniem. — Jak pacjenta przerastają najprostsze rzeczy, to inaczej się nie da
— Ale panie doktorze, ja muszę wrócić do domu!
— To pani sobie jeszcze poczeka — odparł lekarz. — Było nie jeść, to by pani wyszła już za parę dni. A tak, to nie wiem…
Kobieta wygięła usta w podkówkę, spuściła głowę.
— Ale to była jedna mała kanapka…
— I tyle wystarczy, żeby panią zabić — odparł, nie przebierając w słowach.
Kobieta skurczyła się na łóżku, jeszcze mocniej splotła dłonie.
— Ja naprawdę…
— Postaram się przenieść operację na najbliższy możliwy termin — dodał Bashar, przyjmując nieco łagodniejszy ton. — Ale tym razem musi pani naprawdę niczego nie jeść i podejść do tego poważnie.
Kobieta pokiwał głową.
— Jak pan w ogóle…
— Lekarze mają swoje sposoby — uciął.


Ciemność nocy kładła się za oknem. Nie przeszkadzała wcale w tym, by światło paliło się w pokoju lekarzy. Bashar siedział przy biurku, naprzeciwko zaś siedział jeden z rezydentów. Mężczyzna skupionym wzorkiem obejmował świńskie serce, zawieszone na patyczkach do szaszłyków, wiszące nad talerzem, rozkrojone w środku.
Rezydent ujął szczypczyki w dłonie, wziął kawałek nici. A potem z wprawą zaczął zszywać rozprutą tkankę, sprawiając, że krok po kroku serce stawało się całe, fragmenty mięśnia łączyły się ze sobą, zespalając tak, jak chciała tego natura.
— Całkiem nieźle — skwitował Bashar, patrząc na poczynania rezydenta.
Mężczyzna rzucił mu spojrzenie, błysnęły białe źrenice.
— Całkiem nieźle? Jest idealnie — burknął opętujący mężczyznę bożek, wracając do świńskiego serca. — Ubyłoby ci, gdybyś ten jeden raz przyznał, że jestem najlepszy?
Bashar westchnął.
— Nie chcę, żeby woda sodowa uderzyła ci do głowy.
— Jaka woda sodowa? — Raoun wyprostował się, rzucił narzędzia na blat. — Jestem bogiem! Myślisz, że coś tak prostego zaburzyłoby moją ocenę sytuacji?
— Trudno powiedzieć — odparł lekarz, biorąc do ręki skalpel. Pochylił się nad talerzem, ostrze zakreśliło poszarpaną, trudną do zdefiniowania linię na świńskim organie. — A z tym byś sobie poradził?
Raoun zmierzył go spojrzeniem.
— Za kogo mnie masz? — burknął, zajął się idealnym zszywaniem rany.
Bashar odłożył skalpel, podparł dłonią podbródek. Gdyby wszyscy jego rezydenci byli tacy pilni i solidni…


Dyżur był miejscami polem bitwy.
Karetka wypluła z siebie pacjenta – mężczyzna broczył krwią, znacząc podłogę rozmazaną czerwienią, wił się z bólu, spanikowanym spojrzeniem szukając lekarza. Rozległe obrażenia, klatka piersiowa w drzazgach, serce ledwo pompowało krew, krztusząc się na każdym uderzeniu.
— Nie mamy specjalisty — warknął główny lekarz na dyżurze. — Trzeba przewieźć go do innego szpitala.
Żona mężczyzny niemal łkała przy jego łóżku, dłonie trzymała zaciśnięte kurczowo na tym cienkim materiale prześcieradła. Krew płynęła wąskim strumieniem, przeciekała przez opatrunek, wsiąkała w przemoczoną czerwienią gazę. Sanitariusze popatrzyli po sobie, zaczęli zawracać, by na powrót zabrać pacjenta do karetki. Kobieta krzyknęła, łzy popłynęły, gdy błagalnym gestem wyciągnęła dłonie do lekarza dyżurującego.
Bashar właśnie wpadł na dyżur, zaalarmowany przez jedną z pielęgniarek. Jego uszu dobiegły ostatnie zdania lekarza. Demon zmarszczył brwi, złapał za ramę cofanego łóżka. Kółka wyhamowały, pacjent zawiesił na nim półprzytomne spojrzenie.
— Umrze w transporcie — zawyrokował onkolog, nie bacząc na przerażone spojrzenie żony. — Nie możemy go odesłać!
— Nie ma nikogo, kto podjąłby się tej operacji — odparł dyżurujący lekarz. Bashar obrzucił go spojrzeniem zdolnym skruszyć skałę.
— Ja się jej podejmę.
— Od kiedy jest pan kardiochirurgiem! — rzucił kpiąco.
— Od dzisiaj. — Bashar spojrzał na otaczających łóżko sanitariuszy. — Zmiana planów. Przewieźcie go na blok operacyjny, zaraz tam będę. — I odwrócił się do drugiego medyka. — Jesteśmy lekarzami. Co innego mamy do zrobienia, jeśli nie ratować ludzkie życie? Jeśli panu to nie pasuje, to kitel do kosza i won ze szpitala!
— Ooo, toś mu pocisnął! — Zawołał Raoun, materializując się znikąd u boku onkologa.
— A kto będzie panu asystował? — Kolejne kpiące zdanie poleciało od strony dyżurującego.
Bashar uśmiechnął się, spojrzał na losowego rezydenta.
— Pan na pewno nie odmówi — powiedział demon, na co nowy rezydent wybałuszył oczy.
— Ale ja nigdy…
— To się pan nauczy.
Raoun zatarł ręce.
Teamwork — powiedział, uśmiechając się od ucha do ucha. — Ratujemy gościa, nie?
— No raczej — odparł Bashar na tyle cicho, że tylko stojąca najbliżej pielęgniarka rzuciła mu zaskoczone spojrzenie.
Raoun ruszył, przerażenie zniknęło z twarzy rezydenta, gdy jego źrenice przelotnie rozbłysły charakterystyczną bielą. Mężczyzna złapał za ramę łóżka, z drugiej strony złapał Bashar. A potem obaj pognali wraz z pacjentem w stronę bloku operacyjnego.


Bashar siedział na auli, słuchając wystąpienia. XXXVIII Konferencja Onkologiczna zbierała w jednym miejscu najznamienitszych lekarzy tej specjalizacji, Bashar zaś nie zamierzał stracić ani chwili z wygłaszanych tu wykładów. Niestety, jak to zwykle bywało na tak dużych konferencjach, kilka sesji odbywało się jednocześnie, demon zaś, mimo wszystkich swych umiejętności, nie był w stanie przebywać w kilku miejscach jednocześnie. Mimo to mógł liczyć na dobre notatki z wykładów odbywających się salę obok, kiedy on akurat starał się przyswoić wiedzę przekazywaną przez jednego ze starszych profesorów.
Godzina wybiła, przyszedł czas na przerwę kawową. Lekarze zebrali się z niewygodnych krzeseł, wylegli na patio, ruszyli w stronę termosów z okropną kawą. Ciemna ciecz zawierała kofeinę, więc nikt nie przejmował się wykręcającym usta smakiem – dosypywano nieco cukru i ten szatan w płynie stawiał na nogi, pozwalał przetrwać kolejny blok wykładów.
— Przecież tego świństwa nie da się pić — burknął gniewnie jakiś młody lekarz.
Bashar momentalnie znalazł się przy mężczyźnie, dzierżąc w dłoni filiżankę ohydnej kofeiny.
— Nie da się, ale przynajmniej pobudza — odparł, popijając łyk. Skrzywił się. Nie no, tym razem organizatorzy przeszli samych siebie w kwestii jakości serwowanej kawy. — Jak tam wykład?
— A całkiem nieźle — odparł młodzieniec, popatrując z powątpiewaniem na dzierżoną w dłoni filiżankę. Białe źrenice zwróciły się na Bashara. — Potem dam ci notatki, nawet coś tam napisałem.
— Dobrze, interesowało mnie podejście do tej nowej terapii antygenowej.
— Więcej będzie w następnym bloku — odparł „młody lekarz”. — Jeśli oczywiście prowadzący nie wykituje po tym czymś, co tu serwują.
— Są jeszcze ciastka z marmoladą.
— Ty to nazywasz marmoladą?
Bashar uśmiechnął się przelotnie. No tak, nie dało się zadowolić brzucha rasowego znawcy kulinarnego.
— Chciałbyś pójść gdzieś dalej na lunch?
— Jeszcze pytasz? — Burknął Raoun. — Nie chcesz chyba jeść w tej koszmarnej kantynie.
— Nie chcę. Ale do tego będziesz musiał opętać kogoś starszego.
Bożek uniósł brew.
— Dlaczego?
— Pójdziemy do drogiej restauracji, a nie jestem pewien, czy ten gość ma wystarczająco dużo środków na koncie.
Usta Raouna rozciągnęły się w uśmiechu.
— Dobra, znajdę kogoś z cięższą kartą. Może postawi obiad też tobie.
Bashar uśmiechnął się. Nie miał nic przeciwko wyciąganiu pieniędzy od dzianych lekarzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz