09 lipca 2023

Od Merlina do Souela

Odgłos budzika rozległ się w ciemnym pokoju. Coś mruknęło, poruszyło się na łóżku, zagrzebało głębiej pod pierzynę, próbując uciec przed natrętnym dźwiękiem. Budzik skończył wygrywać melodyjkę – ucichł, odczekał i zagrał ponownie, tym razem głośniej i z przytupem. Kłąb pościeli zaburczał, zwinął się mocniej, ciaśniej, naciągając kołdrę na głowę tak mocno, że chuda łydka łysnęła spod pierzyny. Budzik znów umilkł, nabrał głęboko tchu i splunął donośnym hejnałem prosto w skitłaszoną pierzynę. Ta drgnęła, podskoczyła, przelała się przez krawędź łóżka, racząc świat donośnym huknięciem i zbolałym jękiem.
Zaspany chłopak z trudem dźwignął się z podłogi, zerknął nad materacem i ściągniętym prześcieradłem, półprzytomnym spojrzeniem znalazł budzik. Wyciągnął w jego stronę dłoń, machnął kilka razy, składając palce w dziwny gest, aż dzwonek w końcu ustał, ciemność pokoju znów wypełniła się błogą ciszą. Młody czarodziej na powrót legł na podłodze, próbując znaleźć sobie miejsce w chaosie kołdry, nakrywając się jej rąbkiem na głowę i nie przejmując tym, że ma odkryte całe nogi i kawałek tyłka. I już-już, kiedy miał ponownie zapaść w sen, od strony drzwi rozległo się głośne, nieznoszące sprzeciwu pukanie.
— Merlin? Wstawaj, spóźnisz się na zajęcia.
Merlin jęknął, przewrócił się na drugi bok, bardziej plącząc w kołdrę i mrucząc coś o tym, że „jeszcze pięć minut, mamo”. Ale żadne pięć minut nie zostało mu dane, bo oto drzwi się otworzyły i mama wkroczyła do pokoju.
Średniego wzrostu i średniej postury, wyglądała jak typowa czarodziejka dobiegająca pięćdziesiątki. Ze swoją charakterystyczną burzą kasztanowych loków i uważnym spojrzeniem zdolnym przejrzeć każde kłamstewko jej licznych dzieci, mama Merlina sprawiała wrażenie osoby statecznej, rozważnej i zawsze przygotowanej na każdą ewentualność. Jakże trafne wrażenie – bo jeśli odchowało się dziesiątkę obdarzonych magią dzieciaków, człowiek naprawdę był gotowy na nieprawdopodobne i niczemu się nie dziwił. Poza tym – wyzbywał się resztek litości i współczucia, co mama Merlina bardzo szybko mu udowodniła.
Stanowczym krokiem podeszła do okna, jednym ruchem odsłoniła ciężką zasłonę, pozwalając, by światło poranka zalało zagracony pokój. Merlin syknął niczym oparzony wampir, bezskutecznie spróbował schować się pod kołdrą. Hermiona Spellman nie dała jedynemu synowi żadnych szans; machnęła od niechcenia dłonią, a kołdra podfrunęła gładko w powietrze, wróciła grzecznie na ścielące się właśnie łóżko, zostawiając biednego Merlina marznącego na podłodze.
— Za co? — Chłopak spytał z wyrzutem.
— Ubieraj się i chodź na śniadanie — usłyszał w odpowiedzi, a potem mama wyszła, nie oczekując odpowiedzi. Merlin usłyszał tylko, jak wchodzi do następnego pokoju i serwuje taką samą pobudkę kolejnym swoim dzieciom.
— Jestem niewinny — jęknął w pustkę, z trudem dźwigając się z podłogi. — Nic nikomu nie zrobiłem, a wysyłają mnie do obozu pracy.
— Nie marudź, nie może być aż tak źle.
Głos dobył się z ciemnego kąta gdzieś pod szafą, przepłynął gładko w stronę zagraconego biurka i uformował w dobrze znaną, kocią sylwetkę. Salem przysiadł na skraju blatu, w dystyngowany sposób owinął ogonem łapki, a jego fosforycznie żółte oczy wpatrzyły się głęboko w chłopaka. Ten westchnął, na twarzy pojawił się uciemiężony wyraz.
— Już wystarczy, że muszę chodzić na lekcje, a tu jeszcze wymyślają jakieś… — Zmarszczył brwi, machnął ręką. — Nie wiem, cokolwiek.
— Potraktuj to jako okazję do nauczenia się czegoś nowego.
— Jakbym po prostu nie mógł obejrzeć tutorialu na AllTubie — burknął chłopak, westchnął po raz kolejny, zadrżał z zimna i – chcąc nie chcąc – zaczął zbierać się z podłogi.
Podszedł do szafy, otworzył krzywe drzwi, omiótł wzrokiem chaos nieporządnie poskładanych, upchniętych jakkolwiek ubrań. Wyciągnął jakieś pierwsze z brzegu ciuchy, cisnął na gładko posłane łóżko. Nigdy nie opanował czaru na ścielenie wyrek tak, jak zrobiła to jego mama. W jego wykonaniu kołdra zawsze krzywo leżała, prześcieradło się ściągało, a poduszka była nadto rozpłaszczona. Nie było źle, ale nie było też dobrze. Jak wszystko, za co brał się Merlin.
Chłopak ogarnął się mniej więcej, stwierdził, że ujdzie, poszedł na śniadanie.
Jeśli komuś wydawało się, że posiadanie dziewięciu sióstr jest jakieś fajne, to się grubo mylił. Można by pomyśleć, że skoro w domu taki babiniec, to dziewczynki bawią się grzecznie w przyjęcia herbaciane albo strojenie lalek, że dobrze się uczą, ładnie piszą w zeszytach, mają porządek w pokojach i w sobotę pieką ciasta. Nic bardziej mylnego – odkąd Merlin pamiętał, jego siostry lały się na pięści i zaklęcia, targały za kudły, darły się na siebie i usiłowały pozabijać. W szkole wcale nie było lepiej; jego siostry robiły, co chciały i biada temu, który zalazł im za skórę. Bo chociaż poranki zawsze rozbrzmiewały rytualnym waleniem w drzwi łazienki i krzykami „Wyłaź stamtąd, nic ci nie pomoże na ten krzywy ryj!”, „Spadaj, sama masz krzywy ryj!”, „Poskarżę się mamie!” i tym podobnymi, to wystarczyło zadrzeć z jedną z sióstr, by mieć na karku całą dziewiątkę. Plus Merlina, starającego się być dobrym i opiekuńczym bratem, ale będąc doliczanym do ekipy tylko w ramach dekoracji.
Teraz siostry były już starsze, powoli porzucały okres dzieciństwa i młodzieńczego buntu, ale poranki w rodzinie Spellmanów i tak były burzliwe, chaotyczne i pełne pośpiechu. Merlin ledwie postawił stopę w kuchni, gdy już zaciągnięto go, by dokroił sera, bo Urania spieszy się na wykłady, nie ma czasu, a Klio już wychodzi, poza tym gdzie jest parasol, przecież tu go położyłam, Merlin weź inny nóż, użyj deski, nie krój na talerzu, czy ktoś wstawił wodę na kawę?, cukier się kończy, Melcia wpisz na listę zakupów, zaraz obok mąki i jajek, dawno nie piekłyśmy razem ciasta… Merlin, co z tym serem?
Merlin ledwie zdołał położyć te parę plasterków na talerzu, gdy talerz podfrunął do góry, niesiony magią pani Spellman, czmychnął w stronę stołu, gdzie siedziała już część sióstr.
— Idź, jedz, dzieciaku. — Tata klepnął go w plecy, przechodząc gdzieś, znikając za drzwiami spiżarni, zaś chłopak w końcu dotarł do swojego krzesła, usiadł. Spróbował upolować kawałek bułki, Euterpe nalała mu soku, a jego umysł zaczynał się powoli budzić, otoczony harmidrem rozmów, dźwięczeniem sztućców i naczyń. Salem pojawił się znikąd, dostojnym krokiem podszedł do swojego taboretu, grzecznie poczekał aż Polihymnia postawi przed nim jego talerzyk, życzył wszystkim smacznego, a następnie zabrał się za swój posiłek. Merlin ciamkał bułkę z dżemem, słuchając jednym uchem, wtrącając jakieś pojedyncze słowa. Czyjeś dłonie przegarnęły mu włosy, Erato poleciła zaprzyjaźnić się z grzebieniem, a tata w końcu wynurzył się ze spiżarni, niosąc nowy słoik dżemu. Na ten widok chłopakowi zaświeciły się oczy. Urania wstała od stołu, odesłała talerz w stronę zlewu, powiedziała, że wróci późno. Merlin uniósł się na krześle.
— Miałaś mi dziś pomóc z wróżbiarstwem!
— Jutro. — Wyciągnęła dłoń, torba sama posłusznie do niej przyleciała. — Albo może tym razem poradzisz sobie sam?
— To nie w porządku — burknął chłopak, ale Urania puściła mu oczko, niebieskie niczym nocne niebo, uśmiechnęła się przepraszająco (nie było w tym uśmiechu wiele skruchy) i zniknęła w przedpokoju. Trzasnęły drzwi wejściowe i już jej nie było.
— Pięknie — westchnął Merlin, robiąc sobie kolejną kanapkę z dżemem i kontemplując tragizm własnego żywota.


Na zajęcia dotarł na styk. Oczywiście, że śniadanie zajęło mu za dużo czasu, potem czekał pod łazienką, w końcu źle sprawdził rozkład jazdy i uciekł mu autobus. A gdy już dobiegł na miejsce, dysząc niczym miech kowalski, bo kondycji nie miał wcale, wszyscy jego znajomi dawno już czekali i zdążyli wymienić się uwagami na temat czekających ich zajęć.
— A ty jak myślisz, Merlin? — spytała Guinevere, obracając na niego spojrzenie zza fikuśnych okularów. Starannie zebrane w gładki koczek włosy i skromny, wyprasowany w kancik ubiór dodawały jej lat i sprawiały, że Guinevere wyglądała bardziej na nauczycielkę, nie zaś uczennicę.
Merlin trzymał się z kujonami i nerdozą – ludźmi dziwnymi, mało popularnymi i mającymi zawsze odrobioną pracę domową. Uczyli się pilnie, oceny mieli świetne i pod tym względem Merlin niespecjalnie do nich pasował. Ze swoimi miernymi osiągnięciami i niechęcią do robienia czegokolwiek produktywnego, powinien wzbudzać politowanie lub awersję, ale tak się nie stało. Nerdy stanowiły dobrą i przyjazną grupę, toteż chłopak jakoś tak przylgnął, zakotwiczył się i płynął z nimi przez zdradliwe głębiny szkolnego żywota, w duchu dziękując losowi za to, że przynajmniej było z kim się uczyć i robić projekty zadawane przez nielitościwych nauczycieli.
— Ale że co? — spytał, nie będąc w ogóle w temacie.
Guinevere wywróciła oczami. Ona była zawsze ogarnięta, zawsze przygotowana i zawsze wiedziała, jaką pracę trzeba kiedy oddać.
— No o tych studentach, co będą nam prowadzić. Myślisz, że będą sensowni, czy dostali nas za karę?
Merlin zakładał najczarniejszy obrót wypadków, dochodząc do wniosku, że woli dać pozytywnie się zaskoczyć niż rozpaczać, że wszystko poszło źle.
— Jasne, że dostali nas za karę. Dlatego wymyślą nam najgorsze i najcięższe rzeczy, na pewno ktoś złamie rękę i będziemy mieli szczęście, jeśli wrócimy do domów w jednym kawałku.
Chłopak zarobił kuksańca od Bernadette.
— Jesteś okropny!
Dziewczyna stanowiła jego totalne przeciwieństwo. Jak Merlin był ponury, wysoki jak na swój wiek i chudy jak tyczka, tak Bernadette przypominała krągłego, jasnowłosego cherubinka o wiecznie roześmianej twarzy i pogodnych oczach.
— Mówię, co myślę — burknął, wzruszając ramionami.
— Nie, to by było za proste — Hawthorn potarł w zamyśleniu podbródek.
Chłopaka było widać z daleka – rudy jak wiewiórka, piegowaty jak naleśnik, na dodatek głośny i miejscami upierdliwy ze swą wiecznie niezaspokojoną ciekawością, zawsze doszukiwał się drugiego dna w każdej wypowiedzi czy sytuacji.
— Co miałoby być za proste? Po co daliby studentom dzieci do niańczenia, jeśli nie za karę? — spytał Merlin, ale Hawth już myślał o czymś innym, a ten jego genialny umysł zagniatał właśnie jakieś absolutnie odlotowe teorie spiskowe.
Merlin zerknął na resztę klasy. Stali w niewielkich grupkach, podzieleni według tego, kto się z kim trzymał i kogo tolerował. Skomplikowana siatka relacji i zależności, jak to w każdej szkole, dała się wyznaczyć według tego, jak uczniowie stawali razem, czekając na lekcje, zajęcia, nauczycieli, wyjazd na wycieczkę czy cokolwiek innego. Merlin cieszył się tylko, że jego koledzy i koleżanki nie byli równie bojowi, co jego siostry, bo wtedy zapewne nie przeżyłby tej szkoły.
W końcu wybiła właściwa godzina i cała klasa, pod przewodnictwem wychowawczyni, ruszyła w stronę uczelnianego budynku, by spotkać swą nemezis – jakiegoś studenta, który miał dokonać niemożliwego i zainteresować uczniów magią powietrza. Czy coś w tych klimatach. Merlin miał tylko nadzieję, że nic z tego nie będzie od niego wymagało odrywania się od ziemi. Chłopak miał przypadłość, którą z uporem maniaka nazywał „niepokojem wysokości”, bo nazwanie tego „lękiem” zdawało się mu krępujące i dziecinne. „Nie czuję się komfortowo, nie mając pod sobą stabilnego gruntu” mówił oględnie, odmawiając wejścia na chwiejące się stołki albo latania na miotle, jeśli nie było na ocenę.
Uczelnia otworzyła przed nimi swe podwoje, chmara uczniów wlała się do środka. Wychowawczyni prowadziła, pokrzykiwała, by trzymali się razem i nie rozłazili po korytarzach. Merlin dreptał posłusznie, w duchu narzekając na to, że oczywiście, że zajęcia były na najwyższym piętrze, że trzeba było tarabanić się po schodach i nigdzie nie było windy. Kto to w ogóle wymyślił?
I kiedy niedoszły czarodziej wypluł już płuca na szczycie klatki schodowej, wturlał się do sali i stanął w pobliżu otwartego okna, próbując złapać oddech, zajęcia się zaczęły.
Do klasy wszedł jakiś młody mężczyzna – relatywnie wysoki, o charakterystycznej barwie włosów, z piórem wpiętym gdzieś za uchem i ozdobnymi kolczykami, w których igrało światło dnia. Merlin pokręcił głową, od razu rozpoznając gościa, który grał w życie na łatwym poziomie trudności. Bo o ile bogowie lepili większość swoich śmiertelników na odwal się, ze zwykłej gliny, tak tego gościa chyba miesiąc rzeźbili w najlepszym marmurze. Merlin bardziej poczuł, niż usłyszał poruszenie wśród damskiej części klasy, a Bernadette, zmieniająca obiekt westchnień średnio co tydzień, aż wyprostowała się bardziej, by dokładniej przyjrzeć się ich nowemu prowadzącemu.
— No pięknie — mruknął pod nosem Merlin, z lekką podejrzliwością obserwując praktykanta.
Ten zaś zbliżył się do uczniów, splótł dłonie, powitał wychowawczynię i obdarzył wszystkich uprzejmie neutralnym uśmiechem.
— Nazywam się Souel Beannaithe-Agdiaanaeir — przedstawił się, profesjonalnie przenosząc wzrok z ucznia na ucznia, z każdym z nich łapiąc przelotny kontakt wzrokowy. — I będę dzisiaj państwa uczył na temat magii powietrza.
Merlin poczuł się trochę dziwnie – student mówił do nich, cóż, jak do studentów. Na „pan i pani”, nie tam po imieniu, jak to normalnie szło w szkole. To on też się powinien do gościa zwracać „panie profesorze”, czy jak? Nie był pewien, więc doszedł do wniosku, że lepiej przestrzelić z byciem uprzejmym, niż popełnić jakąś gafę. Stojąca u jego boku Bernadette przestąpiła z nogi na nogę.
— Myślisz, że ma dziewczynę? — spytała z nadzieją w głosie.
— Dziewczynę i same piątki w indeksie — odparł Merlin.
Tymczasem prowadzący kontynuował.
— Wiem, że uczyli się państwo magii powietrza i nie jest to dla państwa nowość. — Urwał, znów popatrzył po klasie, utrzymując ten kontakt wzrokowy, idealnie jak w podręcznikach do dydaktyki. — Chciałem się jednak dowiedzieć – czy komuś z państwa ten rodzaj magii bardziej przypadł do gustu? Czy kogoś zainteresował?
W górę wystrzeliły dłonie – rękę podniosły wszystkie dziewczyny i zaskakująco spora garść chłopców. Wpatrywali się maślanym wzrokiem w prowadzącego, okazując niepokojąco dużo entuzjazmu. Merlin zerknął tymczasem po klasie, starając się znaleźć jakieś miejsce na uboczu, gdzie mógłby uczestniczyć w zajęciach bez nadmiernego rzucania się w oczy i przyciągania uwagi prowadzącego, który z troską pytałby się go, czy potrzebuje pomocy i czy rozumie temat. Student zaśmiał się uprzejmie.
— Cieszę się, że tak duża grupa z państwa interesuje się właśnie tym żywiołem.
Bernadette znów nachyliła się w stronę Merlina.
— Widziałeś to? Luciana ma taki sam kolor włosów, co Souel.
— Jaki Souel?
Dziewczyna popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
— No nasz prowadzący! Gdzie ty masz głowę?
Souel zerknął przelotnie w ich stronę. Bernadette zamilkła posłusznie, posłała mu przepraszający uśmiech. Merlin stał jak kołek, myśląc o tym, że Souel wygląda na gościa, który nigdy nie wyprał własnych skarpet.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz