Życie było beznadziejne.
Raoun siedział na ławce, jęknął głośno i przeciągle. Rozejrzał się po parku, w którym obecnie przebywał. Pogoda dopisywała: słońce świeciło, choć nie grzało go w twarz, wietrzyk delikatnie powiewał, choć nie bawił się jego włosami. Spuścił wzrok na skaczące po chodniku wróble; poruszył nogami, lecz ptaki kompletnie go zignorowały, a niektóre nawet nonszalancko przeniknęły przez buty. Widząc to westchnął ciężko.
Minęły trzy pory...
Wróć, tutaj funkcjonowały miesiące.
Szybko policzył na palcach.
Minęły cztery miesiące odkąd uwolnił się z zapieczętowania. Ten czas pozwolił mu na przyzwyczajenie oczu do nowej odsłony świata: do widoku samochodów, szklanych wieżowców, ludzi z komórkami i słuchawkami. Czasami czuł się, jak gdyby od zawsze miał do czynienia z wysoko rozwiniętą technologią. Jakby od dawna już żył w tej rzeczywistości. A mimo to z jednym się jeszcze nie pogodził.
Nadal nie pojmował w pełni, jak do tego wszystkiego doszło. Śmierć, co prawda, nie była dla niego niczym nowym, ale fakt, że komuś udało się uśpić Wielkiego Boga Raouna na ponad czterysta lat doprowadzał go do schizy. A jakby tego było mało, tak długa drzemka spowodowała utratę znacznej większości boskiej potęgi. W stanie obecnym był zaledwie cieniem tego, co kiedyś reprezentował.
Żeby chociaż jego ciało jakimś świętym cudem przetrwało to by wystarczyło do niego wrócić, a tak to obróciło się w nicość.
I pomyśleć, że jeszcze na dodatek zgubił klucz. Jak on się dostanie do domu? Gdyby gdzieś tutaj stała brama to w ten sposób wróciłby i wtedy po prostu Pramatka dałaby mu nowe ciało. Miał jednak przeczucie, że przejście zostało uszkodzone lub nawet zniszczone, więc jedyną drogę powrotną stanowił klucz. Klucz, który zgubił, do jasnej...!
— Raoun, ty debilu — jęknął głośno, łapiąc się za włosy.
A mógł nie zgrywać największego niezależnego egoisty w dziejach i jak Celtrioz proponował wspólną podróż to po prostu się zgodzić. Haverun wcale nie brzmiał tak źle. Celtrioz chciał mu nawet kogoś przedstawić. Ale nie, jego przenajświętszość Raoun musiał powiedzieć, że da radę sam, że sam pójdzie, że sam wszystko zrobi! Ta, tak to wszystko załatwił, że teraz nie miał ani ciała, ani mocy, ani nawet drogi do domu.
Wyprostował nogi, przestał targać swoje włosy. Zrezygnowany spojrzał w tylko sobie znanym kierunku; wzrok miał na tyle nieobecny, że nie zauważył nawet kiedy ktoś usiadł na ławce i to dokładnie w tym samym miejscu, co on.
Zamrugał parę razy, dopiero w tym momencie spostrzegł ciekawskiego wróbla, który usiadł mu na bucie. Spojrzał na niego, nieco się nachylił. Ptak się poruszył, przekręcił główkę, jak gdyby popatrzył na boga. Raoun zmarszczył brwi.
Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że nie tylko udało mu się nawiązać kontakt wróblem, ale jeszcze ptak mu siedział na stopie. Zmrużył oczy, wtedy też zauważył, że nie nosił białych trampków, a jasnoróżowe glany. Chwila. Przeleciał po sobie wzrokiem. Inne ciuchy. Popatrzył na dłonie. Jasne, smukłe, z pomalowanymi na czarno paznokciami.
No i pięknie, przypadkiem kogoś opętał.
Westchnął ciężko, oparł się plecami o ławkę.
Wtem wyprostował się, niemal wstał.
Właśnie! Przecież mógł opętywać! Jak śmiał zapomnieć o jednym z najpiękniejszych aspektów jego mocy, któremu udało się zachować! Może i nie mógł samodzielnie, w obecnej formie zbyt wiele zdziałać, może i utracił potęgę, ale trzymał asa w rękawie. Bo skoro w normalnych warunkach opętując kogoś mógł używać dalej swojej mocy, a nawet przybrać swój wygląd to najprawdopodobniej jeśli dostatecznie długo będzie siedział w czyimś ciele to w końcu odblokuje te możliwości, a wtedy sobie to ciało po prostu przywłaszczy.
Nadzieja nie umarła. Jeszcze powróci Wielki Bóg Spirytyzmu Raoun. Ba, on nawet nie odszedł. Nie umarł. Bo gdyby umarł to straciłby wspomnienia. A nie stracił. Więc wciąż żył.
Wstał gwałtownie, wystraszony wróbel odleciał. Stanął dumnie i podparł się rękami na biodrach.
— Zdobędę nowe ciało! — zawołał pewnie. — Zdobędę!
Nie zwrócił uwagi na pobliskich przechodniów, którzy popatrzyli na niego w konfuzji.
Przeleciał wzrokiem po ciele dziewczyny, którą opętał.
Nada się. Nie był wybredny. Mężczyzna, kobieta, osoba innej płci – nad każdym przejmie kontrolę. A że na koniec dnia i tak przybierze swój wygląd, różnicy mu zbyt dużej to nie robiło.
Ale najpierw coś zjeść.
Udał się do najbliższej knajpy. Usiadł przy wolnym stoliku, nie musiał nawet podnosić ręki, ponieważ niemal od razu zjawiła się przy nim średniego wieku kobieta w fartuchu. Raoun miał naprawiony humor, więc poprosił o najlepsze danie z tego lokalu. Właścicielka zniknęła w kuchni, a dziesięć minut później wróciła z miską zupy, w której zanurzone były pierogi.
— Hm? — Raoun uniósł brew, zaciekawiony. — Zupa z pierogami?
— Świetne połączenie — oznajmiła kobieta. — Wszyscy w okolicy mówią, że zupa z pierogami najlepsza jest u cioci Oledii.
Bóg zmierzył wzrokiem miskę. Wziął do ręki łyżkę, powoli zaczął jeść, lecz już po kilku sekundach przyspieszył tempo, bowiem danie okazało się być wręcz strzałem w dziesiątkę. I chyba trafi na listę jego ulubionych.
Wieczorem, gdy już się ściemniło uznał, że powinien skończyć spacerować po mieście i gdzieś się zatrzymać na noc. Problem jednak tkwił w tym, że kompletnie nie znał tej dziewczyny, nie miał więc zielonego pojęcia, gdzie mieszkała. A przeszukanie jej portfela oraz komórki za bardzo nie pomogło.
Wyświetlił zapisane kontakty, zaczął je przeglądać. Oznaczone gwiazdką były cztery numery: do matki, ojca, jakiegoś typa i innej laski. Laskę od razu odrzucił, ojca jakimś trafem również. Pozostała matka oraz typ. Po krótkim namyśle założył, że typem pewnie był jej chłopak i ten wybór uznał za najbezpieczniejszy.
Wybrał numer, a następnie zadzwonił.
— Słucham — usłyszał po drugiej stronie słuchawki.
Cicho odchrząknął.
— Przyjedziesz po mnie? — zapytał, starając się mieć uroczy głos.
Chwila ciszy.
— Piłaś? — odezwał się mężczyzna.
— Co? Nie! Nie piłam!
Chłopak nie odpowiadał. Bóg zaczął się odrobinę denerwować. Przestąpił z nogi na nogę, założył palcem kosmyk pofarbowanych na fiołkowo włosów za ucho.
Ze słuchawki wydobyło się głośne westchnienie.
— Gdzie jesteś?
Usłyszawszy to, Raoun zacisnął pięść w geście triumfu. Rozejrzał się, pospiesznie podał adres. W odpowiedzi tamten oznajmił, że będzie za dziesięć minut. Misja zakończona sukcesem.
Po rozłączeniu się schował komórkę do kieszeni spodni i radosnym wręcz krokiem podszedł do najbliższej ławki, gdzie przycupnął.
Teraz tylko musiał czekać, aż typ po niego przyjedzie i zabierze do domu. A później to będzie z górki. Już się nie mógł doczekać, aż przywłaszczy sobie ciało na stałe! Powróci całkiem jego wygląd, moc, odnajdzie klucz i wróci do domu. Miał nadzieję, że pozostali za nim tęsknili.
Jednak nie było tak źle. Zawsze się znajdzie sposób na poradzenie sobie w trudnych sytuacjach. Nie powinien nigdy więcej się zatracać w swoich negatywnych myślach. Trzeba mieć pozytywne podejście do życia.
Siedział na ławce po turecku, spoglądał na poprzecinane gałęziami drzew ciemne niebo. Ruch na pobliskiej ulicy był niewielki, więc momentami zapadała błoga cisza. Szkoda tylko, że ptaki już się pochowały. Z chęcią by je pokarmił.
— A co taka ślicznotka robi sama w parku po zmroku?
Spuścił nieco głowę, spojrzał w stronę, z której zbliżało się do niego dwóch mężczyzn. Zmierzył ich wzrokiem, zmrużył oczy. Z pewnością żaden z nich nie był tym, do którego wcześniej dzwonił. Nie tylko głosy się nie zgadzały. Ale też atmosfera, jaka ogarnęła okolicę.
Wydął usta w lekkim grymasie, położył stopy na ziemi.
— Nie wasz interes — odparł nieprzyjaźnie.
Oczywiście, ta jedna kwestia nie zdołała ich przepłoszyć.
— Och, a co to za odrzucanie? — zapytał jeden z mężczyzn. — Chodź z nami, zabawimy się trochę.
— Dajcie mi spokój, nie mam czasu ani nerwów na jakichś nędznych śmiertelników.
Wzięli się uczepili. Humor mu się poprawił to musiała przyjść para jełopów i go psuć. Jakby nie mieli nic innego do roboty. Tyle było ludzi w tym mieście, a oni akurat jego wybrali. Rozumiał, że ta dziewczyna była ładna, ale no cholera jasna!
Pramatko, weź ich ukarz...
— Taką niegrzeczną dziewczynkę trzeba nauczyć posłuszeństwa — usłyszał.
Nim się obejrzał, będący najbliżej mężczyzna złapał go za ramię i ciągnąc do siebie postawił do pionu. Raoun był wyraźnie podirytowany.
— Zostaw mnie — syknął.
Próbował się wyrwać z uścisku, lecz bez skutku. Jak na złość dziewczyna musiała być od oprawcy słabsza.
— No chodź z nami! — zawołał mężczyzna.
Zacisnął mocniej rękę na ramieniu fiołkowowłosej.
Raoun otworzył szeroko oczy, jego źrenice błysnęły.
— Powiedziałam: zosTAWCIE MNIE!
Z całej siły nadepnął piętą na stopę tego, który go trzymał; do tego stopnia, że tamten nie tylko zawył z bólu, ale na kostce pod nią pojawiło się małe pęknięcie. Nim napastnik zdołał się opamiętać, Raoun złapał go i bez najmniejszego problemu przerzucił przez ramię, powalając w ten sposób na ziemię. Oprawca padł jak długi, jęknął głośno. Kolega obserwował to wydarzenie z niedowierzaniem malującym się na twarzy.
Bóg wyprostował się, przejechał ręką po długich fiołkowych włosach dziewczyny, wykonując kilka głębszych wdechów. Spojrzał na powalonego mężczyznę.
Chwila, on to zrobił? On, w ciele tej niewysokiej śmiertelniczki? Czyżby to znaczyło, że rzeczywiście jak się bardzo postara to może odzyskać swoją pełną moc?
Z ust wydobyło się parsknięcie, które po chwili przemieniło się w śmiech (całkiem ładnie brzmiący w strunach głosowych dziewczyny, choć aura jego była dość mroczna).
— Widzieliście to?! — zawołał do mężczyzn.
Ten, który stał, spojrzał na fiołkowowłosą. Jego wzrok przykuły oczy – choć wcześniej wyglądały z pozoru normalnie, teraz przebijały go na wylot białym blaskiem źrenic.
— Jeśli myślicie, że macie do czynienia z przeciętną istotą to się grubo mylicie! — ciągnął dalej bóg. — Nawet nie wiecie, z kim zadarliście!
Ponownie wybuchł śmiechem, tym razem godnym najprawdziwszego antagonisty.
Wciąż stojący na nogach człowiek podszedł do swojego kumpla i pomógł mu wstać.
— Ej, spadamy, ona jest przerażająca! — szepnął do niego.
— Moja stopa... — wydusił z siebie tamten. — Strasznie boli...
— Na razie spadajmy!
Tak pozbierani zaczęli w popłochu (na tyle, na ile pozwalała ranna kończyna) uciekać. Raoun podążył za nich wzrokiem, uniósł wysoko brwi. Wyciągnął z kieszeni komórkę, pospiesznie sprawdził godzinę.
— Ya, a wy dokąd?! — zawołał, zaczynając za nimi iść. — To jeszcze nie koniec! Jeszcze jeden kolega tu został, o! — Ręką, w której trzymał smartfona wskazał człowieka prowadzącego swojego kumpla. — Wracać, no, wy ścierwa pier...!
— Yen! — usłyszał wtem.
Zatrzymał się na wpół kroku, odwrócił głowę. Ujrzał młodego mężczyznę, który właśnie biegł w jego kierunku.
Wysoki blondyn zatrzymał się tuż przed dziewczyną, gdy nagle wykonał krok w tył. Lekko dysząc przyjrzał się jej uważnie, później spojrzał na uciekających, a potem z powrotem na nią.
Raoun pierwszy raz go widział na oczy, aczkolwiek miał przeczucie, że to był chłopak fiołkowej. Odwrócił się całkiem, przestąpił z nogi na nogę.
— Ach, jesteś w końcu! — zawołał, udając zmartwienie. — Ty wiesz, co tu się działo?
— Nie — odparł poważnym tonem blondyn. — Nie wiem, co się działo — wykonał krótką pauzę — ale masz natychmiast opuścić ciało mojej siostry.
Raoun otworzył szeroko oczy, zamarł na moment. Jednak nie chłopak, tylko brat. Spuścił wzrok na trzymaną w dłoniach komórkę. szybko się przyjrzał odbiciu w ekranie. Oczy nie świeciły; były normalne, niebieskie z czarnym w środku. Czyli się nie wydał. Skąd więc tamten typ wiedział? Jak go rozpoznał?
— Em, o czym mówisz? — zapytał niepewnie.
— Nie oszukasz mnie. Wynocha z jej ciała.
Mężczyzna spoglądał prosto w oczy fiołkowowłosej. Wyglądał na śmiertelnie poważnego, robił wrażenie jak gdyby za chwilę miał wyciągnąć zza pleców sztylet i wbić go prosto w jej serce.
Dziewczyna patrzyła na niego z dobrą chwilę, w pewnym momencie skrzywiła się mocno. Jej źrenice błysnęły na biało; straciła równowagę, na szczęście brat ją uchronił od upadku, łapiąc w pasie. Gdy się wyprostowała, otworzyła szeroko oczy.
— Kanno... Co... Co ja tu robię? — Zaczęła się rozglądać. — Co się stało? — popatrzyła na blondyna.
— Nic wielkiego — odparł spokojnie tamten. — Po prostu opętał cię zwykły duch.
Obok nich stanął Raoun, spoglądając na dwójkę wyraźnie wpieniony. Podparł się rękami na biodrach, głośno prychnął.
No i jego wielki plan poszedł się walić. Miał przejąć całkiem ciało dziewczyny, przywłaszczyć je sobie, odzyskać swój wygląd, moc, potęgę. A teraz wszystko szlag trafił, bo się zjawił jej wielki i wspaniały brat, któremu wystarczyło jedno spojrzenie, żeby odkrył, że jego ukochaną siostrzyczkę coś opętało. No jakiego pecha trzeba mieć! I jeszcze został nazwany zwykłym duchem. Zwykłym duchem!
— Zwykły duch? — parsknął zbulwersowany. — Wypraszam sobie!
— To czym niby jesteś? — odparł blondyn, rzucając mu wrogie spojrzenie.
Raoun nieco się wzdrygnął, uniósł brwi.
Okej, nie spodziewał się, że mężczyzna dosłownie na niego popatrzy – najczęściej inni nie byli w stanie go zobaczyć ani nawet usłyszeć. A tutaj pojawił się kontakt na pełnym etacie. I pomyśleć, że Raoun opętał siostrę tego typa. To jednak nie był dobry pomysł. To po prostu nie miało prawa się udać.
— Nie wyglądasz mi na demona ani zjawę — mówił dalej tamten. — Widmo? Po prostu umarłeś...?
— Chwila, stop, pauza, time! — przerwał mu Raoun, układając dłonie w literę T. — Daj mi moment, rzadko się zdarza, że ktoś z materialnych mnie widzi w tej formie, większość mnie nie wykrywa...
— Szczęściarze.
— Co.
Dziewczyna położyła dłoń na swoim ramieniu, zaczęła się rozglądać wokół. Podniosła wzrok na brata, potem spojrzała w stronę, w którą on się wpatrywał. Jednakże w przeciwieństwie do niego nic nie zobaczyła. Ani nawet nie usłyszała. Stali zupełnie sami na środku alejki w parku; niby podobnym, ale zupełnie innym niż ten, w którym wcześniej była.
— Kanno, z kim rozmawiasz? — zapytała, głos jej lekko drżał. — Z duchem? Demonem?
Mężczyzna odwrócił głowę. Otworzył usta, lecz nic nie odrzekł. Dopiero po krótkim namyśle powiedział:
— Chodźmy, zaprowadzę cię do auta.
Nie mówiąc nic więcej oboje zaczęli iść w stronę parkingu.
Zmęczona nie tylko fizycznie, ale też psychicznie Yen po wejściu do mieszkania od razu poszła wziąć prysznic. Gdy się umyła, weszła do przygotowanego przez brata pokoju, gdzie położywszy się do łóżka wreszcie mogła odpocząć.
Kanno możliwie jak najciszej położył na szafkę nocną własnoręcznie zrobiony talizman i opuścił pokój. Powoli zamknął drzwi. Wziął głęboki wdech, chwilę stał bez ruchu.
— Nie próbuj tam wejść — powiedział wtem twardo.
Odwrócił się, wyciągnął przed siebie rękę z drugim talizmanem. Stojący obok Raoun skrzywił się, wykonał krok w tył, uciekając wzrokiem gdzieś na bok. Choć w myślach powtarzał sobie, że był Wielkim Bogiem Raounem, w obecnym stanie nie umiał powstrzymać mocy talizmanu. Nie mógł zrobić nic innego jak odsunąć się od niego na bezpieczną odległość. Pomyśleć, że odpycha mnie świstek papieru z jakimiś tam wzorami.
— Nawet nie mam takiego zamiaru — odparł z cichym prychnięciem.
Mężczyzna zmierzył go wzrokiem z góry na dół, po czym udał się do aneksu kuchennego. Nastawił wodę w czajniku, zdjął z suszarki koło zlewu kubek, do którego wrzucił torebkę herbaty.
Raoun, wciąż zachowując odpowiedni dystans, poszedł za nim. Usiadł przy stole po turecku, rozejrzał się po mieszkaniu.
— Dlaczego za nami podążyłeś aż do mojego mieszkania? — usłyszał.
Spojrzał na blondyna.
— Bo jesteś szamanem — odpowiedział bez zawahania.
— Nie jestem? — tamten uniósł brew.
— Jesteś?
— Nie?
— To czym niby? — Skrzyżował ręce na piersi. — Demonem, który opętał tego śmiertelnika? — Mógł tę opcję odrzucić jak tylko został obrzucony krytycznym spojrzeniem. — Bóstwem? Nie, bóstwa mają specyficzną aurę... Zjawą?
Kanno westchnął ciężko. Zalał herbatę, odstawił czajnik na miejsce.
— Czarodziejem, zadowolony? — wycedził.
— Czyli technicznie szamanem.
— Nie...
— Ale zajmujesz się sztuką szamanów. Mam rację?
Obydwoje przez dobrą chwilę wymieniali się spojrzeniami, jakby robili właśnie konkurs, kto dłużej wytrzyma bez mrugania – gdyby tak rzeczywiście było to Kanno by przegrał.
Raoun poprawił nieco swoją pozycję. Na początku zamierzał tylko na chwilę przyłączyć się do jazdy samochodem (bo jazda samochodem), lecz gdy przypadkiem zbliżył się do blondyna, poczuł pewną energię bijącą od niego, a dokładniej naszyjnika, który nosił. A że potem jeszcze ujrzał go na szybko tworzącego dwa talizmany, zaczął się domyślać co do jego tożsamości. A wtedy do głowy przyszedł pomysł.
Czarodziej wziął do ręki kubek z herbatą i zajął miejsce po drugiej stronie stołu.
— To co, powiesz mi, po co za mną tu przylazłeś czy już mogę cię wypędzić? — rzucił od niechcenia, bawiąc się torebką w naczyniu. — Od razu mówię, że jeśli odpowiedź to ciekawość lub cokolwiek koło tego to lepiej, żebyś sam się stąd usunął.
Raoun zacmokał pod nosem. Ale przyjacielski... Normalnie jakbym słyszał Arola.
— Mam dla ciebie pewną propozycję — odpowiedział, splatając ze sobą palce dłoni.
— Jaką? — Po jego tonie bóg nie umiał stwierdzić, czy naprawdę był aż tak niezainteresowany, czy może jednak tylko udawał.
— Pomóż mi odzyskać moją dawną potęgę. W zamian pobłogosławię cię mocą, z którą nikt tutaj nie będzie w stanie się równać. Zostaniesz najpotężniejszym szamanem, jakiego ten świat widział! — Rozłożył ręce.
— Nie jestem szamanem — upomniał go tamten.
— Ale możesz zostać najlepszym z najlepszych! — Machnął ręką. — Czy nie po to się zajmujesz tą sztuką w pierwszej kolejności? Na pewno są osoby, które cię krytykują przez to, co robisz, a tak to pokazałbyś im, gdzie ich miejsce!
Kanno spuścił wzrok na swój kubek, popadł w zamyślenie. Raoun z kolei wpatrywał się w niego z wyczekiwaniem na odpowiedź. Szczerze chciałby, żeby czarodziej przystał na propozycję. Choć wolałby się do tego nie przyznawać, potrzebował kogoś obeznanego w szamanizmie; kogoś, kto mógłby mu przynajmniej trochę pomóc. A tej okazji nie mógł puścić koło nosa.
Tak w ogóle to co chodziło z tym dniem? Opętał przypadkiem jakąś dziewczynę, dzięki której (a w zasadzie to dzięki typom, co go zaatakowali) udało mu się na chwilę przebudzić swoją moc, został przyłapany przez jej brata, ale ten brat okazał się być szamanem, a że miał on przy sobie naszyjnik chroniący go przed opętaniem to nie mógł być byle kim. Dzień raz był dobry, za chwilę tragiczny, a potem okej.
Aż nie wiedział, za co się wpierw zabrać.
Nie, nie, nie, teraz musiał dobić targu z Kanno... mimo niezbyt fortunnego początku.
Czarodziej z dobrą chwilę siedział zapatrzony w kubek. W końcu jednak wziął głęboki wdech i powiedział:
— Zawsze mówię, że nie chcę mieć nic wspólnego z duchami, zjawami, demonami ani innymi zmorami. — Kilka sekund milczał. — Ale mimo wszystko zajmuję się szamanizmem. To jakby piekarz głosił, że nie będzie piec. Wierzę, że odprawianie rytuałów oraz tworzenie talizmanów i amuletów może być przydatne, a niekiedy nawet potrzebne.
— Czyli przyjmujesz propozycję? — spytał Raoun z błyskiem w oczach.
Tamten się skrzywił, aczkolwiek niechętnie przytaknął.
Tak oto dwójka zawarła umowę.
Którą z czasem trzeba było rozwiązać, bo się okazało, że aby pomóc Raounowi, Kanno potrzebował mocy, a tę moc musiał mu dać Raoun i w ten oto sposób zamykało się błędne koło.
Koniec historii o pierwszym spotkaniu szamana z duchem.
Ale nie koniec ich znajomości.
Bonus
— Jak już mamy mieć ze sobą jakiś biznes to powinienem przynajmniej wiedzieć, kim jesteś — powiedział Kanno, po czym pociągnął łyk herbaty.
Raoun popatrzył na niego. Kilka sekund później wyprostował się dumnie i odchrząknął głośno, po czym rzekł:
— Jestem Wielki Bóg Raoun!
Usłyszawszy to, czarodziej uniósł nieco brwi.
— Bóg Raoun? — powtórzył jego ostatnie dwa słowa.
— Tak!
— Nigdy o kimś takim nie słyszałem.
Raoun otworzył szeroko oczy. Oparł się plecami o krzesło, powoli wyprostował nogi, stawiając stopy na podłodze.
— Nie? — zapytał, głos jego już nie był taki dumny.
— Nie. — Kanno wzruszył ramionami.
— Nic a nic?
— Nope.
W odpowiedzi bóg zaczął błądzić gdzieś pospiesznie wzrokiem. Nie wierzył, że Kanno ani razu o nim nie słyszał. To było niemożliwe! Przecież był bogiem! U niego w rodzinnych stronach wszyscy go znali. Nie było go tylko czterysta lat, a ludzie już o nim zapomnieli!
Na początku planował po odzyskaniu sił po prostu wrócić do domu, ale teraz, w tym oto momencie czuł nieodpartą potrzebę zapisania się w pamięci śmiertelników; raz, a porządnie.
Podczas, gdy on zatopiony był we własnych przemyśleniach, Kanno odłożył kubek, a wyciągnął z kieszeni komórkę. Otworzył przeglądarkę, wyszukał imię siedzącego przed nim typa, który się podawał za bóstwo. O dziwo otrzymał sensowne wyniki, a nie nazwy jakichś produktów chemicznych, jak przypuszczał (może dlatego, że dopisał jeszcze bóg). Wszedł na pierwszą stronę, zaczął ją przeglądać.
— Bóg Raoun — przeczytał na głos. — Później nazwany bogiem opętywania; po raz pierwszy został zauważony w okolicach wioski Bianzh, tam też ostatni raz go widziano czterysta lat temu. Woah, jesteś już przedawniony przypadek. Upadły bożek.
— Upad... Żaden upadły! — fuknął wtem Raoun, wielce oburzony. — Jak śmiesz!
— Jeśli nie upadły to jaki niby? — Posłał mu wymowne spojrzenie. — Spójrz na siebie: siedzisz tu jako duch i prosisz mnie o pomoc w odzyskaniu dawnej potęgi. Jeśli to nie krzyczy upadłym bożkiem to już naprawdę nie wiem, co.
— Nie jestem upadłym bożkiem! — dalej przeczył Raoun.
— Każde bóstwo w podobnym do twojego stanie jest upadłe.
— Ta zasada mnie nie dotyczy!
— A czemu niby?
— Bo nie jestem stąd!
Te słowa zaciekawiły czarodzieja. Odłożył komórkę na stół, by w pełni się skupić na rozmówcy.
— To skąd?
Raoun już miał odpowiedzieć, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał. Po krótkim namyśle jedynie rzucił:
— Z miejsca, którego nie można zobaczyć z żadnego punktu w tym świecie.
Oczywiście, że ta odpowiedź nie zadowoliła Kanno.
— Czyli?
— Na tę informację musisz zapracować! — rzucił pospiesznie.
Nie dodawszy nic więcej, bóg przeniknął przez krzesło oraz podłogę, kompletnie znikając z mieszkania. Kanno wyprostował się, chwilę spoglądał na pusty już mebel. Ostatecznie westchnął, z powrotem wziął do ręki kubek z herbatą.
— No i zniknął — to powiedziawszy dokończył swój napój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz