Bashar stał na przystanku, trzymając w dłoni swą torbę lekarską, bez przekonania zerkając na telefon i próbując sprawdzić, kiedy przyjedzie jego autobus.
Operację udało mu się skończyć o czasie, czternasta była zupełnie przyjemną godziną na powrót do domu, Bashar nie narzekał. Pogoda nie do końca dopisywała – postanowiła uraczyć przechodniów lodowatym wiatrem, siekącym deszczem, śniegiem i pochmurnym, ciemnym niebem. Lekarz poprawił kaszmirowy szalik, spróbował postawić kołnierz wełnianego płaszcza, lecz niewiele to dawało. Mężczyzna westchnął, stanął plecami do wiejącego bezlitośnie wiatru, jego wzrok padł na słup ogłoszeń.
Chaotycznie przylepione, częściowo podarte i potargane kartki, reklamowały przeróżne rzeczy. Wymiana okien, skup antyków, klub jeździecki, kominiarz, deratyzacja, automechanik, aikido dla dzieci. Bashar mimowolnie zerkał na niektóre reklamy. Wolał wyjąć czytnik, zająć się książką, lecz aura na to nie pozwalała, on nie miał parasola, a nikt nie pomyślał, by na przystanku postawić wiatę. Demonowi nie pozostało nic innego, jak wcisnąć głowę ramiona, czekać cierpliwie na przyjazd tak wyczekiwanego autobusu.
Zima jak co roku zaskoczyła drogowców. Autobus spóźniał się, pewnie utknął gdzieś w korku, turlał się zbyt wolno po śliskim asfalcie. Dla zabicia czasu Bashar zaczął spacerować w tę i z powrotem, starając się wybrać takie tempo, by zacinające deszcz i śnieg za każdym razem trafiały w plecy. Wychodziło różnie.
Po raz trzeci znalazł się przy słupie, po raz trzeci idealnie na linii jego wzroku znalazło się ogłoszenie o klubie jeździeckim. Niedokładnie wydrukowany obrazek konia skaczącego przez przeszkodę, do tego rozmiękły papier, ledwie dało się odczytać treść na kartce. Bashar oderwał się myślami od szpitalnych spraw, spłynął nimi ku przeszłości i wspomnieniom.
— Kiedy ja ostatnio siedziałem w siodle?
Gdyby nie kilka szczegółów, można byłoby to wziąć za całkiem miłą, konną przejażdżkę.
Letnie słońce przyświecało przyjemnie zza koron drzew, plamki światła tańczyły leniwie w pyle traktu. Las pachniał ciepłymi szyszkami i schnącym mchem, gdzieś w tle grał wiatr i śpiewały ptaki. Głuchy dźwięk kopyt rozbrzmiewał miarowo, gdy grupa zbrojnych podążała stępa w stronę serca lasu.
Nie od razu dało się go zauważyć, niknął nieco wśród polerowanych napierśników i lśniących w słońcu hełmów. Jako jedyny nie nosił żadnej zbroi, a jego dublet, choć utrzymany w ciemnych, stonowanych barwach, odznaczał się jakością wykonania, na jaką niewielu mogło sobie pozwolić. Jako jedyny nie trzymał wodzów własnego rumaka, a jego nadgarstki tkwiły w pętach, starannie związane za plecami. Jeden ze zbrojnych trzymał koniec liny, dodatkowo utrudniając więźniowi potencjalną ucieczkę. Mężczyzna jechał ze spuszczoną głową, długie włosy częściowo przysłaniały jego twarz, kryły kpiący uśmiech i błysk w tych charakterystycznych, rubinowych oczach.
Otaczający go zbrojni zdawali się zrelaksowani, wręcz znudzeni podróżą. Ich oddział był liczny, a ten jeden więzień, tak starannie związany, nie miał możliwości, by im uciec. Kiepsko jeździł, chwiał się w siodle, szlachecki tyłek nie nawykł do twardej, wyprawionej skóry. Tym lepiej, nie musieli być tak czujni.
Rozciągający się wokół las był rzadki, widać było w nim wszystko na przestrzał. Zresztą, byli już tak blisko celu – wieczorem dotrą na miejsce. Jeśli więzień chciałby uciec, jeśli komukolwiek przyszłoby do głowy go odbijać, zrobiłby to już dawno temu. Jeden ze zbrojnych rzucił spojrzenie mężczyźnie. Tak, ta spuszczona głowa mówiła wszystko – więzień sam stracił już nadzieję.
Gwizd nadlatującej strzały brzmiał niczym trel leśnego ptaka. A potem był ten głuchy dźwięk ciała uderzającego o ziemię, długa lina wysunęła się z martwej dłoni, rozbrzmiał syk dobywanych mieczy. Wydarzenia przyspieszyły.
Jakiś zbrojny do niego doskoczył, więzień zareagował zbyt szybko, gwałtownie, zbyt sprawnie, jak na kogoś tak kiepsko jeżdżącego. Wbił pięty w boki konia, ścisnął go łydkami, niemal położył się na płowym karku. Rumak kwiknął, wystrzelił przed siebie, przepchnął się przed awangardę, skręcił w las.
— Za nim!
Leśne runo ożyło. To, co było kępą mchu, okazało się płaszczem wojownika, brunatny konar krył błysk miecza. Nie od razu dostrzegli, że rumak mija drzewa ustalonym sposobem, że więzień wie, gdzie jedzie, że jest jakaś konkretna ścieżka. Ta jedyna, bezpieczna.
Spadająca gałąź strąciła jednego zbrojnego, jego towarzysz zniknął w wilczym dole. Zaśpiewały strzały, błysnęły ostrza, kolejne ciało gruchnęło w leśny mech. Śmierć zatańczyła wśród drzew, woń szyszek ustąpiła zapachowi krwi. Klangor stali, świst strzał, czerwień krwi. To trwało tak krótko, o wiele krócej, niż w powieściach i książkach, rany były tak okrutne, ból tak prawdziwy. Symfonia potyczki ucichła akordem ostatniego krzyku.
Niosący więźnia rumak zaparskał, wyhamował, przystanął, wciąż kładąc po sobie uszy, gryząc wędzidło. Więzień wyprostował się z ciężkim westchnieniem, przerzucił nogę nad końskim karkiem, zeskoczył z siodła. Jeden z łuczników podbiegł do niego, ściągając z głowy maskujący kaptur. Krótki sztylet uporał się z więzami, mężczyzna w ciemnym dublecie rozmasował obolałe nadgarstki.
— Że też odważyli się tak cię potraktować, panie — powiedział łucznik, twarz wykrzywił gniewny grymas. — Jak zwykłego rzezimieszka.
Mężczyzna parsknął śmiechem, zerknął w stronę tego, co pozostało z jego „eskorty”.
— Dostali to, na co zasłużyli. A i ja mam, co chciałem. — Kilka razy otworzył i zacisnął pięść. — Naprawdę sądzisz, że dałbym się komukolwiek związać wbrew mej woli?
— Nie śmiałbym, panie.
— Dobrze. — Głos brzmiał zadowoleniem. Jeszcze kilka obrotów dłoni, by rozruszać zastałe nadgarstki i mężczyzna wrócił do swojego konia. Płynnym ruchem wskoczył na siodło, pewnym gestem zgarnął wodze. — Zbierz wszystkich, ruszamy. Mamy do nadrobienia spory kawałek drogi.
Demon pamiętał niektóre swe rumaki.
Opętywał szlachciców. Nie chciał tracić czasu na biedaków, nie chciał mocować się z trudnym życiem, gdzie jedynymi wyborami było, czy siać tego roku pszenicę, czy może lepiej żyto. Szlachta opływała w dostatki, możliwości, nie musiała się przejmować drobiazgami. Jeśli ktoś chciał zostać artystą, to nim zostawał, jeśli wolał służbę w świątyni, to czemu nie, jeśli przeznaczona była mu wojna, droga wolna. Szlachta mogła mieć wszystko, pozwalała sobie na dowolne fanaberie. Poza tym – serca możnych były brudne, tak łatwo było je pchnąć ku jeszcze dalszym, gorszym uczynkom, a w końcu posiąść na zawsze, przejąć kontrolę, przejąć całe życie. To było idealne środowisko dla demona, nie musiał się nawet starać i silić. Tak, dostatek psuł duszę, niedomiar wyzwań ją rozleniwiał, czynił słabą i podatną na sugestie z zewnątrz. Obecnie? On sam nigdy nie pozwoliłby na takie rozprężenie. Jeśli by nastąpiło, sam znalazłby coś, co zmuszałoby go do wysiłku, stanowiło wyzwanie i opór. Jeśli było zbyt prosto, dusza gniła. On zaś nie zamierzał nigdy pozwolić, by coś takiego się wydarzyło.
Pamiętał tamto słoneczne popołudnie, wśród skał i piasków pustyni, wśród haftowanych jedwabi, dymu fajki wodnej i słodkiej woni kandyzowanych owoców. Padyszach leżał wśród miękkich poduszek, turban ciążył mu na głowie, pierścienie zdobiły dłoń. U jego stóp – posłowie. Mężczyźni zginali karki, zginali kolana, nie odważyli się podnieść głów, spojrzeć w te rubinowe oczy. Kładli przed nim dary, splatali krągłe zdania, zapewniali o szacunku i oddaniu. Barwne klejnoty, wonne kadzidła, bezcenne przyprawy – wszystko to rozsypywało się u jego stóp, obutych w złoto, niefrasobliwie kołyszących się w rytm nieistniejącej melodii.
Miał zamiar przyjąć wszystkie dary, obdarzyć posłów jeszcze droższymi prezentami, posłać ich z powrotem do ościennych państw z zapewnieniem przyjaźni i pokoju. Nie był potworem. Jeśli chcieli pokoju, jeśli wojna i rozlew krwi im zbrzydły, był więcej, niż skory, by odwiesić swój jatagan na hak, zaniechać jakichkolwiek starć. Wystarczy tego. Wystarczy wojny. Niech pola zazielenią się zbożem, niech krowy wydadzą cielęta, niech ludzie w końcu mają czas, by tańczyć wśród rozpalonych ognisk.
Jego wzrok spoczął na kolejnym podarku.
Sierść rumaka przypominała obsydian, czarny i lśniący, błyszczący w promieniach gorącego słońca. Grzywa spływała obfitą kaskadą, mocarne kopyta gniewnie uderzały o pylistą ziemię. Koń szarpał wędzidło, kładł uszy, strzelał ogonem, nie dawał się prowadzić. Sługa usiłował ściągnąć kantar, opanować wierzchowca, lecz jego wysiłki nie na wiele się zdały.
Mężczyzna wstał, odrzucił połę płaszcza. Nie obchodziły go słodkie daktyle, nie obchodziły pozłacane rękojeści zdobnych sztyletów. Podszedł do wierzchowca, chwycił kantar. Ledwie wcielenie temu mknął wśród bezlitosnych stepów, śpiewał te same kołysanki rumakom i swym dzieciom. Noce spędzał w jurcie, dnie w siodle, jego dłoń znała każdy mięsień w końskim ciele. Szepnął coś w to kare ucho, łagodny dotyk sprowadził spokój i opanowanie. Poseł cofnął się, pozwolił mężczyźnie przyciągnąć koński łeb bliżej, pozwolił mu przemówić do ogiera, znaleźć nic porozumienia. Padyszach uśmiechnął się.
— Taki gniewny… — Zaczął, gładząc końskie chrapy. Ogier parsknął w dłoń, położył uszy, lecz nie uczynił niczego więcej. Mężczyzna nie opuszczał dłoni. — Możesz wierzgać, ile chcesz, ale pode mną będziesz grzeczny.
Rumak spróbował rzucić łbem, lecz padyszach zbyt stanowczo trzymał wodze. Koń poddał się, zerkał tylko na nowego właściciela. Ten zaś zbliżył usta do puchatego, czarnego ucha, wyszeptał jakieś słowa, ich język i melodia umknęły posłowi. Koń przestąpił z nogi na nogę, pochylił pokornie łeb, wtulił chrapy w dłoń mężczyzny. Mężczyzna uśmiechnął się triumfalnie, zwrócił do posła.
— Piękny dar — powiedział, obdarzając mężczyznę uśmiechem. — Przekaż swemu panu, że padyszach jest zadowolony z podarku. — Ogier parsknął, znów próbował rzucić łbem, lecz pewna dłoń przytrzymała go blisko. — Będzie stanowił klejnot wśród jego stad. — Zwrócił się do rumaka. — Nie opieraj się… Przecież wiesz, że nie chcę cię skrzywdzić. — Zamruczał, znów gładząc miękkie chrapy.
Koń parsknął ostatni raz, wtulił nos w dłoń mężczyzny. Ten jedynie się uśmiechnął. Jego nowy wierzchowiec wiedział, kto najlepiej się nim zajmie.
Chyba oszalał. Z tym, by ponownie uczyć się jazdy konnej.
Do stajni przyszedł w sobotę, przed południem, akurat tak, by nie było zbyt wiele osób. Udał, że niewiele umie, że coś tam jeździł w liceum, ale mało, może potrafi trzymać wodze. Instruktorka, młoda dziewczyna o pogodnym uśmiechu i licznych piegach, zaprowadziła go do jego konia, wprowadziła do boksu, wyjaśniła, czym jest czaprak i puślisko. Bashar kiwał głową, obdarzał ją uśmiechem. Kształt siodła zmieniał się przez wieki, lecz zastana pozostała ta sama, mężczyzna dobrze wiedział, co ma robić.
Wyczesał starannie Pyzę, starszą klacz, jaka tradycyjnie przyjmowała wszystkich nowicjuszy. Spokojna, opanowana, niezbyt płochliwa, stanowiła dobry start dla tych, którzy jeszcze nie wiedzieli, że uwielbiają jazdę konną.
Bashar pozwolił wziąć się na lonżę, pokornie wykonywał wszystkie ćwiczenia. Przytul Pyzę, dotknij jej łopatki, tak, to tutaj, to teraz połóż się na zadzie, nic się nie bój, o właśnie tak, wygodnie, nie? Dotknij końskich uszu, siądź bokiem, bardzo dobrze, teraz tyłem, super ci idzie, teraz bokiem, ale z drugiej strony, no mega sprawa, a teraz usiądź normalnie i pogłaszcz Pyzę. Bashar pogłaskał Pyzę, jego dłonie bez wysiłku wyciągnęły się w stronę wrażliwych uszu.
— Wiesz co — powiedziała instruktorka, unosząc brwi. — Dobrze ci idzie, legitnie. W liceum, jak tam sobie jeździłeś, to ten… Kłusowałeś trochę?
Bashar przytaknął, ściemnił to czy tamto. Instruktorka obdarzyła go uśmiechem.
— Super, to pojedziemy szybciej. Może być? Czujesz się na siłach?
Bashar czuł się na siłach. Dziewczyna cmoknęła, Pyza przyspieszyła, zmieniła rytm kroku. Łydka Bashara instynktownie przywara do końskiego boku, udo napięło się, pośladki uniosły tym doskonale znany, rytmicznym ruchem.
— Kurna, idealnie. — Westchnęła instruktorka, patrząc na spokojnie anglezującego ucznia. — Sporo pamiętasz z liceum.
Bashar uśmiechnął się, nie skomentował. Zamierzał przejść wszystkie etapy nauki. Najwyżej szybko mu z tym pójdzie, nie dbał o to. Ważniejszym było dla niego, by przypomnieć sobie każdy element, każdy fragment i szczegół, jak mógł mu uciec. Obdarzył instruktorkę uśmiechem.
— To chyba jak z jazdą na rowerze, prawda? Że się nie zapomina.
A potem instruktorka stwierdziła, że koniec lonży, Bashar może sam pojeździć. Na razie wokół padoka, po tej ustalonej, wydeptanej ścieżce, którą konie same podążały, nawet bez wskazówek jeźdźca. Mężczyzna skinął głową, zgodził się, gładko poprowadził Pyzę we właściwą stronę. Instruktorka szła tuż obok, mówiąc to czy tamto, tłumacząc jak kierować wierzchowcem. Bashar trochę słuchał, trochę się uśmiechał, wzrok uciekł w stronę dalszej części terenów stadniny.
Tam, kawałek dalej (teraz w końcu widział, gdy nie jeździł w kółko i mógł udać się nieco dalej), jakaś kobieta zagalopowała na grzbiecie ładnego siwka, łuk w dłoni zaśpiewał, niecelnie puścił strzałę, utkwiła tuż przy krawędzi tarczy.
— Grupa rekonstrukcyjna. — Instruktorka odpowiedziała na niezadane pytanie. — Bawią się w rycerzy.
Bashar nie miał nic do rycerzy. Wręcz przeciwnie, w swym długim życiu zdążył zauważyć, że fizyczna siła, chronienie innych i oddanie przyjaciołom są cechami, jakie przyciągają jego wzrok i wzbudzają zainteresowanie. Zaraz za kobietą ruszyła następna osoba, tym razem strzała wbiła się bliżej środka tarczy.
— Przyjmują nowych członków?
Instruktorka zerknęła na niego z rozbawieniem.
— Co, chciałbyś dołączyć?
Starszy astrolog zakasłał w chusteczkę, odetchnął ciężko, niepokojący świst dobył się z zapadłej piersi. Mężczyzna nadal siedział nad mapą nieba, drżące dłonie wciąż kreśliły linie i trajektorie, umysł podążał wśród matematycznych równań, starając się odkryć nadchodzącą przyszłość. Pojedyncza świeca rozganiała mrok komnaty, otaczała złotym ciepłem postać starca oraz siedzącą naprzeciwko sylwetkę młodzieńca.
— Gwiazdy powtarzają jedną wskazówkę — odezwał się astrolog. — W godzinie próby przybędzie do ciebie potężna istota, niebiański wysłannik, którego zadaniem będzie cię chronić. Cokolwiek ci powie, zgodzisz się na to, a twe życie pozostanie bezpieczne. Nikt nie będzie w stanie ci zagrozić, jeśli postąpisz tak, jak powie ci ów wysłannik.
Młodzieniec patrzył niepewnie na astrologa.
— Ten niebiański wysłannik… — Zaczął ostrożnie. — Jak go rozpoznam?
Oblicze astrologa tchnęło cierpliwością i wyrozumiałością. W tych rubinowych oczach nie było krzty zniecierpliwienia.
— Poznasz go bezbłędnie. Nie będzie człowiekiem, a głosem; usłyszysz go w swych myślach.
Młodzieniec ostrożnie pokiwał głową. Astrolog miał nadzieję, że jego słowa dotarły do księcia – dzieciak był po prostu tępy, najprostsze zadania go przerastały, wszystko trzeba było mu tłumaczyć. Tylko fizyczne podobieństwo sprawiało, że dało się uwierzyć, że jest synem swego ojca, i aż dziw brał, że pierworodny mógł być aż tak nieudany.
— I… kiedy przyjdzie ta godzina próby?
Astrolog zerknął na drugiego mężczyznę, stojącego wiernie u boku księcia.
Sir Elias, niezrównany łucznik i osobisty ochroniarz księcia, podążał za nim wiernie wszędzie, gdzie ten poszedł. Jego wzrok wodził za młodzieńcem na tyle intensywnie, że na dworze zaczynał być źródłem niestosownych plotek.
— Za dwa dni. — Astrolog przeniósł wzrok z łucznika na młodzieńca. — Wtedy musisz być gotowy, panie.
Prawie nigdy nie zostawał w tym samym miejscu, jeśli jego śmiertelna powłoka się zużyła. Lecz tym razem postanowił zrobić wyjątek, miał już upatrzony kąsek, a bycie księciem jawiło się jako interesująca opcja. Jako astrolog przygotował już fundamenty, ustawił dworaków niczym pionki na planszy. Zrobi szybki skok, rozegra ich tak, jak mu się podoba, nawet nie będą wiedzieli, co ich dopadło. Wiedza pozbawionego wpływów starca w głowie młodzieńca-idioty, który z dnia na dzień przestanie być idiotą.
Astrolog ponownie spojrzał na sir Eliasa, stojącego na baczność tuż przy książęcym krześle, gotowego chronić przyszłego władcę własnym życiem. Łucznik zawsze był uprzejmy dla astrologa, wspierał go, gdy ten tego potrzebował, nie szczędził wysiłków, by i jego chronić. Mężczyzna nie miał pojęcia, że owa dobroć serca miała wkrótce zostać nagrodzona w sposób, jakiego sam się nie spodziewał. Astrolog znów zakasłał, czerwień pojawiła się na haftowanej chusteczce. Jeszcze tylko dwa dni…
Jego relacja z łukiem była dziwna, miała więcej wzlotów i upadków, niż to było warte.
Pamiętał moment, gdy pierwszy raz musiał wziąć do ręki łuk. Stawiał się, denerwował, marszczył brwi. Irytował na rodziców, nie zamierzał się ich słuchać, protestował tylko po to, by zaprotestować. Właśnie dlatego nie opętywał zbyt młodych osób. Nienawidził bycia aż tak zależnym od czyichś kaprysów, mierziło go na samą myśl, że ktoś mógłby organizować mu czas i ukarać za nieposłuszeństwo.
Zawsze taki był – jeśli sam nie zaakceptował danej zasady, nie zamierzał się jej trzymać, a ktokolwiek, kto próbował mu coś narzucić, musiał liczyć się z twardym oporem. Jednak gdy alternatywą dla łuku był miecz, w końcu podjął wybór, krzywiąc się ostentacyjnie, biorąc broń do ręki. Od początku mówił, że ma lepsze rzeczy do roboty, że łuk go nie interesuje, przecież ma służbę do obrony. On nie musiał walczyć, miał od tego ludzi, to była wyłącznie strata czasu.
Lecz ta strata zaczynała go ciekawić, zaś wbicie strzały wprost w sam środek tarczy nie było takie proste, stanowiło wyzwanie i wymagało przemyślenia. Dzień po dniu, łuk coraz lepiej leżał w dłoni, grot zagłębiał się coraz bliżej środka tarczy. To był dobry sport, ciekawe wspomnienia, mężczyzna darzył je uczuciem. Nie, wtedy nie musiał ani razu dobyć łuku na poważnie, pozostawał dla niego tylko odpoczynkiem i zainteresowaniem. Nawet gdy władza rodziców nad nim się skończyła, nadal poświęcał na to czas, porządkując myśli, posyłając kolejne strzały w tarczę.
Nie wszystko szło po jego myśli.
Bywały wcielenia, które rozwijały się tak źle, że tylko jego naturalna tendencja do zostawania z ciałem do samego końca sprawiała, że go nie opuszczał. I właśnie taki czas dla niego nastał.
Namiot dowództwa wypełniał półmrok skupienia i grozy. Nie było dobrze. Miało go tu nie być, podobnie jak i Devaseny. Wojskiem mieli dowodzić Mahendra i Balakrishna, ich starsi bracia. Lecz jak to zwykle bywało, bogowie postanowili być okrutni, ich kaprys wzburzył morze, zatopił statek. Teraz został tylko on i Devasena.
A mógł zajmować się finansami, nie przejmować walką, nie przejmować niczym. Dać Mahendrze zająć się polityką, pozwolić Balakrishnie dowodzić wojskiem. Samemu wczytać się w długie rubryczki cyfr, opiekować skarbcem, zaś Devasenę wysłać, by poślubiła jednego z wpływowych możnych, by przyniosła im ziemie i nowego brata. Lecz bogowie mieli inny plan. Jak zwykle.
— Nie idź — poprosił siostrę, chwytając smagłe ramię, niosąc prośbę w swym spojrzeniu.
Dopóki byli blisko, mógł ich chronić, całą trójkę. Byli bezpieczni w cieniu jego skrzydeł, gdy niszczył wszystko, co im zagrażało. Otaczał ochroną, prostował dla nich ścieżki, rozpędzał ciemne chmury, nim te stały się prawdziwym problemem. Lecz wystarczył moment, by się oddalili, tam, gdzie jego moc już nie sięgnęła, i rzeczywistość bez wahania to wykorzystywała.
Devasena popatrzyła na niego ze smutkiem, popatrzyła w te rubinowe oczy i na ściskającą ramię dłoń. Wyswobodziła się, pokręciła głową.
— Wiesz, że nie mogę. Nasi ludzie nas potrzebują.
— Potrzebują nas żywych — uściślił. Nie słuchała.
— Potrzebują przewodnictwa i symbolu. Pragną kogoś, w którego żyłach płynie krew Satyadharmana. Muszą widzieć, że ktoś taki prowadzi ich do boju. Potrzebują mnie.
Przeklął w myślach dzień, gdy podarował jej łuk. To miał być taki dobry i udany prezent – jej imienniczka, maharani Devasena z legend, była przecież uzdolnioną łuczniczką, kładła wrogów pokotem, walcząc u boku swego męża. Sądził, że łuk będzie dla siostry jedynie miłym sposobem spędzenia wolnego czasu, tak jak te wcielenia temu był dla niego. Mylił się. Łuk uczynił z niej wojowniczkę.
— A ja potrzebuję ciebie — odparł cicho. Nie odpowiedziała.
— Oboje potrzebujemy Mahendry i Balakrishny. Lecz ich już nie ma, Shiva zabrał ich do siebie.
Mężczyzna skrzywił się. Shiva mógł spierdalać, podobnie jak każde inne bóstwo, jego posłaniec albo prorok. Nie dbał o bogów, dowolnemu z nich najchętniej naplułby w tę świetlistą twarz.
— Zabrał, a my musimy walczyć z ich brakiem.
Devasena podeszła, położyła dłoń na ramieniu brata.
— Poprowadzę naszych ludzi do zwycięstwa.
— Obiecaj mi, że wrócisz — poprosił, patrząc jej w oczy.
Nie odpowiedziała. Jej uśmiech mógł należeć do każdego.
— Devasena, zostań.
Pokręciła głową.
— Devasena, proszę. — Głos był tak cichy, pełen uczucia. — Straciłem już dwóch braci. Nie chcę tracić siostry.
Nie zmieniła postawy, nie cofnęła ręki.
— Devasena, nie zostawiaj mnie. Obiecaj, że do mnie wrócisz.
Wróciła.
Jej ciało okryte ciężkim całunem, zesztywniałe palce wciąż ściskające ten przeklęty łuk. Spalił go, osobiście połamał na drobne szczapki, wrzucił w ogień, a popioły rozsypał nad rzeką. I tak, jak nigdy nie opuszczał ciała, nim śmierć nie zapukała do drzwi, tak ten jeden raz odszedł w połowie, gdy nie było już niczego, co trzymałoby go wśród śmiertelnych.
Bashar oparł głowę o szybę autobusu, jego serce ścisnął ból. Tyle wieków minęło od tamtego czasu, lecz on wciąż pamiętał wydarzenia, pamiętał tę agonię, która zawładnęła jego ciałem, gdy przynieśli mu łuk. Strzaskany, skrwawiony, martwy, stanowiący jedyną pamiątkę, jaka ostała się po jego drogiej siostrze. Pamiętał, jak zaciskał na nim palce, jak obraz rozmywał się we łzach. Tyle wieków, tyle wydarzeń, lecz ta strata wciąż bolała, serce łkało. Lekarz westchnął głęboko, wstał z siedziska, przeszedł parę kroków, złapał się poręczy. Byle nie myśleć właśnie o tym, byle oderwać myśli i wspomnienia, skupić się na tym, co tu i teraz.
Domowy ogród tchnął ciszą i spokojem, bambusowe shishi-odoshi wybijało regularny rytm. Młody panicz patrzył na tkwiący w dłoni łuk, jakby trzymał w ręku węża.
Makoto nie potrafiła pojąć, co się stało. Już wcześniej młodzieniec darzył kyūdō obojętnym uczuciem, lecz teraz w jego ruchach, wyrazie twarzy, w każdym wypowiedzianym słowie, drzemała tak głęboka odraza do drogi łuku, że nauczycielka nie wiedziała, jak zareagować.
— Panie? — spytała niepewnie, widząc, że młodzieniec nawet nie wziął strzały w dłoń.
Podniósł na nią wzrok. Nie przypominała sobie, by jego spojrzenie lśniło rubinowym blaskiem, by oczy miały w sobie głębię spojrzenia władców i ascetów.
— Makoto. — Odezwał się, pomijając jakiekolwiek tytuły. Powinna czuć się urażona. Z jakiejś przyczyny czuła jednak, że to właściwe, że tak powinien do niej mówić. — Czym dla ciebie jest łuk?
— Moim życiem.
Nawet się nie zastanowiła, odpowiedź przyszła sama. Była naturalna, jedyna właściwa, dokładnie oddająca to, co kobieta czuła i myślała.
— Jest drogą, którą podążają moje stopy, jest celem, jaki obrała moja dusza, jest płomieniem mego serca i jedyną myślą w mojej głowie.
— Makoto. — Odezwał się ponownie. — Przekonaj mnie, że to prawda.
Kobieta patrzyła na młodzieńca o starczych oczach, a owo „przekonaj mnie” brzmiało dziwnie podobnie do „ulecz mnie”.
Bashar wracał do domu, kładł rzeczy tam, gdzie było ich miejsce, mył dłonie, posilał się. Szedł na jogę, szedł na jazdy. Lecz był element, który wciąż go gryzł, nie dawał spokoju, burzył sen. Wracały do niego wspomnienia – podarte i niepełne, ulotne i przejrzyste, opowiadające o wydarzeniach, które sam ledwie pamiętał, które wykruszały się z jego umysłu, zdawały równie rzeczywiste, co senne majaki. Lecz choć wiele się zatarło, nie zatarły się uczucia, wiecznie żywe i płonące tak samo, bez względu na upływ czasu.
Jedno wspomnienie pamiętał, jedno odzywało się nieutulonym bólem. Nienawistny wzrok tej, która przysięgła zawsze stać u jego boku, jej łuk napięty, drżący, strzała wymierzona w jego serce. A potem cichy jęk cięciwy i porażający ból rozrywający pierś przytłaczającym ogniem. Blizna, która miała na zawsze z nim pozostać, nie dbając o upływ czasu, na wieczność odcisnąć piętno w jego sercu. Tyle wieków minęło, tyle wydarzeń pozostawiło na nim ślad. Lecz każdy z nich w końcu się zaleczał, przekształcając w srebrzysty sierp przecinający tkankę duszy, aż w końcu znikał, zapomniany i niebyły. Ale nie ta jedna blizna, pierwsza i najgłębsza, krwawiąca i boląca regularnie, wrażliwa na każdy dotyk, na każde wspomnienie, które przypominało tamten czas.
Nienawidził łuku. Przynosił mu zbyt wiele negatywnych wspomnień, łączył się z każdym z najboleśniejszych jego momentów. Mężczyzna westchnął.
Nie chciał mieć w swym sercu fragmentów tak wrażliwych i bolesnych, by widok przedmiotu sprawiał mu ból i dyskomfort. Bashar odmawiał słabości, nie chciał jej, nie zamierzał posiadać w sercu ran, jakie można było ucisnąć i zasypać solą, by przynieść mu cierpienie. Nie. Po prostu nie.
To pewnie ta jego cecha sprawiła, że zainteresował się bardziej grupą rekonstrukcyjną. I że za każdym razem, gdy Pyza kłusowała przez drążki, a mężczyzna stał pewnie w strzemionach, jego wzrok uciekał ku tarczom, ku konnym łucznikom mknącym wzdłuż toru, wypuszczającym strzały w stronę celów. To mogło być ciekawe.
Rzemieślnik tkwił nieruchomo nad swym dziełem, wyciągając dłonie w stronę łuku. Oczy miał przymknięte, oddech spokojny, słowa modlitwy opuszczały jego usta, rozsypywały się nad bronią niczym przejrzyste koraliki. W jego głębokim głosie brzmiała prośba skierowana ku niebiosom, prosząca nienazwane byty o opiekę i przewodnictwo, o to, by stworzony łuk śpiewał pod palcami swego właściciela, i by wypuszczona z niego strzała zawsze sięgnęła celu. Błogosławieństwo otulało broń, ludzkie myśli przywoływały magię, zaplatały ją wraz ze słojami drewna, nasycały nią kolejne warstwy kleju, wzmacniały cięciwę. Drewno chłonęło te marzenia, gięło się w kształt snu o łuku, gotowe, by nieść strzałę wprost do celu. Mężczyzna zamilkł, opuścił dłonie, z westchnieniem otworzył oczy. Łuk spoczywał na stojaku, dokładnie tak samo, jak jeszcze przed chwilą, gdy go na niego kładł, tuż przed wypowiedzeniem modlitwy. Rzemieślnik podniósł wzrok.
Natrafił na to niepokojące, rubinowe spojrzenie jego toísecha, wwiercające się w duszę, szukające tam odpowiedzi na niezadane pytania. Rzemieślnik sięgnął po łuk, podał go władcy, skłonił głowę. Mężczyzna przyjął broń, przez pewien czas jego wzrok błądził po cięciwie i stylisku.
— Jak go nazwałeś?
— Áed, panie.
— Dlaczego?
Rzemieślnik splótł dłonie.
— Tak nazywał się mój syn.
Toísech nie odpowiedział. Zamiast tego wpatrzył się w łuk, jego dłonie objęły go jednocześnie ciaśniej i bardziej delikatnie.
— To dobre imię.
Mężczyzna go instruował. Bashar miał słuchać, ale nie słuchał. Podniósł łuk, napiął cięciwę, strzała wymierzyła w cel. Demon skupił się na tarczy, mięśnie klatki piersiowej, barków, pleców, napięły się mocniej, gotowe by wypuścić strzałę. I wtedy mężczyzna przypomniał sobie lekcje, jakie otrzymał od swej nauczycielki, jakie mówił mu jego rycerz. Nie mierz w cel, nie skupiaj się na nim. Myśl o strzale, przecież to ją wypuszczasz.
Uwaga Bashara przepłynęła w stronę strzały. Była krzywo, grot celował w tarczę, lecz reszta… demon wyrównał, skupił się bardziej, nie słyszał już nawet głosu swego instruktora.
— Bo to jest tak z tym wszystkim — podjął mężczyzna, będąc gdzieś w połowie dłuższej wypowiedzi. — Jak w liceum strzelałeś, to pewnie nie wiesz, że…
Cięciwa brzęknęła, strzała stuknęła. Instruktor zamilkł, wpatrzył się w tarczę.
— Wiesz. Totalnie wiesz.
Bashar pchnął konia do galopu, stanął pewnie w strzemionach. Nie trzymał wodzy, spoczywały związane na przednim łęku, gdy mężczyzna mknął po padoku, trzymając w dłoniach łuk i strzały.
Na początku była to tylko wprawka. Bashar po prostu przejechał wzdłuż celów, unosząc łuk, lecz nie strzelając, przyzwyczajając się do innego rodzaju kontroli nad koniem, starając się wyczuć to, jak jego własne ciało reagowało i jak sprawić, by galop zwierzęcia nie wpływał na jego celność. Zawrócił, pokłusował, znów stanął na linii startu. Koń ruszył.
Bashar nałożył strzałę, cięciwa brzęknęła, grot stuknął w cel. Z drugim celem mężczyzna nie zdążył, nie wystrzelił aż tak szybko. Trzeci przyjął strzałę gdzieś na samej granicy, tuż przy obrębku tarczy. Lekarz westchnął, zawrócił. I ruszył ponownie.
Znowu i znowu, za każdym razem strzała była nieco bliżej środka, trochę sprawniej szło strzelanie, łuk zdawał się nieco stabilniejszy. Lecz potrzeba mu było więcej praktyki, więcej powtórzeń i ćwiczenia. Demon zmarszczył brwi.
— Bashar! — Piegowata instruktorka machnęła do niego ręką, przywołała gestem. Bashar lekko ścisnął konia łydkami, wolno pokłusował w jej stronę.
— Co się dzieje?
— Zawody. — Powiedziała, wyciągając w jego stronę jakiś świstek. Bashar pochylił się, zgarnął kartkę, wczytał się w treść. — Będziesz startował?
Lekarz przebiegł wzrokiem tekst, ni to pokiwał, ni to pokręcił głową.
— Zastanowię się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz