Raoun siedział przy stole po turecku i w ciszy próbował przeglądać Internet na swojej komórce. Z kompletną myślową pustką w głowie przewijał stronę z jakimś artykułem, palec wskazujący co pewien czas nonszalancko przenikał przez urządzenie, za każdym razem ciągnąc za sobą ciche syknięcia i pomrukiwania spod nosa. Używanie komórki w niematerialnej formie nie było takie łatwe. Szczerze mówiąc, momentami miał ochotę rzucić urządzeniem w pieruna. Ale gdyby mógł to zrobić, to by już dawno miał rozbity ekran.
Usłyszał dźwięki towarzyszące otwieraniu drzwi do mieszkania. Gdy po nich nastąpiło kilka kroków, bóg, nie odrywając nawet wzroku od ekranu, puścił w eter:
— Wróciłeś?
Nie otrzymał odpowiedzi, na co nie zwrócił uwagi.
Dalej przeglądał stronę, gdy nagle rozległ się cichy stuk. Podniósł głowę, ujrzał stojącą przed nim butelkę wódki. Uniósł brwi, przeniósł wzrok na Kanno, który wyciągnął z szafki kuchennej dwa kieliszki i postawił je na stole: jeden przed sobą, drugi przed nim. Ze zrezygnowanym westchnięciem usiadł na krześle naprzeciwko, odkręcił butelkę, a następnie polał im obu.
— Wow. — Rzucił czarodziejowi krytyczne spojrzenie. — Bo to wcale nie tak, że nie mogę podnieść kieliszka, a co dopiero się napić.
— Po prostu rób pozory, okej? — odburknął tamten i bez zwlekania opróżnił duszkiem zawartość swojego naczynia.
Raoun patrzył na niego, nadal niezadowolony. Udał, że bierze do ręki kieliszek i wypija nalaną wódkę do dna. Nawet chrząknął. Powinien dostać nagrodę mima miesiąca.
— Waaah, naprawdę dobre! — zawołał głosem przesiąkniętym sarkazmem. — Gdzie kupiłeś?
— W Rybce — odparł Kanno.
— Aha, nawet do Motylka nie poszedłeś...
Oboje siedzieli przez pewien czas w ciszy. Kanno znów sobie polał, wypił całą zawartość kieliszka i niemal od razu ją uzupełnił. Wyglądał na naprawdę przygnębionego. Raoun nie widział go jeszcze w takim stanie. Nie, widział, ale tylko raz. Czarodziej nie należał do osób wylewnych pod względem emocjonalnym, ale rzadko kiedy miał naprawdę zły humor. Zwykle co najwyżej irytował się na boga; niekiedy o byle co, ale nie pora go krytykować.
Obserwował go w milczeniu, spuścił wzrok na kieliszek przed sobą. Powoli wyciągnął rękę, spróbował palcami dotknąć naczynie, lecz jak zwykle palce przez nie przeniknęły. Cicho westchnął.
— Naprawdę musisz ze mną pić? — spytał, nakładając nacisk na przedostatnią część i gestem ubierając ostatnie słowo w cudzysłów.
Kanno ponownie sobie polał.
— Nie mam z kim innym — odparł krótko.
— Nie wiedziałem, że jesteś takim socjalnym przegrywem.
Słysząc jego słowa, czarodziej na dwie sekundy zastygł w bezruchu z flaszką w ręku na wpół przechyloną.
— Odezwał się.
— U mnie sytuacja wygląda zupełnie inaczej! — bronił się Raoun. — Gdyby wszyscy mnie normalnie widzieli, to miałbym masę znajomych! — Chwilę patrzył na Kanno, po czym pokręcił głową, wzdychając. — Kto by pomyślał, że Wielki Czarodziej Kanno Avoir nie ma przyjaciół.
W reakcji tamten zmarszczył brwi.
— Kto by pomyślał, że Wielki Bóg Spirytyzmu Raoun nie ma własnego ciała.
— Ej! — Wyprostował się nagle.
Ponownie między dwójką nastała cisza. Alkoholu w butelce ubywało, Kanno wypił już któryś z kolei kieliszek, Raoun nawet nie ruszył swojego.
— Nie będę specjalnie tu ściągał Yen — usłyszał bóg. — Mam tylko ciebie do picia.
Podniósł wzrok na czarodzieja, skrzyżował ręce i oparł się nimi o blat stołu.
— Żebym chociaż mógł się napić... — mruknął ni do siebie, ni do tamtego.
Kanno pokręcił głową, zacmokał z niezadowoleniem.
— Nie przyjmujesz mojej dobroci, a potem narzekasz, że jestem dla ciebie niedobry.
— Bo jesteś.
Znów cisza. Raoun westchnął ciężko, zaczął obserwować czarodzieja. Nie było wątpliwości, coś się stało. Pewnie w pracy, zważywszy na to, że jeszcze rano Kanno miał lepszy humor. W sumie to nieraz wspominał, że nie przepadał zbytnio za swoimi współpracownikami, a także dosyć często narzekał na szefową. Raoun zbytnio nie odzywał się w tej kwestii, ponieważ najprościej w świecie się nie znał – też aż tak bardzo go to nie obchodziło, trzeba przyznać, ale tym razem postanowił przynajmniej minimalnie się zainteresować.
— No dobra, mów, co się stało — rzucił jak gdyby od niechcenia.
Kanno opowiedział mu dokładnie, co się wydarzyło w pracy. Raoun słuchał uważnie, jednocześnie wpatrywał się w złośliwie stojący przed nim kieliszek z wódką. Ile by dał, żeby teraz móc się napić... Nie mógł jednak opętać czarodzieja, więc pozostało mu jedynie wyobrażanie sobie smaku.
— Jak twoja szefowa może być taka nieludzka? — zawołał, gdy Kanno skończył opowiadać.
Uderzył pięścią w stół, lecz nie rozległ się żaden dźwięk o tym świadczący.
— Cóż, jest wilkołakiem — przypomniał mu tamten.
— Wiesz, że nie to miałem na myśli! — wydął na moment usta. — Jak może być dla ciebie taka niedobra? Naprawdę nie docenia twoich umiejętności!
— No, a jeszcze jej zastępca nabija się, że jestem beznadziejnym czarodziejem.
— Woah, dawno nie słyszałem tak wielkiego bluźnierstwa! — Wyprostował się na krześle z zezłoszczonym parsknięciem. — Przecież jesteś świetny! To on się na niczym nie zna!
Kanno uzupełnił swój kieliszek i już sekundę później go opróżnił.
— A tam. Mogłem zająć się normalniejszym rodzajem magii, a nie jakimś tam szamanizmem i rytuałami.
— Ej, sam kiedyś powiedziałeś, że nie ma złego rodzaju magii — zwrócił mu uwagę Raoun. — Poza tym umiesz tworzyć amulety i talizmany! Sam zrobiłeś amulet odrzucenia, żeby nic cię nie opętało.
— To słaby amulet. — Znów nalał do kieliszka. — Gdybyś się trochę postarał, to byś złamał zaklęcie. Zwłaszcza że mimo wszystko jesteś bogiem.
Chwila, co?
Raoun otworzył szerzej oczy, zmierzył dokładnie wzrokiem czarodzieja.
Czyli ten amulet nie był wcale potężny? Czyli można było go bez większego problemu złamać? Raoun cały ten czas miał szansę opętania Kanno? Nie. Nieprawda. Nie mogło być. Tyle się znali, a on żył w kłamstwie? Nie mógł w to uwierzyć. Tak łatwo dać się oszukać... On, Wielki Bóg Raoun...
— I tak używasz wody kolońskiej z cytryną dwadzieścia cztery na dobę siedem dni w tygodniu — powiedział monotonnie na jednym wdechu.
Po raz już któryś z kolei zapadła między nimi cisza. Blondyn nieustannie opróżniał kieliszek i uzupełniał go. Pociągnął nosem, na co Raoun uniósł brwi. Czarodziej był już pijany.
Normalnie Kanno wzorowo wręcz pilnował się, gdy przychodziła pora na alkohol. Pił tylko z jakiejś okazji i to w ograniczonych ilościach, gdyż wiedział, że nie należał do tych ze specjalnie mocną głową. Wyjątek jednak stanowiła sytuacja, kiedy miał naprawdę mocnego dołka. Co swoją drogą nie zdarzało się często.
Raoun obserwował go z dobrą chwilę, w końcu jednak nie wytrzymał. Schylił się, wyciągnął rękę i wykorzystując całe swoje skupienie, złapał za kieliszek blondyna, który następnie przysunął do siebie. Kanno spojrzał na niego, zmarszczył brwi. Widząc, że bóg zasłania ręką naczynie, bez najmniejszego wahania pochwycił jego kieliszek i wypił alkohol duszkiem. W odpowiedzi tamten zdołał mu zabrać butelkę; rękę zawiesił tuż obok, przygotowaną po to, by ewentualnie dać śmiertelnikowi po łapach.
— Nie przesadzaj, to do ciebie niepodobne — powiedział z cichym westchnieniem.
— Się znalazł ten, co będzie mi prawił kazania — burknął Kanno.
— Ho! — Wyprostował się, skrzyżował ręce na piersi. — Jestem bogiem! A zadaniem bogów jest pomaganie śmiertelnikom i dawanie im nadziei!
Kanno podniósł głowę, zmierzył go wzrokiem. Zamrugał parę razy.
— Aż taki wielki z ciebie bóg?
Pytanie to miało być zwykłym uszczypnięciem, czymś, co robili na co dzień. Raoun jednak nie zareagował tradycyjnie, nie rzucił kontrtekstem. Jakiś czas przyglądał się czarodziejowi, po czym spuścił ręce luźno na uda. Jego usta na chwilę przemieniły się w wąską kreskę.
— Ta, nie zasługuję, by mówić o takich rzeczach — rzucił nieco przygnębionym tonem.
Zadaniem bogów rzeczywiście było pomaganie śmiertelnikom i dawanie im nadziei. On jednak się z niego nie wywiązywał. Odkąd się pojawił w tym świecie, nie zrobił niczego, co byłoby czystym gestem dobroci. Zawsze krył się za tym jakiś motyw lub inny sekret. I do niedawna nie traktował nikogo jak... Nie miał nikogo za...
Pokręcił wtem głową, wyprostował się na krześle. Nie mógł teraz zaprzątać głowy takimi myślami. Tego tylko brakowało, żeby jeszcze on wpadł w dołek. A w przeciwieństwie do czarodzieja nie mógł nawet normalnie się napić. Musiał więc przejąć w tym wszystkim inicjatywę.
Odchrząknął głośno.
— Jak zdobędę ciało, to załatwię ci o wiele lepszą pracę! — zawołał ochoczo. — Taką, z której nigdy nie będziesz chciał zrezygnować! Będziesz zarabiał kupę siana i miał profesjonalną relację z innymi pracownikami! Wszyscy cię będą szanować!
Usłyszawszy te słowa, Kanno podniósł wzrok znad pustego kieliszka i przeniósł go na twarz Raouna.
— Naprawdę? — spytał; nie brzmiał na przekonanego.
— No ba! — rzucił tamten. — Załatwię ci to, na sto dziesięć procent! Albowiem jam jest Wielki Bóg Raoun!
Zaśmiał się dumnie, podpierając się rękami na biodrach. Blondyn z kolei obdarzył go nieco krytycznym spojrzeniem.
— Najpierw musisz zdobyć to ciało — wypomniał mu. — A z tego, co widzę, to jakoś ci się nie spieszy.
— Nie poganiaj boga, co? — Raoun zmrużył oczy. — W końcu je będę miał! Jak tylko znajdę kogoś, kto się nadaje to bam! — Złapał do ręki flaszkę, po którą sięgnął Kanno. — Pozamiatane!
Blondyn spojrzał na naczynie, nie wyglądał na zadowolonego. W oczach nawet pojawił się pewien błysk, lecz nie zdradzał on złość, a... obawę.
— Lepiej odłóż to, bo zaraz...
Nie zdążył dokończyć, ponieważ butelka niespodziewanie (zależy, dla kogo) przeniknęła przez dłoń boga i z hukiem spadła na podłogę, rozbijając się na drobne kawałki oraz wylewając całą swoją zawartość na panele. W całym mieszkaniu zapadła grobowa wręcz cisza. Raoun popatrzył wpierw na resztki butelki, potem na czarodzieja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz