Merlin wszedł do domu, odwiesił kurtkę, zaczął ściągać buty…
— Co ci w ogóle przyszło do głowy? — Krzyk mamy dobiegł jego uszu.
— Bo ty się nigdy na nic nie zgadzasz!
— Nie robię tego bez powodu!
— To teraz się musisz zgodzić!
— Nie ma mowy! Masz go oddać!
— Na pewno nie!
Drugi glan wylądował w tłumie innych butów, Merlin cichcem spróbował przemknąć przez duży pokój. W środku – pole bitwy, w której udział brali wszyscy.
Z jednej strony stała mama, włos miała zmierzwiony, jak zawsze gdy coś ją denerwowało. Dłonie groźnie spoczywały na biodrach, nadając drobnej sylwetce bojowej siły. Po drugiej stronie – nie kto inny, jak Melpomene, jego najbardziej chaotyczna i skłonna do dramatu siostra, będąca najczęstszym zaczątkiem wszystkich problemów i kłótni w domu. Stała z ramionami skrzyżowanymi na piersi i butnie uniesioną brodą, śmiało rzucając wyzwanie swojej rodzicielce. Między nimi – tata, jak zawsze próbujący załagodzić konflikt i nie dopuścić do rozlewu many. Wokół nich – reszta sióstr. Niczym postaci na renesansowym obrazie, każda z innym wyrazem twarzy, od smutku, przez zdenerwowanie, niezrozumienie, zdziwienie, aż po autentyczną radość.
Pośrodku tego wszystkiego – pudło.
Stało na tym niskim stoliku, dzieląc przestrzeń, stanowiąc jednocześnie centrum i oś konfliktu. Merlin wpatrzył się w pudełko, zerknął intensywniej, starając się dostrzec zawartość przez tkwiące w jego bokach dziurki. Coś w środku zapiszczało.
— Co to, jakiś kot?
Merlin poczuł znajomy ciężar zestalający się na jego ramieniu. Salem przysiadł na jednym ze swych ulubionych miejsc, zabalansował na kościstym barku.
— To nie kot. Melpomene kupiła smoka.
— Smoka? No pogięło ją — skwitował Merlin.
Tymczasem zaś kłótnia w salonie trwała w najlepsze.
— Melcia, nie mamy warunków na trzymanie takiego zwierzęcia!
— Ja się nim będę zajmować!
— A jak będzie chory? To kto z nim pójdzie do weterynarza?
— Ja z nim pójdę!
— I zapłacisz, tak?
— Bo tobie chodzi tylko o pieniądze, a moje uczucia cię nie obchodzą!
Salem pokręcił głową ze smutkiem, Merlin westchnął. Melpomene wytoczyła ciężkie działa.
— No to się zaraz zacznie.
Chyłkiem próbował ruszyć w stronę schodów, pójść na górę, zaszyć się u siebie i przeczekać burzę, aż wszystko się ułoży i mama zawoła ich na obiad. Euterpe złapała go za łokieć, zatrzymała, przyciągnęła bliżej. Salem zachwiał się na jego ramieniu, w ostatniej chwili zeskoczył, z gracją wylądował na dywanie.
— Merlin, zrób coś, przecież ten zwierzak spali nam ogródek.
— Ja mam coś zrobić? — Merlin wrócił wzrokiem do kłócących się kobiet i biednego taty próbującego uspokoić obie czarodziejki. Wtrącające się od czasu do czasu Terpsychora i Erato wcale nie pomagały, szczególnie że próbowały wesprzeć Mel.
— Ty się jeszcze nie wypowiedziałeś.
— Nie mój smok, nie mój problem.
Merlin nie podejmował walki, jeśli temat nie dotyczył go bezpośrednio, a kwestia obecności w domu smoka nie wydawała się warta tego, by dobrowolnie wkroczyć między mamę i Melpomene. To było jak wpakowanie dłoni w prasę hydrauliczną i chłopak bardzo dobrze wiedział, jak zły jest to pomysł. Oswobodził łokieć z uścisku siostry i czmychnął na górę.
Zaszył się w pokoju, udając, że odrabia lekcje – coś tam nawet poczytał z alchemii, ale niewiele zostało mu w głowie. Na granicy słyszenia wciąż dobiegały do niego dźwięki ożywionej dyskusji przewalającej się w dużym pokoju. Salem zwinął się w czarny kłębek, zajmując mu połowę biurka, lecz Merlin nie narzekał. Przywykł, specjalnie trzymał porządek na blacie, by kot miał na nim swoje miejsce. Chłopak zamknął w końcu książkę, niefrasobliwie położył dłoń na tym kłębku, pogłaskał koci grzbiet. Salem uchylił jedno oko.
— Kwestia tego smoka cię trapi.
— Myślisz, że Mel go sobie zatrzyma?
Mama potrafiła być nieugięta i jeśli mówiła „nie”, to znaczyło, że definitywnie nie ma na co liczyć. Z drugiej strony Melpomene była mistrzynią wypowiadania najbardziej raniących, dramatycznych słów, a na takie zagrywki odporni byli chyba tylko psychopaci. Trudno było oszacować, czy smok z nimi zostanie.
— Myślę, że tak. Nawet nie ma możliwości, żeby go oddać.
— W hodowli go nie przyjmą?
— Melpomene nie kupiła go z hodowli.
Merlin uniósł brew.
— To skąd go wytrzasnęła?
— Z bazaru.
— No żartujesz.
Salem pokręcił głową, rozwinął się częściowo ze swojego kłębka.
— Naprawdę. Znalazła na bazarze człowieka handlującego magicznymi zwierzętami i kupiła od niego małego smoka.
— To jest w ogóle legalne?
— Nie sądzę.
— Ja pierniczę... — Merlin odchylił się na krześle, odchylił głowę, ukrył twarz w dłoniach. Po chwili się wyprostował, znów spojrzał na Salema. — Ty, ale to na pewno jest smok? A nie tam jakaś większa jaszczurka? Widziałeś go w ogóle?
— Owszem, widziałem. I według mej najlepszej ekspertyzy jest to smok.
— Przekichane.
Obiad upłynął im w atmosferze chłodnej i pełnej dystansu ciszy. Melpomene nie pojawiła się w kuchni, jej miejsce pozostało puste, gdy dziewczyna ostentacyjnie nałożyła sobie obiad i poszła do siebie. Pudełko ze smokiem zniknęło, Merlin domyślił się, że spoczęło w jej pokoju. Z jednej strony cieszył się, że Mel ma pokój daleko od niego, bo jakby gad coś nagle podpalił, to może uda mu się chociaż wynieść laptopa, koszulki Vox Metallica i te dwa artbooki, które kupił na konwencie za ciężkie pieniądze. Z drugiej strony był ciekawy smoka, nawet nie dał rady się mu przyjrzeć, nie miał pojęcia, co to za gatunek. O smokach miał niewielkie pojęcie – Hawthorn coś tam opowiadał, coś było w telewizji i na infoscreenach w metrze, ale Merlin rzadko jeździł metrem, a jeśli już, to podsypiał gdzieś ze słuchawkami w uszach. Więcej wiedział o egzotycznych potworach występujących w anime, a przecież shouneny to nawet nie był jego ulubiony gatunek.
— Z tym smokiem... — Zaczął Merlin, znów budząc Salema. Kot uchylił żółte oko. — ...to co to w końcu za gatunek?
— Powiem ci, że nawet nie wiem.
— Huh, no to trochę słabo.
Merlin zgarnął laptopa z biurka, pacnął z nim na łóżku, wyciągnął się między poduchami. Wklepał parę haseł w wyszukiwarkę.
Małe groźne zwierzęta.
Hodowla dzikich zwierząt.
Hodowla dzikich zwierząt w domu.
Hodowla dużych gadów w domu.
Nawet nie zauważył, kiedy zatonął w kolejnych tekstach o waranach, lwach i psach obronnych, zbindżował wszystkie w miarę sensowne filmiki na podobny temat. Za oknem zapadła ciemność, gdy głośne pukanie przebiło się przez słuchawki w uszach, a w drzwiach pokoju stanął tata.
— Merlin? Nie jesteś głodny? Nie byłeś na kolacji.
— Nie byłem na kolacji? — spytał chłopak, spojrzał na zegarek. Uświadomił sobie, jak późno się zrobiło i jak bardzo jest głodny. — Kurde... Zjadły mi wszystko, nie?
Ojciec uśmiechnął się ciepło, pokręcił głową.
— Udało mi się uratować trochę kanapek z dżemem dla ciebie.
Merlin odrzucił laptopa na poduszki, zgramolił się z łóżka.
— Dzięki, tata.
Ojciec mimowolnie zerknął w stronę widocznego teraz wyświetlacza, westchnął.
— Martwisz się tym smokiem?
— Trochę. Znaczy, fajnie mieć zwierzaka. Ale wolałbym coś mniejszego i mniej groźnego. Wiesz, takiego bardziej chomika czy coś. Żeby było mniej roboty, mniej gryzienia i fajczenia wszystkiego dookoła.
Rincewind uśmiechnął się tym swoim charakterystycznym, uspokajającym uśmiechem.
— Co by się nie działo, jakoś sobie z mamą poradzimy, nie musisz się tym przejmować.
— Trochę silniejsze ode mnie.
Starszy mężczyzna przegarnął mu włosy dłonią.
— Wiem, że silniejsze. Postaraj się skupić na czymś innym i pospiesz się do tych kanapek z dżemem. I kubka kakao, bo ci wystygnie.
Merlin wyszczerzył do niego zęby na odchodnym i zbiegł do kuchni, ale temat smoków wcale nie wywietrzał z jego głowy.
Siedział do jakiejś bandyckiej pory. Nie zauważył, kiedy zegarek pokazał, że już jest następny dzień i jeśli chce być rano w miarę przytomny, powinien iść spać teraz.
— Ja chrzanię… — Merlin zerknął w róg wyświetlacza.
Czuł się już zmęczony, a czytanie o tym, jak ogarnąć dzikie zwierzę na chacie, zdawało się pracą bez końca – ludzie pisali całe długie artykuły, Merlin nie był pewien, co mogło odnosić się do smoków, skoro gatunków tych gadów było kwadrylion z okrawkiem, a diptuberzy mieli całe góry świetnych porad, jak zająć się małym smokiem. Do tego była jeszcze seria programów Wędrówki ze smokami, którą Merlin wciągnął na prędkości 1.5. Chłopak wiedział, że naprawdę starczy tego i że czas najwyższy iść spać. Wyłączył laptopa, odłożył go na biurko. I stwierdził, że musi jeszcze do łazienki.
Człapał zupełnie ciemnym i cichym korytarzem, gdy jego uszu dobiegło jednostajne, miarowe piszczenie. Coś jakby lodówka, której drzwi ktoś nie domknął, albo zmywarka, w której skończyła się sól. Merlin jakoś się tym nie przejął, lecz gdy wracał do pokoju, dźwięk wciąż wypełniał korytarz, drażnił uszy, dobiegając z parteru, chyba od strony kuchni.
Chcąc nie chcąc, chłopak skierował tam swoje kroki.
Lodówka była zamknięta, zmywarka już dawno wyłączona, wszystkie sprzęty grzecznie stały na swoich miejscach. Mimo to dźwięk wciąż tu był, Merlin nie od razu znalazł jego źródło. Potknął się o coś – w rogu, pod ścianą, leżała starannie poskładana, stara kołdra, obleczona poszewką i kocami. Posłanie. Puste, po lokatorze ani śladu. Merlin zastanowił się, nasłuchiwał, przykucnął przy stole.
— Tu jesteś.
Z lasu nóg od krzeseł spoglądały na niego dwa błyszczące spodki przerażonych oczu. Mały smok kulił się, oplatając chudy tułów skrzydłami i wydając z siebie te miarowe, piszczące dźwięki. Merlin zerknął na mięciutkie, pachnące posłanie, zerknął na twardą podłogę pod stołem, westchnął.
— No jasne, że jesteś pod stołem. Tam bezpiecznie, nie?
Odpowiedziało mu płaczliwe piszczenie.
Merlin wiedział (obejrzał filmik jakieś pół godziny temu), że młode zwierzęta instynktownie bały się otwartych przestrzeni, kojarząc je z zagrożeniem. Otwarta przestrzeń oznaczała drapieżniki, które mogły nadlecieć niespodziewanie, zapolować na bezbronne młode. Ten instynkt był wspólny dla wielu gatunków zwierząt – takie szukanie osłony, pakowanie się w mniej dostępne miejsca, zagrzebywanie się pod konarami albo w jakichś jamach. Schronienie zapewniało przetrwanie, pozwalało przeczekać do momentu, aż matka wróci z polowania, będzie jedzenie i będzie bezpiecznie.
Merlin przegarnął dłonią włosy. Nie miał pojęcia, dlaczego smok spał w kuchni, a nie w pokoju z Melpomene – pewnie mama tak zarządziła, twierdząc, że to kwestia bezpieczeństwa. Nie jego smok, nie jego problem, ale chłopak po prostu nie miał serca zostawić płaczącego smoka, nie chciał też brać go i wrzucać Melpomene do pokoju, żeby była przykładną matką i zajęła się swoim dzieckiem.
— Czekaj tutaj, zaraz cię ogarnę — powiedział do niego, jakby smok miał jakiś inny wybór.
Gdy Merlin wrócił, w ręku trzymał swój polarowy koc. Niewielki, o wymiarach ni w pięć, ni w oko, służył mu jako okrycie, gdy Merlin siedział w piżamie i oglądał anime, a nie chciał pakować się do łóżka z paczką ciastek. Koc miał to do siebie, że zdecydowanie nie pachniał już żadnym chemicznym płynem do prania, nosił za to zupełnie zwyczajny i niewyróżniający się zapach włókna polarowego i umytego Merlina. Na pewno o wiele lepszy dla zwierzęcia, niż tanie konwalie przesiąkające poszewkę posłania, na którym miał spać smok.
Chłopak postanowił skorzystać z samotności i wypróbować jedną z metod oswajania młodych, jaką obczaił na Diptubie. Trzeba było upodobnić się do mamy. Chłopak zarzucił sobie koc na ramiona, tworząc improwizowany płaszcz, a następnie kucnął przy stole, rozkładając szeroko ręce, przytrzymując rąbki koca.
— No chodź. Kici-kici?
Smok łypnął na niego, ale w panującej pod stołem ciemności Merlin nie dostrzegł niczego więcej. Za to ucichło w końcu to monotonne, jednostajne piszczenie. Zwierzak poruszył się, drobne pazurki zastukały o podłogę.
— Chodź, nie bój się.
Smok popatrzył na rozłożone ramiona i koc, przypominające smocze skrzydła, na przykucniętą postać, której cień zapowiadał bezpieczeństwo.
— Chodź. Przecież wiem, że ci zimno.
Smoczy łeb wychynął spod stołu, poruszyły się nozdrza, oczy utkwiły w ludzkiej sylwetce. Ogon w końcu się rozwinął, skrzydła nie przylegały już tak ciasno. Smok ruszył, powąchał, zadrobił łapkami. A potem skoczył, momentalnie wylądował na klatce piersiowej Merlina, niemal obalając go do tyłu. Chłopak nie spanikował tylko dlatego, że Salem czasem wskakiwał mu tak w ramiona, kiedy akurat miał fantazję. Czarodziej objął instynktownie smoka, ten zaś wtulił się w niego ciasno, w końcu otoczony matczynymi skrzydłami. Nie liczyło się, że to polarowy koc i chude, ludzkie ręce. Było ciepło i bezpiecznie. Zwierzak zapiszczał, ale tym razem jego głos nie miał w sobie tej przykrej, płaczliwej nuty.
— Dobra, to co teraz — spytał rzeczowo Merlin. Ciemność nie odpowiedziała, chłopak zaś uświadomił sobie, że nie dojechał w swych pomysłach tak daleko.
— Wiesz co, zrobimy tak. Ty obiecasz, że się na mnie nie zlejesz, a ja zrobię ci jakieś jedzenie. Stoi? — Smok pisnął. — No to mamy umowę.
Merlin z trudem wstał z podłogi. Smok nie był jakiś duży i bardzo ciężki, ale jak chłopak musiał się dźwignąć bez użycia rąk, to nie było to takie hop siup. A potem uświadomił sobie, że to obiecane jedzenie dla smoka też będzie musiał przyszykować bez użycia rąk.
— Ja pierdzielę… — Westchnął ciężko, wywracając oczami. — Mama by to ogarnęła w pół minuty.
Mama spała, Merlin nie zamierzał nikogo budzić. Stanął przed lodówką, odetchnął głębiej. Skupił się, sięgną własną magią. Zmrużył oczy, gdy lodówka się otworzyła, zalewając kuchnię ostrym, białym światłem. Merlin objął spojrzeniem zawartość, odnalazł jajka na twardo, które miały być na potem do sałatki.
— Idealnie — powiedział do siebie, wystawiając miskę ugotowanych jajek, gdy uświadomił sobie, że będzie je musiał przecież obrać. Telekinetycznie. — Nosz kurna.
Nie był tym typem czarodzieja, który używał magii do wszystkiego, od niechcenia zdejmując książki z półki, nalewając soku do szklanki czy przywołując sobie kapcie rano. Używał telekinezy jeśli musiał, a najczęściej jednak wystarczały mu jego własne ręce. Teraz ręce były zajęte trzymaniem smoka, zaś Merlin został postawiony przed ciężkim zadaniem.
— Dobra, dasz radę, chłopie, to jajko nie musi być ładne — pocieszył się, podchodząc do miski.
Pod jego spojrzeniem jedno z jajek uniosło się, wylądowało na blacie obok. Merlin mimowolnie kiwał głową, ostukując jajko o blat, a gdy skorupka wystarczająco popękała, zabrał się za mozolne oddzielanie drobnych jej kawałków od jajka. Zadanie wymagało skupienia i precyzji, do tego było nudne i upierdliwe, czyli na dobrą sprawę stanowiło idealny amalgamat tego, czego Merlin nie lubił. Lecz chłopak nie miał wyboru, musiał dać smokowi jakieś jedzenie, jajka zaś wydawały się najbezpieczniejszą opcją.
Całe szczęście, że nikt nie stał mu nad głową, nie pospieszał, nie oceniał. W przeciwnym wypadku Merlin pewnie zestresowałby się na tyle, by jajko zwyczajnie wyleciało w powietrze, zamiast kulturalnie pozbyć się skorupki i stać pokarmem dla zwierzaka.
Merlinowi udało się obrać dwa jajka i stwierdził, że pierniczy, nie będzie przez to przechodził po raz trzeci.
— W nocy nie powinno się jeść dużo — wytłumaczył smokowi, chowając miskę z powrotem do lodówki, a potem podstawiając zwierzakowi jajko pod nos.
Smok uporał się z nim w dwóch kłapnięciach, podobnie postąpił z drugim, a przez jego ciało przebiegł pełen zadowolenia pomruk.
— Okej, to karmienie mamy z głowy. — Merlin ziewnął przeciągle. Smok postąpił podobnie, ułożył łeb na ramieniu chłopaka. — Wiesz co, mam pomysł. Umówimy się teraz tak – ty nadal nie będziesz na mnie sikał, a ja cię wezmę do siebie i pójdziemy w kimę, co? Pasuje?
Smok zamruczał, poprawił się w jego ramionach. Merlin przyjął to za zgodę i ruszył w stronę pokoju. Ostrożnie wspiął się po schodach, nacisnął łokciem klamkę, zamknął drzwi pokoju stopą. A potem równie ostrożnie usiadł na łóżku, z trudem zapakował się pod kołdrę. Smok przez ten czas zdążył chyba zapaść w sen, bo w ogóle się nie poruszył – zamknął oczy, wcisnął pysk Merlinowi pod szyję i tylko oddychał powoli i spokojnie, od czasu do czasu pochrapując. Sam Merlin nie był pewien, czy zdoła zasnąć z wtulonym w niego smokiem, ale widać zmęczenie siedzeniem do późna, a potem oswajaniem smoka i telekinetycznym obieraniem jajek mu weszło, i chłopak zasnął, zanim się obejrzał.
Rumor na korytarzu go nie obudził. Merlin spał smacznie, za nic mając sobie pospieszne kroki i podenerwowane pokrzykiwania dobiegające od strony pozostałej części domu. Dopiero gdy Klio bez pardonu weszła mu do pokoju, chłopak zaczął wracać z Krain Snów.
— Merlin, wstawaj i ubieraj się. Smok uciekł!
— Co? — spytał półprzytomnie.
— No smok uciekł. Mel poleciała go szukać, mama za nią, nigdzie nie ma tego gada.
— Tak?
— Tak. Ubieraj się.
— Co?
Nie doczekał się odpowiedzi. Klio wyszła, nie przejmując się tym, by zamknąć za sobą drzwi. W pokoju zrobiło się dużo głośniej. Merlin prychnął, poruszył się w swym kokonie z koca i kołdry. Dopiero po chwili dotarło do niego, że wcale nie jest w tym pokoju sam.
— Elo, młody.
Młody też zaczynał się budzić. Smok łypnął na Merlina, z jego piersi wydobył się jakiś podejrzany warkot.
— Musisz do łazienki, nie? — spytał, ignorując nowy dźwięk i próbując wyplątać ich obu z kłębów pościeli.
Ten moment wybrała Talia, by wpaść do Merlina, pospieszyć go. Jej wzrok padł na gramolącego się z pościeli smoka.
— Hej, tu jest! U Merlina!
Dziewczyna postąpiła pierwszy krok do wnętrza pokoju. Nie zdążyła zrobić więcej.
Smok zerwał się, targnął, kopnął Merlina w brzuch, pomknął w stronę drzwi. Potrącił Talię, niemal przewrócił ją na ziemię.
Chłopak nie zdążył nawet wstać z łóżka, gdy z korytarza dobiegły go dźwięki rozpętanego pandemonium. Ktoś krzyknął, coś gruchnęło, smok zaskrzeczał. Merlin podniósł się w panice, razem z Talią wyleciał na korytarz. Kolejne ryki i skrzeczenie, odgłosy jakiejś szarpaniny, znów jedna z sióstr krzyknęła. Merlin zbiegł ze schodów, wleciał do salonu.
Smok lewitował na środku pomieszczenia, spętany magią Rincewinda. Ojciec marszczył brwi, gestem zagarnął córki za plecy, instynktownie chroniąc dzieci.
— Nikt do niego nie podchodzi — zarządził groźnie.
Merlin dotarł w końcu do pokoju, ogarnął wzrokiem pomieszczenie. Nie minęło wiele czasu, może parę sekund, a już było widać zniszczenia poczynione przez spanikowanego gada. Podłoga nosiła ślady zadrapań, dywany były pościągane, ze stolika zleciał kubek, kilka krzeseł leżało przewróconych, znacząc drogę, jaką smok zdążył pokonać, nim tacie udało się go opanować.
— Spłoszył się i przestraszył, to dlatego — powiedział Merlin, robiąc krok, by podejść do smoka.
— Nie. — Głos taty niósł w sobie stanowczość stali. — Zaatakował Uranię.
Merlin momentalnie przystanął, spojrzał na ojca z niedowierzaniem. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek słyszał ten ton, tata zawsze był tym spokojnym i łagodnym, to mama raczej rozstawiała ich po kątach. Tata bronił i przytulał.
— On się nie spłoszył i nie przestraszył. To jest dzikie zwierzę, do tego agresywne.
— Nieprawda…
— Prawda. — Ojciec zmarszczył brwi. — Co ci przyszło do głowy, żeby zabrać go do swojego pokoju? Mógł cię zaatakować i zranić.
Smok szarpnął się w swych pętach, zasyczał wściekle, lecz magiczna taśma pewnie i stabilnie trzymała jego pysk.
— Bo siedział i płakał…
Rincewind westchnął ciężko, lecz jego oblicze złagodniało nieco.
— Masz za dobre serce, dziecko.
Tymczasem Terpsychora znalazła mamę i Melpomenę, obie kobiety wróciły z ogródka, z bezowocnych poszukiwań smoka.
— Tu jest! — wykrzyknęła od progu Melpomene, wyciągnęła ramiona, już miała lecieć do swojego pupila, gdy ten znów szarpnął się w pętach, błysnął ostrymi szponami. Matka złapała córkę za ramię, przemocą cofnęła, odsunęła od bestii.
Usta Melpomeny wygięły się w smutną podkówkę.
— Co się stało? Nie poznaje mnie? — spytała z żalem, który momentalnie zmienił się w gniew. — Co mu zrobiliście?
— Nic mu nie zrobiliśmy — odezwała się matka. — To jest właśnie twój smok.
— Nieprawda. Nastraszyliście go. Przecież wczoraj był taki miły, siedział mi na kolanach i go głaskałam…
Merlin też się zastanawiał. Poprzedniej nocy smok przypominał przerażone szczenię, a nie tego szczerzącego kły potwora.
— Mówiłam ci o tym, Melcia.
— Nie, tamten pan mówił, że będzie łagodny, że ten gatunek jest spokojny.
— Kłamał. Mela, smoki to groźne i dzikie zwierzęta, a jeśli zachowują się łagodnie, to tylko dlatego, że coś dostały.
— Jedzenie? — spytał Merlin.
— Narkotyki.
W salonie zapadła cisza. Smok już się nie szarpał. Dyszał ciężko, zmęczony walką z pętającą go magią.
— Ja się tym zajmę — powiedział w końcu ojciec.
Merlin zacisnął dłonie. Czuł, jak ojciec zamierza się tym zająć. Zabierze smoka do lasu, daleko i głęboko, a potem znajdzie mu dom na zawsze. Sześć stóp pod ziemią. Merlin widział, że to dzikie zwierzę, do tego niebezpieczne (cały Internet mówił, że „smok równa się niebezpieczeństwo”), ale wspomnienie przerażonego, piszczącego smoka, który wtulał mu się w ramiona, szukając w nich schronienia, po prostu nie mogło go opuścić.
— Tata, weź. My to jakoś ogarniemy, nie musisz tak…
Melpomene zaraz podchwyciła jego słowa.
— Ja się nim zajmę. Zbuduję mu kojec na ogródku, tam pod lasem. Ja go oswoję, to się da zrobić.
— Melcia, nie mieszkasz tutaj sama.
— Mamo…
— Ja jej pomogę.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Merlina. Chłopak był równie zaskoczony słowami, które opuściły jego usta, jak reszta rodziny.
— Ja też pomogę. — Urania wyszła zza bezpiecznego schronienia pleców taty. — Będę patrzeć w przyszłość, spytam gwiazd o nadciągające problemy.
— No to system wczesnego ostrzegania mamy ogarnięty — mruknął Merlin.
— Spróbuję złapać kontakt z innymi osobami, które się czymś podobnym zajmują. — Klio dołączyła do dyskusji. — Niemożliwe, żebyśmy tylko my mieli taki problem.
A potem poleciały inne zapewnienia – że ja się dołożę do weterynarza, ja pomogę z tym kojcem, ja poszukam nam ubezpieczenia, ja ogarnę mu jedzenie, uszyję lepsze posłanie. Od większych, aż po zupełne drobiazgi, cała dziesiątka młodych Spellmanów postanowiła dołożyć cegiełkę do opieki nad smokiem. Melpomene patrzyła po twarzach rodzeństwa, wdzięczność zagościła w jej spojrzeniu, a oczy stały się wilgotne od łez. Było tak, jak zawsze – na co dzień się kłócili, dogryzali sobie i robili wyścig po ostatni kawałek pizzy, ale kiedy przychodziło co do czego, gdy sytuacja stawała się poważna, wymagała czegoś więcej, wtedy rodzeństwo stawało ramię w ramię, tworząc zgrany zespół.
Ojciec rzucił spojrzenie mamie.
— Mówiłem, że tak będzie.
Hermiona westchnęła ciężko, przebiegła wzrokiem między dzieciakami a łypiącym na nich spode łba smokiem.
— Ale jeśli komuś stanie się krzywda… — zawiesiła groźnie głos.
Kojec powstał, smok dał się do niego z trudem wpakować. Syczał, kłapał, rzucał się na pręty, ale nic nie wskórał, pazury przejechały po metalu. Oplatająca kojec siatka tworzyła kiedyś klatkę na króliki, ale skoro Spellmanowie zrezygnowali z ich hodowli parę lat temu, po tym jak Terpsychora zrozumiała, że królik na talerzu i w klatce to to samo zwierzę, klatki stały puste i nieużywane. Czekały widać na to, aż najstarsze z sióstr Merlina rozbiorą je na części, a następnie transformują i scalą na powrót, tworząc z nich kojec dla nowego lokatora.
Dobrze, że akurat był weekend, a Merlin mógł radośnie wyrzucić z pamięci to, że miał się pouczyć na zajęcia – bo to, że nie było żadnych projektów, a przyszły tydzień wolny był od kartkówek, wcale nie oznaczało, że ok leżeć do góry brzuchem. W szkole zawsze było coś do zrobienia, coś do ogarnięcia albo powtórzenia. Guinevere tyle razy mówiła mu, że trzeba być systematycznym i lepiej robić codziennie po trochu, niż raz w tygodniu usiąść i usmażyć mózg nad książkami. Merlin przyjmował to do wiadomości, zgadzał się z tym całym sercem, tylko słabo szła mu z tym praktyka. A że cotygodniowe smażenie mózgu nie było dobrym nawykiem, to chłopak nie tylko nie uczył się systematycznie, ale i kiepsko szły mu speedruny materiału przed sprawdzianem. Co wydawało się dziwne, biorąc pod uwagę to, z jaką regularnością Merlin oglądał kolejne odcinki anime i jak prawie zarwał noc, w całości poświęcając się znalezieniu informacji o hodowli dzikich zwierząt.
— Skąd wiesz, że tak trzeba? — spytała go Kaliope, gdy dziesiątka rodzeństwa siedziała wokół stołu w kuchni, będąc w trakcie swej pierwszej, smoczej narady.
— Widziałem w Internecie — odparł Merlin po raz kolejny w trakcie tego spotkania. — Steve Irwin tak robił.
Smok jeżył się i irytował na większość osób, które próbowały do niego podejść. Te drobne kolce na grzbiecie stroszyły się na widok człowieka, spojrzenie patrzyło z nieufnością, a pysk był gotów w każdej chwili odsłonić zęby. Smok jadł, gdy dało mu się jedzenie do miski, ale można było zapomnieć o karmieniu go z ręki. Zwierzak warczał i stroszył skrzydła, patrzył łakomie na kąsek, ale nie podchodził. Oswajanie go miało być ciężkim zadaniem.
Spellmanowie rozplanowali kolejne zadania, rozdzielili pracę między siebie.
— Zadzwoniłam do cioci Morgany — oznajmiła im Melpomene. — Przyjedzie po południu, pomoże z wychowaniem smoka.
Merlin splótł nerwowo dłonie. Wolał się nie spotykać z ciocią Morganą, na pewno będzie go wypytywać o chowańca. Merlin zaś, z wielu przyczyn, nie chciał pokazywać cioci tego, którego przywołał.
— Wiecie co, powinniśmy go w końcu nazwać. — Zmienił temat.
Znów rozgorzała dyskusja – dziesięć głów, sto pomysłów.
— Nazwijmy go Balerion.
— Brzmi jak baleron — burknął Merlin.
— Villentretenmerth!
— I kto to zapamięta. Niech się nazywa Smaug!
— Vermax!
— Arrax!
— Tyraxes!
— Co wy wszystkie macie z tymi iksami w imieniu?
— To może Paarthurnax?
— To też ma iks!
— A Mushu?
— Ale on totalnie nie wygląda jak Mushu.
— No nie wygląda też jak Villentretenmerth, nie?
— To może Szczerbatek?
— Ale on ma wszystkie zęby!
Dyskusja popłynęła wartkim nurtem, zakręciła parę razy, w końcu nie wybrano imienia, wszystko wróciło do punktu wyjścia. Merlin westchnął. Nie mogli przecież cały czas nazywać smoka smokiem. Telefon Kaliope zadźwięczał. Kobieta zerknęła na wyświetlacz, uśmiechnęła się.
— Mam dla niego weterynarza. Zbada go i ogarnie, no i nie będzie w razie czego dymu.
Towarzystwo przy stole się ożywiło.
— To kiedy można z nim pójść.
— Pierwszy wolny termin ma jutro po południu.
Merlin zmarszczył brwi.
— Ale jak mówi, że nie będzie dymu, to pewnie drożej policzy.
Kaliope nie zbyła go machnięciem dłoni. Zamiast tego zacisnęła lekko usta, pokiwała głową na boki, co mogło znaczyć wszystko.
— Nie wiem. Kumpel mówi, że ten wet ma rękę do zwierząt i jest w porządku, ale nic więcej.
— Damy radę — wtrąciła Melpomene. — Ważne, żeby go zbadał i obejrzał. A dzisiaj pokażemy go cioci, ona na pewno też powie i doradzi.
Talia pokiwała głową.
— Ciocia najwięcej wie o groźnych zwierzętach.
Merlin zerknął w stronę schodów prowadzących na piętro i do pokojów.
— Jak ciocia przyjdzie… To mnie jakby co nie ma, okej?
Ciocia przyszła, zmartwiła się, że Merlina nie ma. Współpraca młodych Spellmanów nadal trwała, siostry solidarnie kryły tyłek jedynego brata. Merlin siedział u siebie jak mysz pod miotłą, trawił czas na kolejny rajd po Internecie. Salem zwinął się na jego łóżku, leżąc na nagrzanym zasilaczu, mrucząc cicho i trochę podsypiając.
— Nie wydaje ci się, że on jest taki no… trochę nieruchawy? — spytał Merlin. Salem poruszył uchem, poprawił się na zasilaczu.
— Nieruchawy?
— No, że tak trochę mało się rusza?
Salem uniósł leniwie głowę, popatrzył na Merlina.
— On się dosyć dużo rusza.
— Ale nie tak… Kurka, nawet nie wiem, jak to określić. — Chłopak zmarszczył brwi. — Że w jednym momencie rzuca się na siatkę kojca, a zaraz potem leży i dyszy.
— To znaczy, że rusza się i walczy, potem się męczy i musi odpocząć — wyjaśnił cierpliwie Salem. — To brzmi dość… logicznie. Nie wiem, dlaczego się niepokoisz.
— Też nie wiem.
Merlin zmarszczył brwi. Wiedział, że nadmiernie myślał o reakcjach innych osób, poświęcał za dużo uwagi ich zachowaniom i próbował czytać między wierszami, cokolwiek by do niego nie powiedziały. Przesadzał z tym. Ale wiedzieć, że się tak robiło, a przestać tak robić, to były dwie osobne kwestie. Chłopak westchnął.
— Przeginam, nie?
— Martwisz się więcej, niż to zdrowe — sprostował Salem. — Zresztą, jutro idziecie z nim do weterynarza, prawda?
— No prawda.
— W takim razie jutro weterynarz go zbada i wtedy będziesz miał okazję podzielić się z nim swoimi obawami.
— W sumie racja.
Merlin zabębnił palcami po kolanie, zamyślił się na chwilę.
— Wiesz co, ja to sobie zapiszę. Jak zapiszę, to nie zapomnę.
Chłopak uśmiechnął się, do głowy wpadł mu genialny pomysł.
— Zeszyt do smoka.
— Taki, jak masz do anime?
— Tak. — Merlin wyszczerzył zęby. — To przynajmniej będę miał ogarnięte i nic się nie pogubi.
Merlin zawsze prowadził ładne i estetyczne zeszyty, a jego notatki można było śmiało wydrukować w formie książki. Aż dziw brał, że chłopak zamiast samych szóstek, jechał na trójkach i czwórkach, na dodatek najczęściej był nieprzygotowany. Jednak jeśli coś naprawdę go zajmowało i było dla niego ważne, Merlin miał do tego osobny, ładny notatnik, który starannie uzupełniał i bogato ozdabiał. Miał chociażby taki jeden, w którym zapisywał to i owo o swym chowańcu. Trzymał go pod materacem łóżka, woląc nawet nie myśleć, co by się stało, gdyby jego chowaniec go odnalazł.
Chłopak odpalił Diptuba, znalazł z polubionych filmikach te z pomysłami na fajne spready i trackery, zaczął szkicować ołówkiem, nanosić zarysy tabel i rozplanowywać swój „zeszyt do smoka”. Nie zapomniał o miejscu na braindump – jego ulubiona część, gdzie mógł wpisać, co mu się żywnie podobało. Tam postanowił zapisać pytania do weterynarza – o tą całą smoczą nieruchawość i jeszcze o jego skrzydła. Merlinowi wydawało się, że smok powinien więcej ich używać i spróbować unieść się w powietrze, tymczasem zaś ich podopieczny najczęściej stroszył je groźnie, nie czyniąc żadnych starań, by zaatakować górną część kojca. Gdyby Merlin był smokiem, to najpierw spróbowałby swoich sił z lataniem (nawet pomimo lęku wysokości), a potem spróbowałby podkopu, zamiast starać się przegryźć metalową siatkę.
Jego praca postępowała całkiem nieźle, gdy jakiś hałas dobiegający z ogródka go rozproszył. Merlin wpierw go zignorował, lecz gdy się powtórzył, chłopak zmarszczył brwi, wstał, podszedł do okna.
Musiał się trochę wychylić, słabo cokolwiek widział, całość była za daleko i pod kątem. Zdołał zobaczyć tylko tyle, że smok jest przywiązany za obrożę, że ostrzegawczo rozkłada skrzydła, przypadłszy do ziemi, a naprzeciwko stoi ciocia Morgana z Melpomeną. Ciocia uniosła groźnie dłoń, między palcami zatańczyły iskry magii.
Merlin przypomniał sobie moment, gdy ciocia przywołała dla niego baatezu – jak demon szarpał się w kręgu, rzucił na barierę i poparzył cały pysk. Cioci nawet powieka nie drgnęła, gdy miotnęła gargantuicznym stworem o ziemię, zdecydowana, by pokazać Merlinowi, co to znaczy trzymać chowańca żelazną ręką. Chłopak poczuł przykre mrowienie przebiegające w dół jego kręgosłupa. A jeśli właśnie w ten sposób nauczy Melpomenę zajmowania się jej smokiem? Że za każde przewinienie smok będzie zbierał manto, że Mel będzie go targać za smycz, by pokazać mu, jaka ma być relacja między panią, a jej smokiem? Merlin wrócił myślami do tego momentu, gdy wystraszony smok kulił się pod stołem. Co tam, że był naćpany czymś, co podał mu ten palant z bazaru – smok mruczał, jak dostał przekąskę i wtulał się w niego, gdy Merlin okrył go kocem. Coś zakuło chłopaka w piersi, sprawiając, że zacisnął dłonie, zerknął w stronę drzwi.
— Kurna olek.
Miał się nie pokazywać ciotce, bo zaraz będzie go grillować o chowańca, a Merlin naprawdę nie chciał przechodzić przez tę rozmowę. Oczyma wyobraźni chłopak widział już, jak ciocia Morgana bez zastanowienia miotnie smokiem o glebę, jakby był wypchaną zabawką, a nie żywym stworzeniem. Bo trzeba mu pokazać, gdzie jest jego miejsce.
Miał się nie wychylać. W końcu Mel tam była, a to był jej smok, tak?
A on zobowiązał się, że się nim zajmie. (Dalej nie wierzył, że to powiedział)
Kolejny hałas dobiegł zza okna, Merlin chciał usłyszeć smoczy pisk, więc go usłyszał.
— Jestem debilem — mruknął i ruszył w stronę drzwi.
Gdy się obudził, mama właśnie zmieniała mu kompres na czole.
— Merlin? Jak się czujesz?
— Co? — spytał niezbyt przytomnie.
— Oj, dzieciaku… — Kobieta westchnęła, pogłaskała syna po policzku.
Nad ramieniem mamy pojawiła się twarz cioci Morgany, równie zatroskana i zmartwiona. Tata chodził gdzieś obok, Merlin poznał go po krokach. Chłopak odwrócił głowę. Złowił wzrokiem fragmenty znajomych sylwetek. W pokoju były chyba wszystkie jego siostry.
— Co jest?
— Wlazłeś cioci w zaklęcie, geniuszu — odezwała się Melpomene.
— Ja?
— Nie pamiętasz?
— Nie?
Dziewczyna westchnęła. Mama pogłaskała Merlina po włosach.
— Nic cię nie boli?
— Nie, jest spoko. — Merlin zaryzykował uniesienie się na łokciach. Kompres zjechał mu na nos, chłopak ściągnął go z twarzy. — Co się stało?
Mama obdarzyła tatę zmartwionym spojrzeniem. Rincewind podszedł bliżej, przysiadł na kanapie.
— Merlin, ja nie wiem, co wtedy myślałeś, ale wpadłeś między ciocię Morganę i smoka. Dokładnie wtedy, kiedy ciocia rzucała zaklęcie.
— Wszedłeś w Nubes Glacies — wtrąciła ciocia. — Próbowałam cofnąć zaklęcie, ale było za późno.
— Próbowałam to skontrować, cymbale — dodała Melpomene. — Dobrze, że tata też był w okolicy.
Rincewind westchnął.
— Może nie powinienem był się dokładać, to już było za dużo magii, kontrowania i wszystkiego…
Merlin przenosił spojrzenie z jednej osoby na drugą. Dopiero teraz dostrzegł, że włosy cioci Morgany są rozwiane bardziej, niż zazwyczaj, a między długimi pasmami widać źdźbła trawy i resztki liści. Melpomene prezentowała się podobnie, tata miał smugę ziemi na policzku.
— Co tam się stało? — spytał ostrożnie. Umysł powoli otrząsał się z szoku, do Merlina wracały urywki tamtego momentu. Próbował postawić tarczę, bo…
— Moment, ciocia, chciałaś skrzywdzić smoka, nie?
— Nie, słoneczko — Morgana spojrzała na niego z politowaniem. — Przecież nie zrobiłabym krzywdy waszemu pupilowi.
— To po co było to całe tego… Nubes Glacies?
Pytał, jakby w ogóle wiedział, o jakie zaklęcie chodzi.
— Żeby nie atakował ludzi.
— I jak to miało pomóc?
Melpomene westchnęła.
— Przecież ciocia to tłumaczyła.
— Ale Merlina tam nie było — odparła Morgana, wróciła wzrokiem do siostrzeńca, pokręciła głową. — Szczęście w nieszczęściu, że zdążyłeś z tarczą.
Jego wspomnienia były urywkami, wszystko działo się tak szybko. Teraz też nie wiedział, co mu przyszło do głowy, rzucić się między smoka i ciocię – na logikę już lepiej było ładować ręce w prasę hydrauliczną. Chyba po prostu nie myślał, to był jedyny wniosek. Mózg mu się wyłączył, wszedł w tryb anime, dlatego to tak wyglądało.
W każdym razie – stanął między ciocią i smokiem, idealnie na drodze zaklęcia. Machnął dłonią, przywołując tarczę, widział tylko przerażenie na twarzy cioci, i chyba jej zaklęcie przerwało tę tarczę – chłopak pamiętał dłonie zdrętwiałe z zimna (Nubes Glacies brzmiało jak jakieś lodowe zaklęcie, nie?), i że bolało go gdzieś w środku. Pamiętał też, że coś monstrualnie huknęło, wyleciało w powietrze tuż przed jego nosem, ale jakimś cudem Merlin niczym nie oberwał (Co, drugą tarczę postawił? A może tata go zasłonił?), a gdy pył opadł, ku swemu przerażeniu Merlin dostrzegł trzy postaci leżące w potarganym magią ogródku. A potem ktoś wybiegł z domu, ktoś coś krzyczał i chłopak nie pamiętał już niczego.
— A wam się nic nie stało? — spytał, gdy rozsypane puzzle wspomnień zaczęły powoli się układać.
— Trochę się potłukliśmy, ale Hermiona nas już poskładała.
Merlin odetchnął. Jak mama pocałowała stłuczone kolano, to od razu przestawało boleć. Posiadanie garści czarujących dzieci czyniło z człowieka sprawnego uzdrowiciela.
— A co ze smokiem? Uciekł?
— Przestraszył się, ale nie, nie uciekł. Zatkało go, jest teraz w swoim kojcu.
— No to… no to chociaż tyle…
Chłopak zaryzykował, usiadł prosto, opuścił nogi na podłogę. Trochę go zamiotło, ale czuł się coraz lepiej, siły mu chyba wracały. Tata podstawił mu kubek kakao. Taki do połowy napełniony, żeby Merlin się nie oblał, jakby mu się ręce trzęsły.
— Pij, dzieciaku, to ci siły wrócą.
Tata usiadł z jednej strony, z drugiej przysiadła ciocia Morgana. Dotknęła go do czoła, wpatrzyła się uważniej w oczy.
— Kolory mu wracają, chyba jest lepiej.
Pozostałe siostry, widząc, że perspektywa utraty jedynego brata się oddala, powoli zaczęły opuszczać pomieszczenie, życząc Merlinowi, żeby spróbował nie robić więcej niebezpiecznych rzeczy. Merlin obiecał, że nie będzie. On ogólnie nie robił niebezpiecznych rzeczy, niebezpieczne rzeczy po prostu mu się przydarzały. Chłopak upił łyk kakao, kubek dźwięknął mu o zęby.
— Ale z tym zaklęciem i ze smokiem. Ciocia, co ty mu chciałaś zrobić?
— Mówiłam ci – nauczyć, żeby nie rzucał się na ludzi. — Morgana splotła dłonie, Merlin wyczuł nadciągający wykład. — Zwierzę, które zaatakuje człowieka, jest usypiane. A jeśli zwierzę w ogóle jest groźne, musi się bezwzględnie słuchać. Dlatego trzeba go bezwzględnie nauczyć tego, żeby nie atakował ludzi, rozumiesz?
— Ale dlaczego w ten sposób? Ciskając w niego zaklęciem. Nie można jakoś, nie wiem… — Merlin ni to wzruszył ramionami, ni to machnął dłonią. — Jakoś mu tego magicznie nałożyć do głowy?
— Właśnie mu to magicznie nakładam do głowy. Że ma się słuchać. Bo jak się nie posłucha, to kara będzie natychmiastowa, nieuchronna i dotkliwa.
— Przecież to okrutne…
— To dla jego dobra, Merlinie. Jak dobrze się zachowa, dostanie przysmak, a jak się nie posłucha, dostanie karę. — Morgana zamilkła na moment, wzięła siostrzeńca za rękę. — Nie jestem potworem, dziecko, a taki sposób nauki waszego pupila wcale nie sprawia mi radości. To naprawdę dla jego dobra. Jeśli będzie wiedział, co grozi mu za nieposłuszeństwo, będzie się zawsze słuchał. I nigdy nie będziesz już musiał go karać. On nie może uważać, że twoje słowo to jest otwarcie dyskusji – to jest rozkaz, któremu nie może się sprzeciwić. I jeśli nie będzie się sprzeciwiał, wszystko będzie dobrze, smok będzie bezpieczny.
— To jest zamordyzm…
— To jest opieka nad smokiem. On nie wie, że nie wolno mu wybiec na jezdnię, nie wolno mu gryźć kabli albo wyżerać śmieci z kosza. I nie zrozumie, jeśli będziesz mu tłumaczyć. Ale nie musi – wystarczy, że będzie się ciebie słuchał, a ty mu zakażesz. I dzięki temu będzie bezpieczny. Mówiłam ci, to dla jego dobra, tak?
Merlin nie czuł się przekonany, ale nie miał argumentów, nie potrafił podważyć logiki słów cioci. Chłopak po prostu życzył sobie, żeby rzeczywistość wyglądała inaczej, lecz brakło mu siły i pomysłów, by to sprawić.
— Zaklęciem między oczy? Serio? — Merlin czuł się rozżalony.
— Nie zrobiłoby mu krzywdy, poczułby dyskomfort. Sprowadza uczucie chłodu, a gady tego nie lubią.
Merlin zerknął przelotnie na Melpomenę. Że też dała się do czegoś takiego przekonać… Z ciocią naprawdę ciężko było się nie zgodzić, jak kobieta mówiła, że ma być tak i tak, to dokładnie tak było i basta. Ale chyba były jakieś granice, prawda?
— Mogę do niego iść?
— Do smoka?
— Mhm.
Ciocia wzruszyła ramionami.
— Jeśli już jest dobrze…
Nie było dobrze, Merlin dalej miał wrażenie, że pokój wokół trochę jeździ, ale było lepiej, niż jeszcze przed chwilą. Chłopak oddał pusty kubek tacie, wstał, złapał równowagę. Da radę, siły mu wracały.
Wcięło go, gdy zobaczył ogródek.
Tam, gdzie wcześniej był przywiązany smok, znajdowało się symetryczne kółko zielonej, kompletnie nienaruszonej trawy, kontrastującej mocno ze zrytą ziemią wokół, noszącą wyraźne ślady magicznej eksplozji. Merlin podążył wzrokiem za jedną z głębszych szram, jakie rozorały glebę, przejechały przez zagon z ogórkami, zawadziły o wspinającą się po tyczkach fasolę.
— Dobrze, że szklarnia cała — mruknął.
— Niewiele brakowało — dodała ciocia.
Cały ten rozpiernicz był w całości jego winą, ale kurka – Merlin po prostu nie mógł wtedy usiedzieć na tyłku. Dopiero po fakcie doszło do niego, że mógłby po prostu spróbować porozmawiać z ciocią, może wtedy całość udałoby się jakoś ogarnąć, czy cokolwiek… Jak zwykle był mistrzem znajdowania dobrych rozwiązań dopiero po fakcie.
— Sorry, ciocia — westchnął w końcu. — Ten bajzel to moja wina.
Morgana poklepała go po plecach.
— Ważne, że nic ci się nie stało. I tego się trzymajmy.
Dotarli do kojca. Smok zjeżył się jak szczotka na widok Morgany, zasyczał gniewnie, odsłonił wszystkie kły i rozłożył skrzydła, jakby gotował się do walki. Morgana pokręciła z politowaniem głową na ten pokaz siły bojowej, gdy co innego przykuło jej uwagę.
Smok spojrzał na Merlina.
Kolce momentalnie się złożyły, podobnie jak i skrzydła. Przylgnęły gładko do tułowia – sylwetka smoka zmniejszyła się, złożyła jak jakiś zabawny parasol. Pysk wygładził się, zęby schowały, smok podkulił ogon i pochylił łeb. Zamiast wrogiego syku, cichutkie popiskiwanie.
— Ty, jakoś złagodniał — Merlin podszedł bliżej. Smok kulił się przy kratach, kołysał opuszczonym łbem. — Może mnie lubi, co?
To by miało sens. Obronił go przed zaklęciem cioci, zwierzak pewnie był mu wdzięczny. Prawda?
— Interesujące — Morgana uniosła dłoń, potarła podbródek w zamyśleniu.
— Przypomniałeś sobie, kto cię karmił w nocy i w czyim łóżku kimałeś, nie? — Merlin odwrócił się do cioci. — No totalnie mnie lubi.
Ciocia nie odpowiedziała od razu.
— Merlinie… — Kobieta zawiesiła na moment głos. — Wiesz, to jest młody smok, on się nie zna na magii. On wtedy nie wiedział, że Rinc i Mel próbują powstrzymać moje zaklęcie, nie wiedział też, że ja sama próbowałam je cofnąć. Nasze zaklęcia się zderzyły i splątały, twoja tarcza zaś osłoniła ciebie i smoka przed skutkami wybuchu. Ale z jego perspektywy to wyglądało tak, że zwykłym machnięciem ręki położyłeś trójkę magów. — Ciocia spojrzała na niego z uwagą. — On cię nie lubi, Merlinie. On się ciebie boi.
Merlin znowu nie spał do późna. Tym razem jednak nie siedział przy komputerze, nie buszował po Internecie, ani nie próbował uzupełniać swojego nowego „zeszytu do smoka”. Chłopak leżał na łóżku, zwinięty w kłębek i nakryty kołdrą na głowę. Nie potrafił zasnąć, wiercił się bez przerwy, muzyka mu nie pomagała i w ogóle nic mu nie pomagało. Było źle.
Nie chciał, żeby smok się go bał. Ciocia wydawała się tym faktem zachwycona, mówiła coś o tym, że powinien przyzwyczajać się do Merlina, a sam Merlin powinien nauczyć go jakichś komend, bo będzie się go słuchał. Chłopak wymówił się z całej tej kabały, tłumacząc się ogólnym zmęczeniem i tym, ze następnego dnia czeka go ogarnianie bajzlu, jaki zrobił na ogródku, więc musi się wyspać i wypocząć. Teraz zaś wiercił się pod kołdrą, a to wstrętne uczucie rozgoryczenia go nie opuszczało. Inaczej wyobrażał sobie interakcję człowieka z magicznym zwierzęciem – na pewno nie tak okropnie i brutalnie, że jak dobrze, to smakołyk, a jak źle, to zaklęciem w łeb. Merlin na dobrą sprawę wychował się na baśniach opowiadanych mu przez babcię, kiedy jeszcze żyła, a jego ulubione, to były te, gdy mały chłopiec spotykał jakiegoś leśnego stwora, zaprzyjaźniali się, a potem razem podróżowali i przeżywali liczne przygody. Nikt nikogo nie klepał, nie pokazywał, że się z nim nie zadziera i nikt się nikogo nie bał. Oczywiście, że Merlin wiedział, że to nie będzie tak, że da smokowi jedzenie i od razu zakumplują się na zawsze, ale miał nadzieję, że wychowywanie smoka będzie szło bardziej w takim kierunku, niż w tym proponowanym przez ciocię Morganę.
Było źle. Merlin znów zaczął wiercić się pod kołdrą, usiłując przybrać jakąś wygodniejszą pozycję, lecz żadna nie była wygodna, gdy to, co sprawiało mu dyskomfort, tkwiło wewnątrz.
W bajkach babci, jeśli magiczne zwierzęta się kogoś bały, to tylko tych złych czarodziejów. Z kozią bródką, ostrymi szponami i beznadziejnymi ciuchami, którzy rechotali jak ropuchy i zawsze na koniec zbierali wciry. Teraz on był takim złym czarodziejem, mały smok się go bał.
— Nawet nie jest mój — mruknął, usiłując zdystansować się od sprawy, ale szło mu kiepsko.
Normalnie nie miał problemów z tym, żeby olać niewygodną sprawę, radośnie zamieść ją pod dywan i w końcu o niej zapomnieć. Ale wspomnienie wtulającego się w niego smoka, mruczącego po tym, jak go nakarmił, a potem kulącego się przed nim, jak podszedł wtedy do kojca, skutecznie mu to uniemożliwiało.
— Wcale nie płaczę.
Merlin zwinął się jeszcze ciaśniej, zmieniając w kłębek rozpaczy i poczucia niesprawiedliwości. On jeden chciał go obronić, i jego jednego smok się bał. Nawet na ciocię warczał i syczał, Mel próbował dziabnąć, podobnie jak tatę i Uranię. To był jakiś obłęd.
W pewnym momencie chłopak stwierdził, że tak być nie może. Odrzucił kołdrę, usiadł na łóżku, bosymi stopami znalazł swoje kapcie.
— Jestem debilem, ale trudno.
Merlin wstał, po drodze zgarnął swój polarowy, anime-kocyk i udał się do kuchni. Otworzył lodówkę, zmrużył oczy, namierzył miskę jajek. Wystawił ją, obrał wszystkie – tym razem rękami, więc poszło mu o wiele lepiej i sprawniej, niż gdy poprzedniej nocy robił to za pomocą własnej magii. A potem wyszedł na ogródek, skierował kroki w stronę kojca.
Nim do niego dotarł, usłyszał to charakterystyczne piszczenie, jakby ktoś nie domknął lodówki, albo w zmywarce skończyła się sól. Smok siedział przy siatce, całkowicie ignorując rozłożone dla niego posłanie, kawałek daszka mający zapewnić poczucie bezpieczeństwa oraz wyryte w kojcu runy, które ogrzewały okolice posłania (wszystko to pomysły Merlina, ale wykonanie jego sióstr – dlatego działało). Smok dojrzał zbliżającego się do niego chłopaka, skulił się jeszcze bardziej. Merlin przystanął, ramiona obwisły smutno.
— No weź, nie bój się mnie — powiedział cicho.
Postawił miskę koło kojca, zarzucił sobie koc na ramiona. Zapach jajek dotarł do smoka, zwierzak uniósł głowę, zaczął węszyć.
— Dzisiaj mam dla ciebie więcej. Pierniczyć to, że nie można jeść dużo na noc. Raz się żyje.
Merlin ostatni raz poprawił koc, wziął miskę. Podszedł bliżej kojca, popatrzył na biednego smoka, westchnął. Chłopak pogmerał przy zamku, skobelek odskoczył, drzwi kojca stanęły otworem. Merlin wślizgnął się do środka, smok zapiszczał.
— Nie płacz, serio. Wiesz, to, że coś tam trochę poczaruję, to wcale nie znaczy, że jestem jakimś koksem i trzeba się mnie bać. — Merlin przykucnął, zabalansował na nierównej ściółce. — Jestem równie morderczy, co paczka chusteczek, nie przesadzam. Od wczoraj nic się nie zmieniło. To ja, ten sam niegroźny Merlin. — I rozłożył ręce.
Zwierzak patrzył na niego, przestępował z łapki na łapkę, kołysał ogonem. Węszył intensywniej, rozkładał lekko skrzydła, podchodził pół kroku, by zaraz się cofnąć. Merlin się nie ruszał, modląc się w duchu, żeby mu nogi nie zdrętwiały, ani ręce nie opadły z sił, bo już czuł ramiona.
— Chodź, młody. Przecież mi tam zmarzniesz.
Krok po kroku, smok się zbliżał. Merlin trzymał wyciągnięte ramiona głównie siłą woli.
— Chodź, nicponiu, bo mi kręgosłup zaraz trzaśnie.
I wtedy smok skoczył, niemal obalając Merlina na ziemię. Chłopak klapnął na tyłek, oparł się plecami o siatkę, konstrukcja jęknęła boleśnie. Merlin się tym nie przejął – przytulił smoka, pogłaskał po grzbiecie, przesunął dłonią po gładko schowanych kolcach. Smok mościł mu się w ramionach, wbił kolano w brzuch i smagnął ogonem po udzie, ale Merlin ledwie to w ogóle poczuł. Sam poprawił się na ściółce, sięgnął magią w stronę jajek.
— No to tradycyjna przekąska w środku nocy. Bo jesteś głodny, nie?
Merlin nie musiał nawet pytać. Smok uporał się z jajkami błyskawicznie, miska została pusta w okamgnieniu. A potem młody czarodziej stanął przed tym samym problemem, co ostatnio. Bo trzeba było położyć smoka spać, a sprawa nie była prosta.
— Wiesz, co… powinieneś zacząć przyzwyczajać się do swojego posłania. Bo co by nie było, będziesz spał w kojcu i basta. Także zrobimy tak – ty na mnie nie sikasz, a ja dzisiaj z tobą śpię i wszystko jest okej, tak?
Smok ziewnął w odpowiedzi, Merlin wziął to za zgodę.
— Dobra, to teraz musimy się jakoś na tym czymś zmieścić, hm…
Chłopak wstał z trudem, nogą rozkopał trochę poskładaną kołdrę, by zajmowała więcej miejsca, a potem z równym trudem ułożył się w środku tego krzywego barłogu, próbując znaleźć sobie w miarę wygodną pozycję. Runy świeciły delikatnym oranżem, zapewniając przyjemne ciepło, i Merlin, choć martwił się, że nie zaśnie, już po chwili smacznie chrapał razem ze swym smokiem.
Rano zebrał ochrzan roku.
— Merlinie, przecież wczoraj o tym rozmawialiśmy – nie możesz spać ze smokiem, to jest niebezpieczne! I jeszcze wyspałeś się na zewnątrz! Dziecko, przecież się przeziębisz!
— Jakby smok się spłoszył i zaatakował, to nawet nikt nie zdążyłby do ciebie przybiec!
Merlin siedział cierpliwie, gdy mama z tatą synchronicznie zmyli mu głowę za spanie w kojcu. Chłopak niczego nie żałował, burę przyjął z podniesionym czołem.
— Smok płakał.
— Żebyś ty nie płakał, jak cię weźmie i pogryzie!
Próbowali wymóc na nim obietnicę, że już więcej nie zrobi czegoś podobnego, na co Merlin kręcił i kręcił, migał się i migał, aż w końcu rodzice popatrzyli po sobie i odpuścili.
Merlin nakarmił smoka. Spróbował swego szczęścia, spróbował nakarmić go z ręki. Smok łypał na kawałki mięsa w dłoni chłopaka, łypał i łypał, aż w końcu się przekonał, świsnął kąsek z wyciągniętej dłoni, przeszedł kawałek dalej, zjadł w spokoju.
— W dzień to jesteś chojrak, ale w nocy to byś się do mamy przytulał — mruknął Merlin, obserwując zachowanie smoka. — W sumie to jak każdy dzieciak…
Kolejna narada młodych Spellmanów – dziesiątka rodzeństwa zasiadła wokół okrągłego stołu, biorąc się za przedyskutowanie kolejnych kwestii dotyczących smoka.
— Nadal nie mamy dla niego imienia — powiedziała Urania, splatając dłonie na blacie. — Dziś po południu idziemy z nim do weterynarza, do tego momentu musimy go jakoś nazwać.
— Ja dalej uważam, że Villentretenmerth to jest dobre imię…
— Mówię ci, że jest za długie, nie może się tak nazywać.
— To będziemy na niego mówić Trzy Kawki.
— No dobra, ale nadal…
Dyskusja trwałą jeszcze trochę, gdy Melpomene westchnęła, uderzyła dłonią w blat, skupiając na sobie uwagę wszystkich.
— Niech Merlin go nazwie.
— Co? Ja? Ale dlaczego? — Chłopak uniósł brwi, spojrzał na siostrę, nie kryjąc zdziwienia.
— Bo ciebie się słucha i daje ze sobą spać. Mnie by pewnie odgryzł rękę, jakbym go tak spróbowała przytulić.
— Huh, kurka… No i cała odpowiedzialność na mnie, nie?
— A na kogo?
Merlin przegarnął włosy palcami. Miał parę pomysłów, wcześniej już zapodał je siostrom, oczywiście je odrzuciły. Głupio mu było forsować coś, co nie spotkało się z uznaniem, postanowił więc wymyślić coś innego – imię, którego jeszcze nie proponował.
Miał jedno. Wydawało się nieco na wyrost, niespecjalnie pasowało do smoka i brzmiało raczej jak pobożne życzenie, by smok dorósł charakterem do swego imiennika, przestał być agresywnym kłębkiem i żeby dawał się przytulać. Merlin potarł o siebie palce, podniósł wzrok, popatrzył na swe siostry.
— Falkor.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz