Pan Macleod zostawił mu ten cienki zeszyt z utworami, przykazał ćwiczyć piosenkę o kotku. Dla Scaldota było to za mało.
Rodzice dawali mu mnóstwo swobody – każdego dnia miał całą jedną godzinę czasu wolnego, który mógł przeznaczyć na to, na co akurat miał ochotę. Tego dnia zaś, Scaldor miał ochotę przeznaczyć swój czas na muzykę.
Kotek szybko mu się znudził – melodia nie stanowiła wyzwania, nie było w niej nic ciekawego. Ale chłopiec nie wiedział, co innego miałby zrobić, jaką melodię zagrać. Pan Macleod niczego więcej mu nie powiedział, nie zostawił wskazówek, zaś Scaldor nie czuł się pewnie, by robić cokolwiek bez obecności nauczyciela. Ale ten zeszyt z utworami kusił, kusił też sam kształt fortepianu – z uchylonym skrzydłem, z niewiadomego przeznaczenia pedałami, do których Scaldor przecież nie sięgał swoimi krótkimi, dziecięcymi nóżkami.
Kotek wybrzmiał po raz ostatni tego dnia, Scaldor zdjął dłonie z klawiatury, zadyndał nogami. Popatrzył przez pewien czas w ustawione na pulpicie nuty, a potem wyciągnął do nich rękę. Zawahał się, dziecięce palce na moment zatrzymały się tuż przy papierze. A potem Scaldor przewrócił stronę. Może pan Macleod nie będzie zły, że popatrzy sobie, co będzie na następnych zajęciach.
Haftowana chusteczka popatrzyła na niego krągłymi nutkami, siedząc grzecznie na pięciolinii. Scaldor popatrzył na nią krągłymi oczkami, siedząc grzecznie na ławie. Znów zadyndał nogami, palce go świerzbiły, ale nie kładł ich na klawiaturze. Tylko obserwował.
Grupy nut były symetryczne, podobnie jak u kotka, ale liczba nut w takcie jakoś nie sumowała się do tego samego, co w poprzednim utworze. Dzieciak zmarszczył brwi, przewrócił z powrotem stronę, popatrzył to na kotka, to na chusteczkę, znów na kotka.
— Inne metrum — powiedział do siebie.
Pan Macleod mu to tłumaczył, Scaldor trochę nie rozumiał idei, ale oczywiście kiwał głową na słowa nauczyciela, nie odważył się zadać pytania. Kotek miał metrum 3/4, chusteczka 4/4. Co to dokładnie mówiło? Scaldor nie był pewien. Siedział i siedział, patrzył w nuty, dyndał nogami i kołysał się na ławie. Chciał zagrać. Ale nie miał wszystkich informacji i całej wiedzy. Co, jeśli zagra źle? Nie tak, jak powinien? Nauczy się błędnie, a potem będzie się musiał wszystkiego oduczać. Co wtedy?
Nuty uśmiechały się do niego z pięciolinii, Scaldor zaś popełnił ten błąd, że na nie patrzył. Ten uśmiech był bardzo zapraszający, zbyt szybko przełamywal jego dziecięcą wolę. Co będzie, jeśli się źle nauczy? Jeśli źle zagra? Nogi wciąż dyndały, dzieciak kręcił się i wiercił, aż w końcu zdecydował. Pokusa była zbyt wielka – Scaldor o wiele lepiej poradziłby sobie, gdyby postawić przed nim wielki tort. Pokusie jedzenia by się oparł, lecz muzyki – nie.
Zrobił tak samo, jak na zajęciach. Najpierw prawa ręka, potem lewa, potem razem. Nie był pewien, czy wszystko dobrze gra – wcześniej pan Macleod po prostu mu mówił, kiedy popełnił błąd, nauczyciel znał przecież utwór. Tutaj pozostało mu własne przeczucie i to, że po prostu bardzo się starał. Był tylko on i nuty, nic więcej.
Czas wolny się skończył, Scaldor zdjął dłonie z klawiatury. Popatrzył na nuty. Następnego dnia sprawdzi, jaki kolejny utwór krył zeszyt pana Macleoda – tak postanowił, i gdy to postanowienie na dobre zakorzeniło się w jego sercu, dzieciak uśmiechnął się pod nosem.
Pierwsza próba oszukania nauczyciela okazała się całkowitą katastrofą.
— Grałeś już „Chusteczkę” — bardziej stwierdził niż zapytał pan Macleod.
Scaldor poczuł, jak gorąco uderza na jego policzki, wstyd wypełnia brzuch przykrym, gryzącym uczuciem. Dzieciak spuścił wzrok, uciekł nim gdzieś w kierunku pedałów. Co teraz? Co powinien zrobić?
— Przepraszam, to już się więcej nie powtórzy.
Scaldor nie zobaczył, jak pan Macleod unosi brwi, jak w jego dziwnie zielonych oczach błyszczy szczere zdziwienie.
— Przepraszasz? Za co?
— Za to, że grałem bez pozwolenia. Obiecuję już tak więcej nie robić.
Pan Macleod milczał przez dłuższą chwilę, Scaldor siedział sztywno na ławie.
— Scaldor? Popatrz na mnie, proszę.
Chłopiec spiął się w sobie, wbił palce w miękką wyściółkę. Teraz to naprawdę mu się oberwie, zdenerwował pana Macleoda, zrobił źle i rozczarował wszystkich. Był złym dzieckiem. I zaraz poniesie karę, choć nie wiedział, czego pan Macleod mógłby mu zakazać. Może powie tacie i wtedy Scaldor przez tydzień nie zobaczy deseru? Albo zamiast czasu wolnego w czwartek będzie musiał uczyć się matematyki?
Chłopiec powoli podniósł wzrok, przebiegł nim od bladych, chudych dłoni pana Macleoda, przez jego charakterystyczny, czarny golf, aż w końcu zatrzymał się na równie bladej i chudej twarzy, z której wyzierały te fosforycznie zielone oczy. Pan Macleod wyglądał trochę strasznie, z tymi ciemnymi włosami i kostyczną sylwetką, ale chociaż Scaldor spodziewał się, że nauczyciel będzie niezadowolony i powie mu coś przykrego, to jednak z jakiejś przyczyny nie bał się mężczyzny.
— Nie gniewam się na ciebie, że grałeś utwory, których jeszcze nie przerabialiśmy. To naprawdę nic złego. Wręcz przeciwnie. — Pan Macleod obdarzył go łagodnym uśmiechem. — Cieszę się, że aż tak spodobał ci się fortepian i jestem dumny, że poradziłeś sobie samodzielnie z czymś, czego jeszcze nie przerabialiśmy.
A potem dłoń pana Macleoda wylądowała na włosach Scaldora, muzyk pogłaskał ucznia po głowie.
— Dobrze się spisałeś.
„Cieszę się”, „Jestem dumny”, „Dobrze się spisałeś” – Scaldor rzadko słyszał takie słowa, czy to z ust nauczycieli, czy rodziców. Nie chodziło o to, że chłopiec był mało zdolny i jego osiągnięcia nie zasługiwały na pochwały. Po prostu dla niego każdy efekt jego działań mógł mieć jeden z dwóch wariantów – albo było źle i wtedy nauczyciel go poprawiał, albo było dobrze i wtedy nauczyciel nic nie mówił. Bo „dobrze” było jedyną dopuszczalną wersją, jedynym poprawnym efektem, więc nie zasługiwało na pochwały i dodatkowe słowa. Scaldor był nieprzyzwyczajony, nie wiedział, jak zareagować. Ale dłoń pana Macleoda, powoli głaszcząca jego ciemne włosy, była miła i ciepła, zaś Scaldor lubił ciepło. Chłopiec popatrzył w te dziwne oczy, a na jego twarz wypłynął szczery uśmiech.
Na następną lekcję pan Macleod przyniósł mu więcej zeszytów z nutami, objaśnił dokładniej, o co chodziło z tym całym metrum, pokazał też nowe znaczki na pięciolinii.
— To jest pauza. — I wskazał dłonią leżący na liniach prostokąt.
Scaldor pokiwał głową, zapamiętał znak. A potem pan Macleod pokazał mu jeszcze kilka znaczków, każdy z nich oznaczał ciszę w takcie, zaś chłopiec skrupulatnie odnotowywał to w pamięci.
— Masz jakieś pytania?
Scaldor popatrzył w nuty, zogniskował wzrok zaraz na początku linijki.
— Tutaj, przy kluczu wiolinowym, są krzyżyki. Nie wiem, co znaczą w tym miejscu. Zawsze były przy nutach… — Zerknął na pana Macleoda.
Nauczyciel uśmiechnął się, wyjaśnił zagadnienie. Scaldor kiwał głową, zapamiętywał słowa. Kolejne porcje wiedzy wskakiwały na swoje miejsce, chłopiec potarł dłonie o spodenki, chcąc już wziąć się do grania.
— A ten… jak krzyżyk, ale trochę inny? — spytał, dostrzegając wśród nut kolejny element, którego wcześniej nie widział.
— To kasownik. Sprawia, że jeśli nuta wcześniej miała krzyżyk albo bemol, to teraz go nie ma i gra się tak, jakby go nie było.
— Kasownik — powtórzył pod nosem Scaldor, starając się zatrzymać w głowie nowe słowo.
— Tak, kasownik. Jak taki w autobusie, prawda?
Chłopiec popatrzył na niego, nie rozumiejąc. Nigdy nie jechał nigdzie autobusem, nie miał pojęcia, czym jest kasownik.
— Kasuje działanie znaku chromatycznego, który pojawił się wcześniej — dodał pan Macleod i to poważniejsze, bardziej profesjonalne wyjaśnienie jakoś lepiej dotarło do Scaldora. Uczeń skinął głową.
A gdy wszystko zostało już wyjaśnione, mogli przejść w końcu do grania utworu.
— Może spróbowałbyś od razu jedną i drugą ręką? — spytał pan Macleod.
Scaldor zastanowił się chwilę, pokręcił na ławie. A potem skinął głową, położył obie dłonie na klawiaturze.
Skrzypce były dziwne.
Żadnych wskazówek, czy dobrze trafiał w odpowiedni dźwięk – gładki gryf stanowił dla niego enigmę, której Scaldor nie potrafił rozszyfrować, do tego jeszcze było strojenie skrzypiec przed każdym zagraniem, no i ten smyczek, którym chłopiec nie potrafił operować. Poprawił podbródek, instrument wbił mu się trochę w obojczyk, mimo ułożonej na nim miękkiej szmatki.
Pan Macleod starannie mu wszystko pokazywał, opowiedział dużo o samych skrzypcach i o tym, jak wydobyć z nich dźwięk. Scaldor czuł się wciąż niepewnie, ale słuchał tego, co jego nauczyciel mówił. A mówił, że uczeń powinien popełniać błędy, że każdy był źródłem nauki, i że Scaldor nie ma się czego obawiać. Chłopiec kiwał wtedy głową.
Scaldor nabrał głębiej tchu, przyłożył smyczek do strun, a następnie przeszorował nim po instrumencie, wydobywając ze skrzypiec drażniący, jękliwy dźwięk.
Już wcześniej zauważył, że kiedy pan Macleod grał na pianinie, instrument zdawał się śpiewać pod jego palcami, czego nie robił, gdy to Scaldor przy nim siedział. Chłopiec wciąż nie rozumiał, na czym polegał ten fenomen, ale zauważenie go było pierwszym krokiem do tego, by poradzić sobie z problemem. Ze skrzypcami było ciężko, kolejne pociągnięcia smyczka były równie bolesne i pozbawione jakiejkolwiek harmonii, zaś Scaldor nie wiedział, co źle robił.
— Za bardzo się tym przejmujesz.
Pan Macleod znów obdarzył go tym spokojnym, wyrozumiałym uśmiechem, i znów pogłaskał go po włosach. Scaldor poczuł, jak ten prosty gest przebiega ciepłem w jego sercu i sprawia, że zmartwienia puszczają, odpływając z jego ramion.
— Proszę pana — zaczął po chwili chłopiec, bodaj pierwszy raz wychodząc z jakąś większą inicjatywą podczas lekcji. — Czy pan… jak pan gra to… Czy to jest zawsze takie… Czy zawsze to jest zadanie?
Nauczyciel przechylił głowę, zmarszczył brwi w zastanowieniu, milczał przez chwile.
— Nie, to praktycznie nigdy nie jest zadanie. Najczęściej to zabawa. Chciałbyś, żebym zagrał ci zabawny utwór?
Scaldor pokiwał głową. Pan Macleod uśmiechnął się, przyłożył smyczek do strun.
— Nazywa się „Lot trzmiela”. I jest naprawdę śmieszny.
Dźwięki wysypały się ze strun turbulentną, zbyt szybką kaskadą. Mknęły i brzęczały, niczym maleńkie skrzydełka trzmiela, Scaldor niemal widział, jak owad lata chaotycznie po pokoju. Smyczek drżał na strunach, zdawał się wręcz rozmywać we wpadającym przez odsłonięte okno słońcu, przywołując melodię inną niż wszystkie, których chłopiec do tej pory słuchał. Bo do tej pory była zawsze ta spokojna muzyka tła, która nie przyciągała uwagi i rozsnuwała się w salonie państwa Fuegis, gdy zasiadali do posiłków. I były jeszcze te proste melodie, które sam Scaldor umiał wygrywać na fortepianie, a tego dnia miał nauczyć się również grać je na skrzypcach. Jednak sama wiedza chłopca o muzyce, jego obycie wśród dźwięków, niemalże nie istniało.
A potem utwór się skończył, zaś Scaldor pozostał w tym samym miejscu, z buzią rozdziawioną z zachwytu. Pan Macleod stłumił śmiech.
— Na następną lekcję przyniosę ci płyty z muzyką. Powinieneś się trochę osłuchać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz