Ignis był zbyt pijany, by przyszło mu do głowy, że jeśli Norbert dowie się o jego nauce boksu, najpewniej sam przywali mu równie skutecznie, co Raam kiedyś. Albo od razu wrzuci do wanny pełnej wody, na jedno wyjdzie. Ale słowo się rzekło, Ignis obiecał się uczyć i obiecał nauczyć.
Uderzył, Dante zablokował, drgnienie mięśni przebiegło przez bark, gdy hybryd zatrzymał wdrukowany w ciało odruch kontry.
— O, widzisz? Jak chcesz, to potrafisz. Jeszcze zrobimy z ciebie prawdziwego faceta.
Ignis wywrócił oczami, instynktownie opuścił dłonie, nabrał tchu, by coś powiedzieć.
Dante zareagował w okamgnieniu. Genashi nie zdążył się zdziwić, gdy pięść mężczyzny wyhamowała o włos od jego nosa.
— Kto powiedział, że możesz opuścić gardę? — Roześmiał się syren.
— Ignis, gość cię prawie w zęby trafił, a ty żeś nawet nie drgnął — zauważył Seymour.
— Jaja ze stali albo brak refleksu. — Wtrącił perkusista.
— No raczej, że to drugie.
Ignis rzucił im gniewne spojrzenie.
— Odważne słowa jak na leszczy w łatwopalnych ciuchach.
Dante parsknął śmiechem, klepnął genashi w bark.
— Dobra, nie jest źle, jak na pierwsze podejście. Na razie starczy, potem umówimy się na bardziej profesjonalną sesję i popracujemy nad twoim refleksem.
Seymour chwycił butelkę, napełnił pustą szklankę wokalisty.
— Ale jak raz gitara leciała ze stojaka, to Ignis skoczył w nadświetlną, żeby ją złapać.
— To była moja gitara.
Genashi wrócił do pozostałych, usiadł, sięgnął po szkocką, upił łyk. Dante dołączył, sprzedał mu lekkiego kuksańca, by zrobił więcej miejsca.
— A to była twoja twarz.
— Priorytety — wtrącił Seymour, Dante westchnął, zgarnął swoje piwo.
Ignis obrócił szklankę po stole, zwrócił się do hybryda.
— To teraz moja część umowy.
— Co, mam zacząć śpiewać?
— Nie, spokojnie, za głośno tu, nie przebijesz się przez muzykę. — Ruchem głowy wskazał głośniki. — Mówiłeś, że chcesz się nauczyć śpiewać jedną piosenkę.
Dante skinął głową, na ustach zatańczył uśmiech.
— Jaka to piosenka?
Zamek kliknął, drzwi otworzyły się, mdłe światło klatki schodowej wydobyło z mroku zarys przedpokoju. Ignis wszedł, pewnym ruchem rzucił plecak w ciemność, ostrożnie postawił futerał z gitarą.
— Wejdź — rzucił do podążającego za nim hybryda.
Dante postąpił krok, przekroczył próg. Drzwi zamknęły się za nim, przez moment obu mężczyzn otoczyła kompletna ciemność. A potem oczy Ignisa zalśniły przelotnie, iskry błysnęły w mroku, światło rozlało się, gdy zapłonęły wszystkie świece. Rozstawione tu i tam, skryte w lampionach, przycupnięte na przeróżnych świecznikach, w grupach albo pojedynczo, otuliły mieszkanie ciepłem i złocistym blaskiem.
— Prąd ci odcięli? — spytał Dante, ściągając buty. Stanęły grzecznie obok niedbale rzuconych pod ścianą glanów Ignisa.
— Miesiąc temu. — Muzyk nie przejął się plecakiem, podniósł futerał z gitarą.
— Okultystycznie to wygląda — podsumował hybryd, wchodząc głębiej, zerkając na skupisko na wpół stopionych świec. — Jakbyś tu… o, kurwa!
— Co?
— Mieszkasz w sklepie muzycznym?
Duży pokój zdawał się niemal ciasny, gdy wszystkie ściany zakryte były regałami, bez wyjątku wypełnionymi kasetami, płytami i winylami. Na jedną z półek wciśnięto odtwarzacz, tuż obok leżały dwie wielkie poduchy do siedzenia i słuchawki wyglądające, jakby przybyły z przyszłego stulecia. Niski stolik przypominał coś, co dało się tanio wytargać ze sklepu ze starociami.
— Rozgość się — rzucił Ignis z rozbawieniem, gdy Dante spacerował po pokoju, zerkając na bogactwo zgromadzonej w nim muzyki. — Głodny?
— Niespecjalnie. Ale napiłbym się czegoś.
— Czegoś mocniejszego?
— Jeszcze pytasz.
Ignis odstawił gitarę na przeznaczony tylko dla niej stojak, następnie zniknął w kuchni, trzasnęły jakieś szafki. Po chwili genashi wrócił, niosąc charakterystyczną butelkę i dwie szklanki. Postawił wszystko na stoliku, klapnął na jednej z poduch. Dante buszował wśród winyli.
— Kiedy ty masz czas, żeby tego wszystkiego słuchać? — spytał, wyciągając jedną z płyt, oglądając okładkę. — Odnosiłem wrażenie, że żyjesz albo w studio, albo w barze.
Odpowiedziała mu względna cisza. Dante zajął się kasetami.
— Czy część twoich zbiorów to nietrafione prezenty? — Znów cisza, hybryd obrócił się, spojrzał na drugiego z mężczyzn.
Ignis siedział ze słuchawkami na uszach, kołyszącą się w dłoni szklanką i nieobecnym spojrzeniem utkwionym w przypadkowym punkcie pokoju. Głowa kiwała się nieznacznie w takt znanej Dantemu melodii. Krawiec zostawił kasety, zapadł się w drugą poduszkę, zainteresował whiskey. Trzydziestoletni Glenfiddich wyglądał dziwnie, nalany do prostych szklanek z marketu, ozdobna butelka nie komponowała się z powyciąganymi jeansami pana domu.
— Dobrze, że chcesz tylko jedną piosenkę — odezwał się Ignis, ściągając słuchawki. — Nie jest trudna technicznie, i jak nie chcesz faktycznie zacząć niczego z muzyką, możemy odpuścić całą teorię.
— Kamień z serca.
Ignis pociągnął jeszcze łyk ze szklanki.
— Pójdę po akustyka, i zaraz będziesz śpiewał. Pamiętasz tekst?
— Mniej więcej.
— Szybko się nauczysz.
To mówiąc genashi zniknął gdzieś w trzewiach mieszkania, po chwili wrócił z gitarą.
— Ty, ile ty masz właściwie gitar?
Ignis znów zapadł się w poduchę.
— Dwie. Tego akustyka i mojego Stratocastera. — Ruchem głowy wskazał stojak ze swą bezcenną gitarą.
Mężczyzna sięgnął odtwarzacza, ze słuchawek ponownie poleciała muzyka. Tym razem Ignis ich nie założył, pozwolił dźwiękowi sączyć się wokół swoich uszu, jednocześnie brzdąkając coś na gitarze, chwilowo tracąc zainteresowanie siedzącym na drugiej poduszce hybrydem. Dante pociągnął łyk szkockiej.
— Ignis, co właściwie…
— Zaraz — odparł muzyk, marszcząc przelotnie brwi, nim z powrotem skupił się na dźwiękach. Jeszcze parę akordów, jeszcze jedna zwrotka, brwi się wygładziły, Ignis skinął głową z wyrazem zadowolenia na twarzy. — Dobra, jestem gotowy. To śpiewamy.
— Co, tak od razu? A jakieś złote rady od seksiaka rozbierającego laski głosem?
— Usiądź prosto i oddychaj.
Ignis zrobił to samo, co pan Macleod, gdy uczył go śpiewu. Po prostu zaczął grać i śpiewać, pozwalając uczniowi dołączyć, wspierając jego głos własną magią i powoli ustępując pola, gdy widział, że ten dobrze sobie radzi. Dante rozjechał się trochę na pierwszym wersie, ale szybko się zebrał; potknął się może ze dwa razy na tekście, niektórych nut nie złapał do końca, mimo to Ignis stwierdził, że te syrenie geny jednak musiały dać mu jakąś przewagę, bo poszło mu lepiej, niż genashi zakładał. A może po prostu mężczyzna się w najmniejszym stopniu nie stresował i nie przejmował śpiewaniem, więc nie zaciskał instynktownie gardła, nie bał się otworzyć ust, w przeciwieństwie do większości osób, jakie zaczynały przygodę ze śpiewem. Nie opierał się, pozwalał prowadzić magii.
Ostatni akord wybrzmiał, Ignis klepnął pudło gitary.
— Uszy nawet nie więdną. — Przyznał z uznaniem.
— No weź, było całkiem nieźle. — Zaperzył się Dante. — Miałem lepszy start, niż ty z tymi próbami przydzwonienia mi.
— Ale ty masz dłuższą drogę. — Genashi od niechcenia zaplumkał coś po strunach. — Na razie śpiewasz ze mną i gitarą, a celem jest, żebyś dał radę to zaśpiewać a capella.
— Nie no, weź… Tyle to mi niepotrzebne. Puszczę akompaniament z głośnika i będzie okej.
— Jak dasz radę a capella, to nawet się nie spocisz z głośnikiem. — Ignis uderzył w struny. — Lecimy jeszcze raz.
Tym razem obyło się bez błędów w tekście. Dante stracił trochę tchu na przedłużonych głoskach, ale tym razem udało się złapać ten jeden wyższy ton, który uciekł mu poprzednio. Skończyli, Ignis skinął głową.
— Zwrotka i refren mają inną artykulację — powiedział. — W zwrotce sylaby są staccato, takie bardziej oderwane od siebie, szczególnie przy końcu wersu. W refrenie każda sylaba jest przedłużona, jest legato, jedna przelewa się w drugą. Postaraj się zwrócić na to uwagę.
I znów zaczął grać.
Nie liczył, ile razy powtórzyli utwór. Za każdym razem starał się dać Dantemu jakąś wskazówkę, jakąś radę, którą mężczyzna byłby w stanie wcielić w życie. Przy kolejnych powtórzeniach co poniektóre problemy same się rozwiązywały – syren coraz lepiej zapamiętywał utwór, przyzwyczajał się do kształtu melodii, wiedział już, gdzie są nieco bardziej strome podejścia i gdzie powinien zebrać się w sobie, by sięgnąć odpowiedniego dźwięku. Gdzie nabrać więcej tchu, by starczyło do końca frazy, gdzie zwrócić uwagę na to, by nie uciąć ostatniej sylaby.
Ignis nie czuł się specjalnie zmęczony, ale wiedział, że czas już na przerwę, jego uczeń zaczął popełniać nowe błędy w miejscach, w których wcześniej wszystko dobrze szło. Muzyk odłożył gitarę, Dante zapadł się w poduchę. Genashi dolał mu szkockiej, pomacał się po kieszeniach, wydobył paczkę papierosów, poczęstował hybryda. Dwie strużki siwego dymu uniosły się pod sufit. Ignis zebrał się ze swojej poduchy, poszedł uchylić okno.
— Ignis…
— Hm?
— Ile razy wy gracie jeden utwór, aż stwierdzicie, że ujdzie?
— Do skutku. — Wokalista wrócił, opadł na poduchę. — Skąd pytanie?
— Zastanawiam się, ile będziesz jutro napierdalał w worek treningowy. — Dante zaciągnął się papierosem, żar zaiskrzył na końcu. — I „do skutku” brzmi jak dobra opcja.
— Mocno sobie nagrabię, jak powiem, że dotlenimy się i lecimy dalej, ale tym razem śpiewasz sam?
— No chyba kpisz.
Genashi parsknął śmiechem, od niechcenia wypuścił kółeczko dymu. Rozmyło się gdzieś pod sufitem.
— Dante. — Uśmiech zaigrał na jego ustach. — Ja nie wiedziałem, że z ciebie taka miękka klucha jest.
— Żegnaj się z prostym nosem. — Burknął krawiec, sięgając po szklankę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz