27 lipca 2023

Od Dantego do Bashara

Gdyby tylko wszystko mogło potoczyć się te kilka lat temu tak samo, jak tego wieczoru.
Bójka przeszła w ciężkie i dotkliwie pobicie szybko, zostawiając ciało z nowymi bliznami do wygładzenia, a umysł z powracającymi wyrzutami sumienia. Pracował od niedawna w klubie, podobnie jak tamten chłopak, szef kazał odebrać jakieś pieniądze, bo część ciemnego elementu, który trzymał w ryzach, się zdecydowanie spóźniał z wypłatami i opierdalał. Jak mu było, temu chłopakowi, Stelio? Spiro? Chyba Stelio. Czuł się źle z tym, że nie pamiętał, czuł, że powinien. Wykłócali się trochę, przecież ochroniarze byli od czegoś innego, ludzi od brudnej roboty nie brakowało, ale jedno groźne spojrzenie pracodawcy, jedno to wymagające wymierzone w hybryda przez jego syna, Erichtho, i odmowa nie była możliwa. Więc poszli. O własnych nogach wrócił tylko jeden.
Wszyscy zgrywali idiotów, gdy wpełzł do klubu. Z wymuszonym politowaniem spoglądali na krwawiącą twarz, na drżące, starte dłonie, na posiniaczone ramiona, prawie ze śmiechem pytali, co się stało. Otwarcie nikt nie mógł przyznać, że odgórnie los młodych był przesądzony, że większość podobne doświadczenia miała, że tak się robiło, wzmacniało i już. Ciche przyzwolenie na nienormalne zasady, niewpisane w papiery wymagania, bo się dobrze pracowało i zarabiało, to czego więcej od takiego miejsca mogli chcieć.
Spóźniony ciemny element wiedział za dobrze, zbyt precyzyjnie, z której strony i o której godzinie się dwójka wyłoni zza zakrętu, zbyt pewnymi, wyuczonymi ciosami trafiali w obrane punkty na ciele, żeby brać ich za amatorów, byle rzezimieszków. Nie bili z czystej potrzeby zadania krzywdy, nadając swym ruchom dziwnej systematyczności, łatwej do przerwania, gdy uznali, że starczy. Mimo to Dante wciąż zastanawiał się, co poszło nie tak wtedy w tej uliczce, w którym momencie zaczął tracić niewielką przewagę, która pięść przesądziła o upadku na asfalt, czy może gdy Stelio runął, a on stracił ochronę pleców? Tak naprawdę to nigdy nie powinien się był tam po prostu znaleźć.
Brwi zmarszczyły się, cień bólu przebiegł przez spięte mięśnie twarzy, przypomniał sobie o tamtym rąbnięciu, które prawie wyłączyło światło.
Był w stanie wytrzymać więcej, niż przeciętny człowiek, wykorzystać trenowaną w boksie wytrzymałość na ból i wampirze geny. To właśnie chyba dzięki nim pokuśtykał z powrotem, uprzednio dzwoniąc po ambulans. Stelio zemdlał, nie miał tyle szczęścia w mocnej głowie, choć Dante i tak próbował brać większość spadających na niego uderzeń na siebie. Za mało. Zrobił za mało.
Wciągnął ciężko powietrze przez nozdrza, z jeszcze większym trudem wypuścił. Nie mógł nawet przy nim zostać, gdy przyjechały służby, żeby go dodatkowo nie wypytywali o głupoty. Jak wszystko mające miejsce w takich zapyziałych częściach miasta, sprawa przycichła niewyjaśniona, a młody wylizał się, więcej w okolicy nie zabawił. On powinien był zrobić to samo, gdyby tylko coś poważniejszego go nie wiązało z tą przeklętą meliną, gdyby nie miał do czego wracać. Ale miał. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Pierś uniosła się nierównym rytmem, palce zacisnęły mocno na skrawku kołdry, jaki uchował się przed spadnięcie na podłogę, skubnęły bandaż, poluźniły go jeszcze bardziej.
Nie potrafił obronić tamtego chłopaka. Logika wiedziała to, podrzucając obrazy przeważającej ilości napastników, dając znać o jego własnych bolączkach wspomnieniami pewnie lądujących pięści, lepiej przygotowanych, lepiej wytrenowanych od niego, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że coś zrobić potrafił, cokolwiek, czy skupić drani na sobie, odciągnąć ich sprawnie, uchronić słabnącego szybciej towarzysza. Złapał go w ramiona, gdy zatoczył się do tyłu, samemu przypłacając to obtłuczoną łopatką, jakie to miało jednak znaczenie? Szerokie plecy okazały się niewystarczająco szerokie, by go w pełni osłonić, mięśnie niewystarczająco silne, by przepłoszyć napastników, magia za słaba…
Coś, raczej ktoś, dotknął rozgrzanego czoła, Dante się wzdrygnął. Dłoń uciekła, ale zdążyła skruszyć nieco koszmar, przypomnieć ciału, że tamto zagrożenie minęło, tamto było przeszłością, przykrą, lecz tylko przeszłością, wybudzoną do życia niebezpieczną sytuacją z dresiarzami. Dręcząca go wizja padającego chłopaka prysła pod wpływem smukłych palców, tym razem ostrożniej naciskających na spoconą skórę. Głowa ponownie szarpnęła się lekko, lecz kojący okład wytrzymał, poczekał, aż brwi się nieco rozluźnią, twarz złagodnieje. Wzbraniał się przed dotykiem drugiej osoby w swych chwilach słabości, jednak ten jeden raz nie mógł długo uciekać, będącym wpółprzytomnym i zmęczonym, nie łącząc wówczas faktów, kto przyniósł ulgę. Z cichym westchnięciem ją po prostu zaakceptował, pozwolił przegnać na resztę nocy dawne poczucie winy.
Zwinął się w kłębek na zdrowym boku, gdy dłoń zsunęła się z czoła, serwując niespodziewane zimno i dreszcz rozchodzący się po bokserskich barkach. Kołdra jakimś cudem powróciła na nie, wcisnęła się pod plecy, nogi, idealnie kończyła przy brodzie, żeby przypadkiem nie zakryć za mocno twarzy, złoty kosmyk uciekł, albo ktoś go przesunął z nosa, co by nie łaskotał i nie drażnił.
Lawenda, pomyślał zaspanie. Od kiedy lawenda pachnie tak słodko?


Ból głowy był niemiłosierny.
Balon pęczniał pod czaszką, napierał na skronie, czoło, brutalnymi falami atakował nawet tylną stronę, zaraz miał pęknąć, rozorać kość na tysiące maleńkich kawałeczków. Syren wtulił się mocniej w poduszkę, głośne mruknięcie niezadowolenia uciekło spod rozwichrzonej, złotej burzy, spróbowało przegonić upierdliwą niedogodność. Sen był tak dobry, może nie głęboki, lecz przyjemny i spokojny, łagodzący nerwy, ciało jednak rwało się do wody, skóra nieprzyjemnie ściągnęła się na przedramionach, w ustach zaschło. Burknął chrapliwym głosem jakieś przekleństwo, nasunął mocniej kołdrę na głowę, zaciągnął się lawendą. Ten ból przecież nieco osłabnie, przejdzie, da radę przeleżeć jeszcze pięć…
Oczy rozwarły się szeroko, brwi zmarszczyły.
Lawenda.
Kanapa.
Koszulka.
Bandaże.
Karim.
Jak oparzony, Dante poderwał się do siadu, szerokim zamachem ręki odrzucił pościel na bok, lecz ruch okazał się zbyt gwałtowny dla zdrowiejącego ciała, świat zawirował, ze stęknięciem posłał go z powrotem w poduszkę.
— Powoli. — Zmęczony, lekarski głos skarcił hybryda, boleśnie odczuwającego skutki swego ożywienia w pulsującej głowie. Krawiec przycisnął palce do nieobitej skroni, przymknął oczy, uśmiechnął się z trudem. Dzień się ledwo zaczął, a doktorek już go miał serdecznie dosyć.
— Panie doktorze, dzień dobry. — Dante westchnął ciężko, niewyraźny wzrok wysunął się spod powiek, złowił kuśtykającego w kierunku kanapy lekarza. Znów westchnął, tym razem z posępnością, gdy rozpraszające podwinięte rękawy koszuli zniknęły na rzecz czegoś luźniejszego.
Mężczyzna sprawnie przetransportował się przez salon, opatrunek amortyzował pokiereszowaną kostkę. Syren uważnie śledził go spojrzeniem, gotowy mimo wszystko ponowić swoją próbę wstania, jeśli tylko dostrzegłby zachwianie w posturze doktora. Ten jednak wydawał się świetnie sobie radzić, zbliżając się niebezpiecznie szybko do rozbudzonego pacjenta. Przysiadł na skraju kanapy, wyciągnął dłoń do hybryda, Dante wstrzymał oddech.
Tym samym, delikatnym gestem smukłe palce przebadały temperaturę na czole, pomału przesunęły się raz na jedną stronę, raz na drugą, zatrzymały się znowu na środku. Mroźny błękit wodził po skupionej, bladej twarzy, w końcu uciekł gdzieś, zawiesił się ze zmieszaniem na jakiejś półce. Nie mogąc zdzierżyć powracających do niego jak przez mgłę obrazów nocy, krawiec wymusił na doktorze cofnięcie ręki, siadając ostrożnie.
— Koniec badania, pan doktor się wystarczająco namacał. — Syreni śmiech umknął z piersi, wreszcie mogącej swobodnie nabrać powietrza.
— To chyba nie tobie o tym decydować. — Twarde słowa napotkały niepokorny uśmiech, Karim pokręcił głową. — Temperatura spadła.
— Naprawdę? Bo mi wciąż jakoś gorąco przy panu doktorze.
Odwdzięczanie się za przenocowanie zdecydowanie nie wychodziło mu najlepiej, patrząc na mordercze spojrzenie, jakie zarobił po tym komentarzu.
— Wyspałeś się? — Lekarz zmienił temat.
— Taką cudowną kołderkę dostałem, spróbowałbym nie. — Pacnął miękką pościel, powstrzymał się przed wciśnięciem nosa w lawendę. Przyjrzał się ponownie doktorowi, zmartwienie błysnęło w oczach. — Pan doktor za to chyba nie za bardzo.
Niemożliwe, żeby Karim miał poprzedniego wieczoru równie mocno podkrążone oczy.
— Znużenie operacją się mnie trzyma. — Mężczyzna machnął ręką, nieśpiesznie podniósł, chroniąc kostkę przed nadmiernym obciążeniem. Dante mu jakoś nie uwierzył, wciąż czując kojący koszmar dotyk na czole, którego o tamtej godzinie, wśród ciemności pokoju, nie powinno być, lecz nic nie powiedział. Prychnął jedynie, lekarz go zignorował.
— Pytanie mam — zagaił zamiast tego, podrapał po karku speszony, gdy Karim obejrzał się na niego wyczekująco. — Prośbę, bardziej. — Zawahał się na moment. — Łazienki potrzebuję. Wanny, konkretnie. Albo prysznicu. Ma pan doktor wannę? — Lekarz kiwnął przecząco głową. — To prysznic. Mogę?
Doktor zlustrował pacjenta, wolnym, nieco zamyślonym skinieniem się zgodził, jakby syren utwierdził go w jakimś przekonaniu, jasna brew uniosła się pytająco. Swym chyba specjalnie wypracowanym na potrzeby przebywania z krawcem zwyczajem, Karim udał, że zmiany na twarzy nie zobaczył i pokuśtykał do kuchni, uprzednio zgarniając ze wciąż wystawionej apteczki świeżą gazę. Dante zmrużył oczy, nie wiedząc, czy ta ignorancja go bardziej irytuje, czy zachęca, stawiał jednak bardziej na to drugie. Zsunął stopy na podłogę, gotowy ruszyć na poszukiwania łazienki, chwili samotności z zalewającymi go natrętnymi myślami.
— Siedź. — Słowo rozbrzmiało rozkazem, usadziło syreni tyłek na kanapie.
Blondyn zerknął na mężczyznę, w dłoni widniała zwilżona gaza, dołączyły do niej nożyczki z apteczki.
— Co to pan doktor znowu chce mi robić?
— Bandaże zdjąć. — Lekarz usadowił się obok hybryda, kiwnął brodą na pierś. — Zdejmij koszulkę.
— Nie będzie „proszę się rozebrać”? — Zabójczy półuśmiech wkradł się na usta.
— Nie.
Dante wywrócił oczami, lecz wargi pozostały szelmowsko wygięte. Opornie pozbył się przymałego odzienia, rzucił je gdzieś za siebie. Pomimo chłodnego rubinu, nie do końca ukontentowanego wpatrującym się w niego hybrydem, krawiec śledził cięcia metalu, prześlizgiwał się wzrokiem po szczupłych dłoniach, popatrywał na zmierzwione, czarne kosmyki, zaciskając szczękę za każdym razem, gdy blada skóra, pozbawiona rękawiczek, muskała jego własną, by móc ściągnąć bandaż.
— Ale się pan doktor z tym, za przeproszeniem, pierdoli. — Zaśmiał się, oglądając, jak Karim przykłada mokrą gazę do plastrów trzymających opatrunek na żebrach, uważnie nawilża każdy z nich.
— Powiedziałem, że nic nie będzie bolało — spięcie przebiegłe przez syrenie barki — i słowa dotrzymam. — Doktor groźnie spojrzał na skubiące plaster u dłoni palce. — Dante, poczekaj i zostaw.
A Dante, nie kryjąc się ze swoją krnąbrną naturą, sięgnął prawicą znów plastrów, zdążył odkleić do połowy jeden, zanim Karim zbeształy go szybkim trzepnięciem.
— Jak z dzieckiem — burknął, zgrabnie zdejmując z ciała mokry opatrunek na żebrach.
Hybryd prychnął, coś figlarnego zatańczyło w oczach. Poczekał, aż lekarz skupi się na łopatce, żeby zmanipulować w palcach resztki wody z żeber, po czym przekierował je niepostrzeżenie na ruszony wcześniej plaster. Woda nie dostała nawet szansy wsiąknąć w niego, kolejne bachnięcie w dłoń rozproszyło ciecz, prysnęła syrenowi w twarz.
— Gorzej niż jak z dzieckiem.
— Przecież zrobiłem jak pan doktor — bąknął Dante, z wyrzutem spoglądając przez ramię.
— Ale powiedziałem, żebyś poczekał.
— Nie jestem w tym najlepszy.
— Zauważyłem.
Kropla wody spłynęła wzdłuż pleców, krawiec nie zorientował się, kiedy opatrunek z łopatki się odkleił, z lekkim zdziwieniem przyjął widok opadającego na stolik materiału.
— Musisz uważać na szwy pod prysznicem, żeby się nie rozeszły — mruknął Karim, zajmując się wreszcie tą nieszczęsną lewicą.
— Chce pan doktor popatrzeć i mnie przypilnować? — Powolny, błądzący na granicy irytacji wdech i wydech Dante przyjął z niemałym rozbawieniem.
— Po prostu nie bagatelizuj tych ran.
— Wedle życzenia — odparł rozkosznie i obdarzył mężczyznę olśniewającym uśmiechem.
Zaopatrzony w parę ręczników, których zarzekał się, że nie potrzebuje, ale na wszelki wypadek lekarz wymusił na nim ich wzięcie, syren został wysłany w kierunku przestrzennej łazienki, a już w drodze do niej, gdy odwrócił się plecami do Karima, uśmiech płynnie wygładził się w prostą, zaciśniętą kreskę. Drzwi zatrzasnęły się za nim trochę gwałtownie, Dante oparł się o gładkie drewno, westchnął cicho, czując, jak wczorajszy wieczór po raz kolejny powraca do niego, tłucze się pod czaszką mocniej od wszelkich bóli, jak głos lekarza dręczy myśli.
Jak ja się panem zajmę, to nic nie będzie bolało.
Wystarczyło użyć zwykłego „nie”, albo pogrozić palcem, złowrogo popatrzeć i zapewnić, że jeśli pacjent się będzie wiercił, to na pewno, już nawet prędzej spodziewał się dłubania w ranie przy swoim niesfornym kłapaniu paszczą. Cokolwiek, co przyniosłoby choćby widmo cierpienia, co nie pozwoliłoby mu się odprężyć, zrzucić z tonu mimowolnie, cokolwiek, co nie byłoby tym przeklętym rubinem i twardym poręczeniem o boskich umiejętnościach lekarskich.
Hybryd odepchnął się od drzwi, klamra paska od spodni puściła.
Ale przecież właśnie to robił Karim, leczył. Jak on, doświadczony lekarz, nie miał inaczej odezwać się do krwawiącego pacjenta, niż wsparciem, obietnicą odegnania bolączek, ukojenia nerwów. Nie miało to żadnego związku z troską, sam zauważył, że tego wymagał zawód i nieważne jak bardzo Dante chciał wierzyć lub doszukiwać się w tym przejęcia, opatrzenia rannego wymagała przysięga lekarska, pozbawiony uczuć nakaz, na jaki godził się każdy członek personelu medycznego. Zajął się nim, bo musiał, tak samo jak wiedziony specyficzną powinnością zajmował się tutejszymi mieszkańcami, nie gorzej pewnie okaleczonymi niż on. Wszystko sprowadzało się do tego, że człowiek to człowiek, skóra to skóra, krew to krew, nie był w żadnym stopniu wyjątkowy, specjalny, nie pocił się mlekiem, nie krwawił złotem.
Więc dlaczego na chwilę się tak poczuł?
Bok szczypnął, gdy wyswobadzał nogę ze spodni. Dotknął delikatnie szwów, przyglądał im się chwilę, dla pewności, że żaden się nie przemieścił.
To, że jest pan w stanie znieść ból, nie oznacza, że jest pan do tego zmuszony.
Musiał czym prędzej wejść pod prysznic, zmyć z siebie błędne nadzieje, zmyć z siebie jego dotyk, jego pouczające słowa, zmyć ten spokojny oddech na karku, fantomowe uczucie przytulenia, gdy bandażował szeroką pierś. Karim nie miał pojęcia, o czym mówił, nie miał pojęcia, jak lepiej dla nich obu byłoby, gdyby jednak syren zacisnął zęby, wsiadł na rower i uciszył wszelkie wołanie ciała o pomoc. Lekarz powinien był zmusić go do przełknięcia własnej i cudzej krwi, nie dać mu powodów, by sądzić, że przy nim może postąpić inaczej.
Rozumie pan?
Miał ochotę rąbnąć głową o idealnie czyste kafelki, byle w końcu przestać rozpamiętywać każde słowo lekarza. Po prostu nic nie rozumiał. Nie rozumiał jego stanowczości, nie rozumiał upartości, ostateczności, gdy zarządził, że krawiec nigdzie nie pójdzie, że zostanie na noc w mieszkaniu i niech nie próbuję się kłócić. Nie rozumiał bandaży szczelnie okalających szwy, nie rozumiał podzięki, ciepłej kanapy, ani dłoni odgarniającej złote kosmyki, spoczywającej na jego czole w środku nocy. Nie rozumiał, dlaczego poczekał z cofnięciem ręki, pozwolił gniewowi i żalowi odejść, upewnił się, że spokój zapanował ponownie w zmęczonym umyśle. Jeśli on miał zadzwonić tylko na policję, to dlaczego Karim nie zadzwonił po ambulans? Jeśli nie kwestią troski były jego działania, dlaczego nią właśnie rozbrzmiewały twarde słowa?
Może on chciał ją zwyczajnie usłyszeć. Lodowata woda prysnęła, przeszyła oczyszczającym dreszczem ciało.
Dante.
Opuścił głowę, zacisnął powieki, moknące włosy spuściły się po bokach.
Jego własne imię z tego wszystkiego było najgorsze, paskudna klątwa, rzucona na syrenią imaginację, gdy Karim pierwszy raz je wymówił. Z chwilą wahania, te kilka liter opuściło pożogą lekarskie usta, zbyt słodko brzmiąc dla jego uszu, by nie zwiastować tragedii. Mimowolnie zatopił się w trwożnych pragnieniach, wyobraził sobie, jak przyjemnie musiałoby ono brzmieć, spływając z wygiętych w uśmiechu wargach, bez cienia skamieniałej natury gburowatego medyka, lecz z radością i ciepłotą lata, ze słońcem na policzkach i mieniący się w rubinie oczu polnymi kwiatami; jak uroczo niosłoby się śmiechem wśród parkowych krzewów, łaskocząc zmysły, usypiając zmartwienia.
Odkręcił mocniej kurek ciśnienia, agresywny strumień uderzył w tył głowy. Czcze marzenia o przyszłości, której nigdy nie będą mieli.
Nic nie będzie bolało.
Jakże kłamliwym stwierdzeniem się to okazało, gdy smukłe dłonie zaopiekowały się ranami, utwierdzając go tylko w przekonaniu o cierpieniach, jakie zada swemu naiwnemu sercu, kradnąc ostatni pocałunek i wymazując z pamięci inicjały widniejące na drzwiach gabinetu. Tak robił, tak być musiało, gdyż pustki po silnych uczuciach, na jakie sobie pozwalał, były zbyt wielkie do przykrycia, goiły się wiekami, parząc go od środka. Przecież każdy kiedyś miał go zostawić, więc dlaczego nie miał być tym pierwszym, który weźmie, co chce, i odejdzie, oszczędzając nieporozumień i krzyków obu stronom. Przełknie słodko gorzki posmak wspólnej nocy z doktorem, żeby nigdy więcej na niego nie spojrzeć i nie zobaczyć tego, czego serce pożądało, a umysł zabraniał.
Jeszcze z panem nie skończyłem.
Palce przebiegły po zsiniałym brzuchu, obolałych bokach. Wiedział, że był spragniony czułości, zwykłej delikatności i miękkości ruchów, lecz między świadomością i spełnieniem znajdowała się głęboka przepaść, której nie był gotowy przekroczyć zeszłego wieczoru. Opuszki pogłaskały mięśnie śladami okrężnych ruchów wcierających maść, specjalnie wbiły się boleśnie w największego siniaka, próbując nie rozmarzyć się zupełnie w wymuszonym dotyku. Coś tak prostego i profesjonalnego zakręciło jego światem, prędko doprowadziło na kruchą granicę stabilności.
Połóż się i zamknij oczy.
Przycisnął czoło do chłodnych kafelków, zastanawiając się, jak wielkim hipokrytą trzeba być, żeby próbować położyć kres temu cyrkowi, zarazem chcąc przedłużyć opatrywanie ran o ledwie sekundę, krótki moment, poddać jeszcze skrawek skóry lekarskim dłoniom, wzrok zawiesić na pięknie ostrych rysów twarzy.
Stał tak chyba prawie godzinę, gubiąc rachubę czasu, trochę przysypiając, starając się wyciszyć myśli, lecz woda, jego żywioł i ostoja, znów go zawiodła, odwracając się od niego w chwili, gdy tego najbardziej potrzebował. Ostatnio tracił coraz częściej poczucie komfortu w niej, nie mogąc dociec przyczyny. Albo nie chcąc jej zobaczyć.
Westchnął, poruszył się niemrawo. Ręka ociężale osunęła się na kurek, wyłączyła prysznic. Ze stęknięciem wygramolił się, z ulgą przyjmując fakt, że ból głowy dał radę zelżeć. Nie przejmował się ręcznikami, pochwycił brudne ubranie, wcisnął je na mokre ciało. Jego odbicie mignęło w lustrze, zignorował je, wyżymając włosy, coś jednak pchnęło go ku ponownemu uniesieniu głowy, przejechaniu spojrzeniem po mroźnym błękicie tęczówek i zmarszczonych brwiach. Własny widok w tym stanie mierzwił.
Jestem żałosny.
Prychnął, szybko przelatując w myślach zawartość lodówki – dwa szampany powinny były się w niej uchować, dokupi dodatkowe butelki po drodze. Wróci do domu, urąbie się do nieprzytomności, a przed tym wciśnie na nos ukochane okulary, odbudowując swój rezon przed doktorem i skruszy prędzej czy później te grube lody, biorąc w ramiona spełnienie jednej upojnej nocy. Zarzucił ręcznik na szyję, drugi przewiesił sobie przez ramię, po czym wypadł wręcz z łazienki, machnięciem dłoni za plecami posyłając rozlaną po podłodze wodę do umywalki.
W pierwszej chwili nie zwrócił nawet uwagi na Karima, na obfitość zapachów wiszącą w powietrzu, pościeloną kanapę i uprzątnięty salon. Złowił tylko wzrokiem równo złożoną na stoliku kurtkę, kamień z serca spadł, gdy różowe szkiełka w nienagannym stanie błysnęły w silnej dłoni, zaraz wylądowały na należnym im miejscu. Odetchnął głęboko, wysuwając pierś do przodu, przeczesując wilgotne włosy. Dopiero wtedy spostrzegł, co działo się w reszcie mieszkania.
Lekarz zerknął na niego przez ramię, skupiając się raczej na patelni i skwierczącym bekonie. Łopatka wojowała dzielnie, przerzucając kawałek mięsa na drugą stronę, opiekając go równo. Między kuchnią a kanapą, na stole, piętrzył się kolorowy miszmasz jedzenia na kilku talerzach, od ciepłych kanapek z nieśmiało wysuwającymi się spod sera warzywami, przez owsiankę usłaną jagodami, po kiełbaski zalegające na ceramice z przypieczonym chlebem i roztopionym masłem. Wśród tego dostawiono jeszcze szklankę z wodą, również jedną ze znowu wątpliwego pochodzenia zawiesiną, znalazła się nawet filiżanka na herbatę czy kawę. Dante gapił się na to wszystko rozbieganym wzrokiem, nie mogąc przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widział tyle jedzenia we własnym domu. Zaśmiał się krótko, trochę niezręcznie i ze skonfundowaniem.
— Nie wiedziałem, co tak właściwie chcesz, albo możesz zjeść, więc zrobiłem wszystkiego po trochu, żebyś na pewno mógł coś wybrać. — Mężczyzna obejrzał się ponownie, poprawił rączkę patelni w dłoni.
— Nie no, panie doktorze, jeśli to jest dla mnie, to teraz pan naprawdę prze… — Dante umilkł, wysunął się mocniej ku potrawom. — Czy to jest granat?
Karim wyłączył kuchenkę, zsunął wypieczony bekon na przygotowaną wcześniej jajecznicę, dołożył nowy talerz do bogatego menu.
— Granat i tak za chwilę, muszę ci nowe bandaże założyć. — Na skraju stołu czekały świeże rulony białego materiału, doktor pochwycił je, zgrabnie przesunął się bliżej niego, mając oparcie w meblu.
Syren postąpił krok w tył, sceptycznie uśmiechnął, gdy rozterka na nowo rozkołysała się w myślach.
— O nie, ja podziękuję.
— Słucham? — Włosy na karku mu się zjeżyły, słysząc ton głosu Karima.
— Pod prysznicem obejrzałem, wszystko pięknie się goi — odparł, cofnął kolejny kawałek, przeszedł za kanapę. — Nie potrzeba mi więcej bandaży, pan doktor jak zwykle przesadza.
Lekarz chciał coś powiedzieć, przyjrzał się jednak lepiej hybrydowi, ścisnął wewnętrzne kąciki oczu.
— Czy ty się chowasz za kanapą? — Krawiec nie odpowiedział, zacisnął mocniej palce na miękkim oparciu. Rubinowe spojrzenie uniosło się, przebiegło od stołu do mężczyzny, twardo wbiło się w róż szkiełek, nie dowierzając w absurd sytuacji. — Dante. Nie dostaniesz tego granatu, jeśli nie dasz sobie założyć bandaży.
— Niech pan doktor nie miesza do tego granatu. — Syren pogroził palcem.
— Będę, dopóki nie usiądziesz spokojnie.
— Najpierw mi pan doktor jedzenie oferuje, a potem mnie nim szantażuje? Gdzie sumienie?
— Dante. — Zgarbił się pod ciężarem lekarskiej stanowczości. — Usiądź.
Niski pomruk niezadowolenia umknął z gardła, wzrok zlustrował czekającego lekarza, zlustrował granat zdobiący hojnie puchate naleśniki. To już na pewno nie podchodziło pod przysięgę lekarską. Westchnął ciężko, czując, jak kolejna zapora w nim pęka przez stanowczość lekarza i wyłącznie przez nią.
Tylko dotknij mnie tak, żebym mógł to potem zapomnieć, doktorku, był gotowy błagać. Tylko tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz