Merlin Prospero. Jego rodzice musieli mieć doprawdy świetną zabawę, dając mu imiona po dwójce najpotężniejszych magów, jacy chodzili po świecie, zdolnych machnięciem dłoni zdziałać wielkie cuda. Merlin, jak na razie, zdolny był machnięciem dłoni zdziałać tylko wielkie przypały. To serio nie była jego wina! Po prostu… Po prostu nie zapanował nad własną magią, tą naturalną i przyrodzoną, z którą przyszedł na świat, i która obudziła się u niego jakoś abstrakcyjnie wcześnie, aż wszyscy w rodzinie byli zaskoczeni. Tą samą, nad którą pracował, by umieć się nią posługiwać, tak samo, jak umiał posługiwać się własnymi dłońmi czy stopami. Nie no, to totalnie była jego wina. Znowu.
Nauczycielka dobrze o tym wiedziała. Zawsze, jak coś się bardziej sypnęło, to on był w samym centrum. Nigdy nie panował dobrze nad zaklęciami, większość prac i projektów zaliczał ledwo-ledwo, najczęściej żebrząc u kogoś o pomoc. Sióstr miał aż dziewięć, miał też ciocie, rodziców, no i swoje nerdowe kółko ogarniętych ludzi, zawsze skorych do pomocy i wyciągnięcia go za uszy z tarapatów, więc było kogo męczyć i maglować o wsparcie. Ale żeby tak samemu stanąć naprzeciwko problemu? Katastrofa murowana.
W sumie to gdyby się zastanowić to właśnie od jego źle postawionej tarczy to wszystko się zaczęło. Wkurzył Russella, a potem wypadki potoczyły się same i wszystko poszło w diabły. Mógł komuś zrobić krzywdę. Serio. Dobrze, że Russell umiał się obronić, to nie oberwał aż tak mocno. Merlin pomyślał, że może powinien rozważyć zmianę kariery? Tyle lat spędził na nauce panowania nad własną mocą i widać guzik mu to dało, to powinien odpuścić, przestać być zagrożeniem dla siebie i innych, pójść po rozum do głowy i zająć się czymś, co go nie przerastało. Nie jest tak, że jak człowiek urodzi się zdolny do jakiegoś małego abrakadabra, to od razu ma wiązać z tym całą swoją przyszłość. Merlin mógłby z powodzeniem hodować jakieś kwiatki… Ale takie proste, bezpieczne i niewymagające dużo pracy.
Był mentalnie przygotowany na opiernicz od wychowawczyni. Babka go nie lubiła, nie przepuściłaby okazji, żeby mu dokopać, zawsze przecież tak było. Niby wychowawca powinien znać swoją klasę, troszczyć się o uczniów, ale w tym przypadku to tak nie działało. Merlin jak zwykle był na cenzurowanym, a gdy tylko przydarzyła się okazja, oto drapieżnik zaatakował.
I wtedy na to wszystko wkroczył nie kto inny, jak Souel – Merlin prędzej spodziewałby się, że z niebios zstąpi jakiś anioł, by go bronić, ale na pewno nie, że zrobi to student, któremu na dobrą sprawę rozwalił zajęcia. Chłopak przez dłuższy moment stał jak kołek, pozwalając Souelowi profesjonalnie wziąć na klatę winę za cały spowodowany przez Merlina bałagan. Przypomniały mu się te wszystkie momenty, kiedy któraś z jego starszych sióstr się o coś czepiała, a on zostawał z tym sam jak palec, próbując walczyć o swoje, ale Merlin nie umiał się kłócić. Nie umiał bronić własnych interesów i jedynym, o czym myślał, to żeby pojawił się jakiś ktoś, trochę starszy i bardziej ogarnięty, który by to po prostu za niego zrobił. Taki jakby starszy brat.
Nauczycielka patrzyła na studenta z lekkim powątpiewaniem.
— Nie mógł pan wiedzieć, że ze Spellmanem będą problemy.
No proszę, to już nie pan. Samo Spellman brzmiało tak, jakby kobieta chciała splunąć.
— Dobry pedagog powinien dostrzec, że uczniowie mają różne tempo przyswajania wiedzy i dostosować swoje metody tak, by żaden z nich nie czuł się pozostawiony samemu sobie — odparł heroicznie Souel.
— Nie można oczekiwać od pana, że będzie pan opóźniał całą klasę, bo jeden uczeń nie nadąża. — I znów to chłodne spojrzenie rzucone w stronę Merlina. Chłopak zwiesił ramiona, skurczył się w sobie.
— Nie mówiłem o tym, by opóźniać całą klasę, ale by dostosować przebieg zajęć do każdego, bez względu na to, w jakiej dziedzinie magii czuje się najlepiej. — Souel splótł dłonie profesjonalnie wyglądającym gestem. — Nie mogę oczekiwać od każdego, że będzie dobry we wszystkim.
— W czym ty jesteś dobry, Spellman… — Westchnęła nauczycielka, zerkając przelotnie na wciąż stojącego tuż za genashim czarodzieja. Wróciła wzrokiem do studenta. — Prawda, jednak uczniowie muszą opanować materiał, bez względu na to, czy są w danej dziedzinie dobrzy, czy też nie.
I znów, spojrzenie na Merlina. Na tym etapie chłopak miał ochotę po prostu wziąć i wyjść z klasy.
— Ja sam nie od razu radziłem sobie ze wszystkim — podjął Souel — ale miałem bardzo dobrego nauczyciela. To on pomagał mi za każdym razem, gdy napotykałem trudną do pokonania przeszkodę.
Wychowawczyni westchnęła ponownie, Merlin zaś spodziewał się jakiejś kolejnej kąśliwej uwagi, ale widać kobieta postanowiła mu tego oszczędzić. Co za wspaniałomyślność.
— Cieszę się, że pana nauczyciel tak bardzo panu pomógł.
— To naprawdę wspaniała osoba. — W głosie Souela brzmiał szacunek.
— Pomyślałam… Może byłby pan w stanie użyć umiejętności dydaktycznych podpatrzonych u pana nauczyciela, by podszkolić nieco Merlina, skoro tak wyraźnie nam dziś pokazał, że magia powietrza nie jest jego mocną stroną?
Na te słowa Merlina po prostu zatkało, a potem zatkało go jeszcze bardziej.
— Będzie mi bardzo miło, jeśli będę mógł to zrobić — odparł Souel.
Wychowawczyni uśmiechnęła się, klasnęła w dłonie.
— Doskonale! W takim razie ustalone — przeniosła wzrok na Merlina. — Masz nie sprawiać problemów, Spellman.
Chłopak burknął coś w odpowiedzi. Nie do końca miał ochotę być miły dla nauczycielki po tym, jak go radośnie zgrillowała, a cała ta sytuacja to był jakiś jeden wielki żart. Nie wierzył, że wychowawczyni postanowi wmanewrować biednego studenta w uczenie kogoś, nie wierzył też, że Souel się tak po prostu weźmie i zgodzi. I jeszcze powie, że mu będzie miło. Co to w ogóle miało być? Śniło mu się? Może los stwierdził, że ostatnio za bardzo mu dokopał i jednak postanowił dla odmiany się uśmiechnąć? Gdzie był haczyk?
Nauczycielka odeszła od nich, Merlin został sam z Souelem. Chłopak odetchnął głębiej, przestąpił z nogi na nogę, w końcu podniósł wzrok.
— Dziękuję — powiedział. Souel odwrócił się do niego, Merlin kontynuował: — Bo to była moja wina z tym bałaganem i wszystkim.
— Każdemu zdarzają się wypadki.
Tylko mi jakoś tak codziennie.
— I dziękuję, że pan chce mnie w ogóle uczyć. Ja naprawdę postaram się nie robić problemów.
— Wiem, nie przejmuj się już tym. — Souel obdarzył go uśmiechem. — Zajmijmy się uporządkowaniem sali po zajęciach, to zaraz wszystkim humor się poprawi.
Tak jak Souel powiedział, zajęli się porządkami, i tak jak stwierdził, humor się wszystkim poprawił. Co prawda Russell nadal patrzył na Merlina spode łba, a Hawthorn był niepocieszony, że ćwiczenia trwały tak krótko (co te krasze robią z człowiekiem), ale przynajmniej udało im się jako tako okiełznać powstałe pobojowisko.
Merlin pochylił się, podniósł jakąś zabłąkaną książkę, westchnął nad porwaną okładką. Czuł się już potwornie zmęczony i najchętniej po prostu poszedłby spać, ale musiał jeszcze przecież wrócić jakoś do domu. Chłopak skupił się, odwrócił plecami do reszty sali i we względnym spokoju sięgnął po swą magię. Przyszła z trudem, jakby musiał sięgać po nią dużo dalej i głębiej, niż normalnie, jakby jego moc była równie zmęczona i wyczerpana, co on sam. Okładka z trudem zrosła się pod jego dotykiem, a gdy Merlin odstawiał książkę na półkę, poczuł, że po prostu musi usiąść. Ale narozrabiał, wszystko było przez niego, i to poczucie winy pchało go dalej, by coś jeszcze zrobić, po prostu cokolwiek.
Wziął jakiś kolejny uszkodzony przedmiot, nawet niespecjalnie zwrócił uwagę na to, co miał w ręku. Poczuł, jak ktoś dotyka jego ramienia, jak wyjmuje mu rzecz z ręki.
— Merlin, jesteś blady jak kartka. Weź, usiądź.
Guinevere siłą posadziła go na pobliskim krzesełku, przejęła jakiś popękany, drewniany model figury geometrycznej o kształcie zbyt skomplikowanym, by Merlin miał dla niego nazwę. Chłopak posłusznie usiadł, splótłszy dłonie. Może faktycznie było lepiej, żeby po prostu nic nie robił, skoro wszystko, za co się brał, kończyło się takim bajzlem?
Powiódł spojrzeniem za Souelem, który właśnie próbował poradzić sobie z rozbitymi na podłodze fragmentami żyrandola. Merlin miał szczerą nadzieję, że te lekcje nie skończą się takim samym bajzlem.
Nikomu nie przyznał się do tego, że miał mieć z Souelem prywatne lekcje i liczył na to, że nikt z klasy nie usłyszał. Cały czas nie wierzył w to, że to się naprawdę dzieje – sam Souel wydawał mu się trochę nierealny, jakby zbyt idealny, zdolny istnieć jedynie w murach Uniwersytetu i nigdzie indziej. A tu proszę, oto Souel w dziczy.
Umówili się kawałek za miastem, akurat tuż przed drugą strefą biletową, tam, gdzie jeszcze dało się znaleźć te połacie zielonych nieużytków, jakimi nie zainteresował się żaden developer. Jacyś ludzie byli, gdzieś tam był przecież sklep, jakieś niewielkie domy, stara stacja benzynowa. Ale wszyscy byli na tyle daleko, że Merlin nie miał szans zrobić nikomu krzywdy, nawet gdyby naprawdę machnięciem dłoni zdziałał wielki przypał, a jednocześnie nie znajdowali się na totalnej wsi, gdzie diabeł mówi dobranoc i komórki nie mają zasięgu. Jakby było źle, to karetka powinna ich nadal znaleźć.
Merlin szczerze się zastanawiał, co na siebie włożyć. Bo niby mieli tam coś ćwiczyć z tym powietrzem, więc powinien założyć ciuchy, których nie byłoby mu szkoda wybrudzić albo zniszczyć. Z drugiej strony nie chciał przyjść ubrany jak ostatni kloszard, żeby Souel myślał, że mu nie zależy. Chłopak długo namyślał się, stojąc przed swą chaotycznie wypełnioną szafą, nim wybrał jakieś ciemniejsze jeansy (plam z trawy nie będzie widać) i jedną ze starszych koszulek Vox Metallica – swoje już przeszła, ale koszulka zespołu to koszulka zespołu. Widać, że nie pierwsza z brzegu.
Wziął jakieś jedzenie, wziął coś do picia, no pełnoprawną wałówkę na wycieczkę. Do tego jeszcze zeszyt, bo to jednak miała być lekcja, coś do pisania i koc, żeby było na czym siedzieć, jakby trzeba było zrobić przerwę. Merlin przez pewien czas rozważał wzięcie apteczki, bo z nim to przecież nigdy nic nie wiadomo – ostatnio Souel oberwał, na dodatek w głowę, to cholera wie, co się miało potem zdarzyć. W końcu się jednak rozmyślił. Wtedy to był wypadek. Dobra, jego wina, faktycznie, ale tym razem będzie lepiej. Skupi się, nie będzie się denerwował i jakoś to pójdzie. Da radę.
Powtarzał to sobie przez całą drogę i chyba nawet uwierzył we własne słowa, bo gdy wysiadł na przystanku i dotarł do tego spłachetka dzikiej trawy przeciętego paroma krzywymi drzewami, jego krok nie miał w sobie tego samego ponurego ciężaru, jaki miał gdy wychodził z domu.
Przyszedł za wcześnie, nie chciał się spóźnić. Ale nie czekał na Souela długo – charakterystyczna barwa włosów zamajaczyła wśród tej grupy ludzi wysiadających na przystanku, a potem Souel ruszył w jego kierunku, pewnie przedzierając się przez trawę.
— Dzień dobry panu — powitał go Merlin, na co genashi uśmiechnął się, uciekł gdzieś wzrokiem.
— Wystarczy Souel, naprawdę — powiedział, przelotnie spojrzał na koszulkę Merlina, nim znów się do niego odezwał. — Gotowy?
Merlin wzruszył niepewnie ramionami.
— Myślę, że w miarę tak.
Wyświechtana kostka Merlina i torba Souela wylądowały gdzieś w trawie. Czarodziej dostrzegł, że mężczyzna wyciągnął worek pełen tych nieszczęsnych baloników. Stłumił ciężkie westchnienie.
— Pomyślałem, by zacząć od tego, co ostatnio sprawiło ci problem — zaczął genashi, wyciągając pierwszy balonik i nadmuchując go jednym, pozbawionym wysiłku gestem. — Spróbujmy nadmuchać kilka baloników, a potem powtórzymy to, co było na lekcji.
— Z tarczą i rzucaniem się balonikami? — spytał Merlin, biorąc od Souela jeden z baloników i kierując powietrze, by go nadmuchać.
— Hm, pomyślałem o tym, żeby nieco zmodyfikować to ćwiczenie — odparł mężczyzna. — Nie będziemy tworzyć tarczy i rzucać się balonikiem, tylko spróbujemy zrobić tak, by nie dotknął ziemi. Będziemy go sobie po prostu odbijać z pomocą strumienia powietrza. Co ty na to?
Merlin zawiązał swój balonik, skinął głową.
— Brzmi spoko.
Była szansa, że jak sobie tak poodbijają ten balonik, Merlin się rozluźni, przyzwyczai do używania magii powietrza i gdy przejdą do tarcz, całość pójdzie choć trochę bardziej gładko. Chłopak odetchnął głębiej, przymknął oczy, sięgnął własnej magii. W ciszy odosobnienia, przy braku innych osób z klasy i nauczycielki zdolnej obsmażyć go za nic, Merlin nie miał problemów ze skupieniem, a balon gładko pofrunął w górę. Chłopak utrzymał go przez pewien czas na tej samej wysokości, nim lekko pchnął w stronę Souela. Genashi gładko przejął od niego balon, odsunął się parę kroków, pozwolił balonikowi wyciąć w powietrzu zgrabne salto. A potem pchnął go z powrotem do Merlina. Merlin przejął, ruchem dłoni odesłał balonik.
Przypominali bardziej dwoje dzieci bawiących się zabawką, niż nauczyciela i ucznia, który potrzebował korepetycji, by nie robić krzywdy sobie i wszystkim dookoła. Merlin uśmiechnął się lekko – tak to on się mógł uczyć.
Balon fruwał tam i z powrotem, gdy do zabawy postanowił dołączyć zwykły wiatr, porywając go gdzieś dalej i sprawiając, że przefrunął Merlinowi nad głową. Czarodziej zareagował błyskawicznie – wyciągnął dłoń, zakreślił łuk w powietrzu, a balon gładko skręcił, wracając do niego po naturalnej spirali. Zero spiny i ciśnienia. Tak to można było czarować.
Balonik pofrunął w stronę Souela, ten zaś złapał go, zamiast ponownie odbić.
— Bardzo dobrze — pochwalił Merlina. — Teraz spróbujemy zmodyfikować ćwiczenie.
— To teraz te tarcze? — spytał czarodziej, lekkie napięcie pojawiło się w jego głosie.
Teraz się będą klepać.
— Tak, ale nadal będziemy sobie odbijać balonik. Zrobimy tak – każdy z nas otoczy się tarczą, a potem za pomocą tarczy spróbuje odbić balonik do tego drugiego.
Merlin skinął głową.
— To będzie trochę biegania…
— Jeśli się dobrze wyceluje, wcale nie będzie go aż tak dużo. — Souel uspokoił go uśmiechem. — Gotowy?
Merlin przytaknął. Może będzie trochę biegania, ale przynajmniej nie będą się klepali. Jego dłonie pozostały ciepłe, gdy uniósł je, przywołując wokół siebie tarczę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz