Merlin przypomniał sobie te zabawy, które uskuteczniał jako dziecko, a które najlepiej szły jesienią albo zimą. Wiatr wiał, zagarniał z sobą suche liście albo śnieg, tworząc z nich tańczący tuż nad chodnikiem wir. Mały Merlin lubił trafić tak, by wskoczyć w sam jego środek i udawać, że to wokół niego to wszystko tak fajnie lata. Powiew najczęściej niemal od razu się wtedy rozpraszał, porzucając wokół liście i śnieg, nie przejmując się ganiającym za nimi dzieciakiem. Może czasem zostawał trochę dłużej, ale chłopak sam nie był pewien, czy to dlatego, że wiatr miał taki kaprys, czy może dlatego, że on sam już wtedy używał magii w intuicyjny, niekontrolowany sposób. Tylko w takim razie, dlaczego niby jego magia by tak logicznie i łagodnie działała?
— W sumie to mam pytanie — odezwał się nagle Merlin. Souel uniósł brwi.
— Słucham?
— Wiesz, bo jak ty z tą magią powietrza… znaczy, ja wiem, że jesteś genashi powietrza, i w ogóle, ale no… Bo chciałem po prostu no, wiedzieć, czy ten… Czy czasem ogarniasz to tak dla sportu i frajdy? Tak no… tak po prostu, bo to lubisz. Magię powietrza.
Brawo, Spellman, nagroda za najbardziej nieskładne pytanie roku wędruje do ciebie.
— Cóż… — Zaczął ostrożnie Souel. — W wolnych chwilach nierzadko rozwijam swoje moce, więc można powiedzieć, że robię to dla sportu. Nie wiem, czy do frajdy można zaliczyć ułatwianie sobie życia poprzez drobne czynności, ale jeśli tak, to frajda też się pojawia.
— A co czujesz, jak czarujesz?
Souel zamrugał.
— Ciężko stwierdzić, co czuję, gdy używam mocy. Tak samo ciężko stwierdzisz, co czujesz, gdy oddychasz albo mrugasz. — Mężczyzna przechylił lekko głowę. — A co ty czujesz?
— Strach.
Powiedział to od razu, bez zastanowienia, normalnie z taką pewnością i przekonaniem, jakby Souel kazał mu dodać dwa do dwóch albo spytał o adres zamieszkania. Merlin poczuł się trochę głupio. To zdecydowanie nie była optymalna opcja dialogowa.
— Bo to nie jest tak, że ja chcę komuś zrobić krzywdę, tylko po prostu tak wychodzi. — Kontynuował, wcale nie polepszając swojej sytuacji. — Wolę jej nie używać. Magii, w sensie. Bo to jest ułatwienie i w ogóle, co nie, ale jest też minuta osiem i jest duży problem.
Mężczyzna pokiwał głową, zamyślił się.
— Będę o tym pamiętał — odezwał się w końcu.
Merlin odetchnął z ulgą. Dobrze, że Souel nie powiedział mu tak, jak zrobiła to kiedyś jedna z nauczycielek. Że skoro się tak stresuje, to żeby przestał być leniwy, usiadł do książek i ten jeden raz się czegoś nauczył, to może wtedy nie byłby zagrożeniem dla innych. To nie było takie proste, po prostu wziąć się w garść. Jakby było proste, Merlin dawno by już to zrobił. W byciu kołkiem nie było nic fajnego.
Wrócili do lekcji.
Chłopak wyciągnął dłonie tak, jak zrobił to Souel, skupił własne myśli. Starał się nie wracać wspomnieniami do tego momentu, gdy udało mu się zakończyć poprzednią lekcję z przytupem. Zazwyczaj kiedy myśli się o tym, by o czymś nie myśleć, człowiek jeszcze bardziej o tym myśli i nie potrafi w końcu wyrzucić tych konkretnych wspomnień z umysłu, jednak tym razem Merlinowi jakoś udało się obronić przed wspomnieniami i związanym z nimi stresem. Pewnie była to zasługa otoczenia, tak całkowicie odmiennego od zamkniętej sali uniwersytetu, pełnej ciężkiego wysiłku intelektualnego, dawnej historii i całego tego dostojeństwa związanego z poważną pracą naukową. Do tego nie było aż tylu oczu, jakie obserwowały biednego Merlina, nie było perspektywy oceny (no dobra, Souel mógł go wziąć za debila, ale powiedzmy sobie szczerze – czarodziej raczej nie mógł wywrzeć na nim gorszego wrażenia, niż już to zrobił). Poza tym ta spokojna nauka, przypominająca bardziej zabawę, niż cokolwiek innego, podbudowała nieco samoocenę Merlina i chłopak zaczął nieśmiało wierzyć, że może jednak w kwestii magii powietrza nie jest takim żałosnym zerem, jak mu się początkowo wydawało.
Wir pojawił się wokół Merlina, zatoczył krzywą elipsę, wiatr czmychnął gdzieś w bok, potargał koronę najbliższego drzewa.
— Całkiem nieźle — pochwalił go mimo wszystko Souel. — Jeszcze trochę i będzie idealnie.
Merlin ponownie uniósł ręce, znów sięgnął ku pokładom własnej magii. Tym razem spróbował trochę innego podejścia, trochę mniej… mniej kierował powietrzem, a bardziej własną magią, starając się używać jej w kontrolowany, miarowy sposób. Wychodziło różnie. Druga elipsa była trochę mniej krzywa, ale też się w końcu rozleciała; podmuch poleciał w stronę Souela, genashi machnięciem dłoni rozdzielił go na dwa powiewy, pozwolił im ominąć jego sylwetkę, jak woda omija wystające z dna rzeki skały.
— Hm, myślisz w dobrym kierunku. Jeszcze parę powtórzeń i na pewno się uda.
Czarodziej spróbował, tym razem na początku było kółko, które co prawda rozjechało się potem, ale było kółkiem. Choć przez chwilę.
Słońce grzało przyjemnie, a dłonie Merlina pozostały ciepłe. W końcu Souel dostrzegł, że czas wcale nie stał w miejscu, gdy oni zajmowali się magią powietrza. Sam Merlin zdziwił się, że to już koniec, a zmęczenie poczuł dopiero, jak klapnął w autobusie i niewiele by brakowało, by po prostu zasnął na siedzeniu. Po przejechaniu paru przystanków przypomniał sobie, że przecież wziął ze sobą wałówkę i dobrze byłoby się z nią rozprawić. Jego brzuch głośno zaburczał, gdy Merlin odwijał kanapkę z papieru.
— Następnym razem upiekę mu ciastek. — Mruknął czarodziej, myśląc o Souelu.
Lekcje jeden na jeden to była inna para kaloszy. Merlin w końcu nie czuł, że jest o krok od jakiegoś giga-przypału, a cała ta magia powietrza nawet zaczęła mu się podobać. Było tyle sposobów, by użyć jej do tego, by po prostu ułatwić sobie życie, zrobić coś sensownego, a nie tylko usiłować komuś dosolić. Chłopakowi szczególnie podobało się użycie tej magii, by wejść po schodach bez wysiłku, albo dobiec do autobusu na czas. Gdy Souel wspominał o tym po raz pierwszy, wtedy, jeszcze na uczelni, młody czarodziej stwierdził, że nawet nie ma co próbować czegoś takiego opanować, to zdecydowanie nie na jego głowę. Souel zaś dokonał niemożliwego, pokazując mu, że to zdecydowanie na jego głowę i naprawdę sobie z tym poradzi.
Merlin, widząc, że jego autobus ma mocne postanowienie pojechać bez niego, prawie nigdy nie puszczał się w ten dziki galop, by jednak w ostatniej chwili wskoczyć do środka i niemal dać sobie przytrzasnąć plecak zamykającymi się drzwiami. Stwierdzał, że nie ten, to następny, on sobie poczeka i pojedzie jak człowiek, nie będzie biegał jak ostatni wariat, ani wypluwał potem płuc. Ten powietrzny power-up, co mu Souel pokazał, naprawdę dawał radę i po tym, jak Merlin raz użył go, tak dla spróbowania, poza bezpiecznym środowiskiem lekcji, łapiąc dzięki temu uciekający autobus, czarodziej stwierdził, że chyba czas zacząć regularnie polować na zwiewające środki komunikacji miejskiej. Albo nie pogrążać w rozpaczy, gdy na horyzoncie majaczyła perspektywa biegania po schodach.
Sprawdzian go oczywiście stresował. To był już chyba odruch bezwarunkowy, że uczeń musiał być przerażony perspektywą robienia czegoś na ocenę. Oczywiście istniały we wszechświecie te pojedyncze jednostki, jak chociażby taka Guinevere, zbyt nieustraszone i pewne swych umiejętności, by jakiś sprawdzian robił na nich wrażenie, lecz jak łatwo się domyślić, Merlin do nich nie należał. Trochę rozmawiał z Souelem o tym, jak sobie radzić, jak przed sprawdzianem portki pełne, no i trochę mu te rady pomogły. Merlin coś tam już wcześniej próbował poszukać, przeczesywał Diptupa w poszukiwaniu Pięciu najlepszych sposobów na poradzenie sobie ze stresem przed sprawdzianem, ale wiadomo – od jakiegoś randomowego diptubera nie wchodzi tak, jak od takiego Souela, z którym już się trochę pogadało i porzucało balonami.
Szli pojedynczo. Nauczycielka kazała im wykonać serię poleceń, a gdy przyszła jego kolej, Merlin odkrył, że te wszystkie zadania wcale nie są takie trudne. Radził sobie, stosował wszystkie te złote rady i wskazówki, jakimi obdarzył go Souel, i dzięki temu wypełniające salę powietrze jakoś go słuchało. Chłopak pierwszy raz doświadczył uczucia podejścia do sprawdzianu, w którym nie było niczego, czego by nie potrafił.
— Bardzo dobrze, Spellman — powiedziała nauczycielka, Merlin zaś stał jak kołek, wciąż zaskoczony całą sytuacją. — Wszystko bezbłędnie.
Bezbłędnie. Nie beznadziejnie.
— Hm, to będzie… — Długopis zawisł nad dziennikiem, Merlin jakoś nie wierzył w to, że w ogóle dostanie w swej karierze piątkę.
Nauczycielka popatrzyła na jego poprzednie oceny. Na ten rządek wyżebranych trój i ledwie zaliczających dwój, na te plusy za jakieś prace dodatkowe, którymi Merlin usiłował ratować swą sytuację, na jedynki, które młody czarodziej musiał z trudem poprawiać. Westchnęła.
— Będzie czwórka. Widzisz, Spellman, jak chcesz, to potrafisz.
Zadzwonił do Souela po południu. Znalazł kawałek pustego korytarza w szkole, gdzie akurat nikt się nie szwendał i nie gadał, więc żaden hałas mu nie przeszkadzał. No prawda, że może i wiadomość byłaby wystarczająca, ale Merlin czuł, że Souel poświęcił na to wszystko za dużo czasu i energii, żeby przekazywać wieści o sprawdzianie tak tekstowo.
— No, czwórkę mi w końcu wstawiła — powiedział po tym, jak opisał już mniej więcej sam sprawdzian. — Niby powiedziała, że bezbłędnie, ale czwórka.
— Czwórka to dobra ocena — odezwał się głos Souela.
— No niby tak, ale… — Merlin westchnął. — W sumie to… sobota aktualna?
— Pewnie.
— To super, to widzimy się o czternastej na Psiej Górce — powiedział, podając nazwę przystanku.
— Mhm, o czternastej.
— To do zobaczenia, Souel.
— Do zobaczenia.
Merlin rozłączył się, w myślach planując, na ile zdąży się wyrobić z ciastem. Chciał poprosić mamę o pomoc, to wtedy miałby całkowitą pewność, że wypiek będzie po prostu epicki. Schował telefon do kieszeni, podniósł wzrok.
— O, hejka, Luciana.
— Z kim rozmawiałeś?
— Ee, z kumplem? — odparł Merlin.
Krasz Hawthorna raczej nie odzywał się do takich przegrywów, jak Merlin, chyba że trzeba było spytać o godzinę. A że w obecnych czasach każdy miał w kieszeni telefon, to ostatni powód, dla którego Luciana miałaby rozmawiać z Merlinem, po prostu wyparował.
— Z jakim kumplem?
Luciana postąpiła krok do przodu, Merlin uniósł brew, mimowolnie się cofnął.
— Z… takim jednym? Nie ważne, nie znasz go.
— To twój dobry kolega?
— Czemu pytasz?
Zachowanie Luciany było ze wszech miar podejrzane i Merlin zastanawiał się, czy może nie zawinił czymś wszechświatowi. Znając życie, to pewnie samym swoim istnieniem, ale cóż poradzić…
— Och, wiesz Merlin, tak mało rozmawiamy… — powiedziała dziewczyna, podchodząc jeszcze krok. Chłopak nie miał już gdzie się cofnąć. — I uświadomiłam sobie, że tyle czasu jesteśmy w tej samej klasie, a ja nawet nie do końca znam twoich kolegów.
— No znasz przecież Hawthorna, tak?
— Ale nie znam innych.
Merlin usilnie próbował zrozumieć, o co Lucianie może chodzić, lecz posiadanie dziewięciu sióstr wcale nie sprawiło, że się jakoś lepiej orientował w tym, jakimi ścieżkami podążają kobiece umysły.
— Słuchaj, ja już lecę do domu, niedługo mam autobus.
Spróbował minąć dziewczynę, ta złapała go za pasek kostki.
— Merlin… Nie chciałbyś się kiedyś spotkać, pogadać…?
Chłopak zmarszczył brwi, poprawił plecak, wyswobodził go z dłoni dziewczyny.
— Laska, jak chcesz, żeby Guinevere coś ci wytłumaczyła, to po prostu ją zapytaj, nie potrzebujesz do tego pośrednika. Ona jest w porządku, serio.
Luciana westchnęła ciężko.
— No nic. Idź już na ten swój autobus, jak się masz spóźnić. To cześć.
— No to cześć.
Merlin ruszył ostrym krokiem, zerknął na telefon. No bez power-upu od Souela to się nie obejdzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz