Letnie, sobotnie popołudnie, lśniło złotym ciepłem, zapraszając każdego mieszkańca Stellaire, by wyszedł w końcu z domu, przeszedł się na spacer i odpoczął nieco po trudach tygodnia. Leniwa atmosfera wakacji spowijała miasto, zachęcała, by pójść na lody, posiedzieć w parku, wrzucić monetę do fontanny i podrapać psa za uchem. Ulice pełne były barwnych, letnich sukienek, luźnych szortów i słomkowych kapeluszy o szerokich rondach.
Salon państwa Fuegis tonął w minimalistycznej bieli i chłodzie nowoczesnego metalu. Przesłonięte okna oddzielały wnętrze od prażącego słońca i błękitu nieba, a sztuczne światło podłogowych LEDów wypełniało pomieszczenie jednolitym, bezbarwnym blaskiem. Pokój robił wrażenie – surowy, sterylny, niczym lodowa jaskinia, ale jednocześnie taki symetryczny – bo stworzony nie przez ułomną i chaotyczną naturę, lecz sławnego projektanta.
Z subtelnie wkomponowanego w pokój zestawu stereo sączyła się bezosobowa muzyka tłumiąca pojedyncze, okazjonalne dźwięki sztućców stukających o talerze. Była pora obiadu, który według zwyczaju cała rodzina jadła wspólnie. Ojciec nalegał, uważał, że wzmacnia to kontakty między bliskimi. Poza tym – to tak dobrze wyglądało we wszystkich wywiadach biznesowych, stanowiło wspaniały dowód tego, jak przykładną i kochającą rodzinę miał pan Fuegis.
— Rozmawiałam z profesorem L'Heureux — podjęła matka, płynnym ruchem nabierając nieco egzotycznej zupy kokosowej na futurystycznie wyglądającą, srebrną łyżkę. — Jest mu bardzo przykro, że nie będzie mógł uczyć Scaldora osobiście.
Naamnoth była kobietą pełną niewymuszonej gracji, a upływ lat zdawał się tylko wydobywać z niej przyrodzone piękno i powagę. Nawet do tego sobotniego, rodzinnego obiadu, zasiadała w szykownej kreacji, z dłońmi ciężkimi od biżuterii i włosami spiętymi w fantazyjne upięcie. Płomienne i złote pasma przeplatały się między sobą, tworząc tak charakterystyczny dla niej efekt, który uwielbiali fotografować reporterzy. Pani Fuegis tylko uśmiechała się enigmatycznie, gdy znów gratulowano jej pozostawania ikoną mody.
Dobrze prezentowała się u boku męża – wysokiego, dobrze zbudowanego i wciąż silnego mimo upływającego czasu i licznych obowiązków, jakie wiązały się z prowadzeniem firmy. Pan Fuegis dbał o swoje ciało, zawsze wyglądał profesjonalnie i elegancko, a starannie utrzymana, ciemna broda dodawała mu powagi. Równie ciemne oczy patrzyły wprost na rozmówcę, zapewniając go o całkowitej uwadze, jaką Adhaah mu poświęcał.
Teraz to spojrzenie zogniskowało się na żonie. Mężczyzna zmarszczył brwi, odłożył na moment sztućce.
— Czy zaproponowana stawka mu nie odpowiada? Edukacja Scaldora jest najważniejsza, możemy przecież zapłacić więcej, to żaden problem.
— Zasugerowałam mu to, jednak profesor L'Heureux powiedział, że w tym przypadku nie chodzi o pieniądze.
Ojciec nie miał na to odpowiedzi, zdziwienie malowało się na jego twarzy. Nie do pomyślenia, by pieniądze nie mogły rozwiązać problemu albo przekonać kogoś do tego, by robił to, czego życzył sobie pan Fuegis. Taka opcja zwyczajnie nie pojawiała się w jego głowie, przecież każdy miał swoją cenę. Mężczyzna spojrzał uważniej na swoją żonę – nie, ona już miała jakiś pomysł, nie mówiła tego wszystkiego bez przyczyny.
— A o co dokładnie mu chodziło?
— O jego własne umiejętności w kwestii nauki dzieci.
Pani Fuegis nabrała jeszcze łyżkę zupy, zostawiła resztę, otarła usta serwetką. Znikąd pojawił się służący, zabrał talerz.
— Profesor zasugerował inną osobę.
— Jest bardziej znany i szanowany muzyk od niego?
— Lepszy nauczyciel.
Ojciec się skrzywił. Skończył swój posiłek, służący zebrał talerz. Po chwili pojawiło się drugie danie – starannie przyrządzona, marmurkowa wołowina w sosie z białych trufli.
— To ktoś, kogo już rozważaliśmy?
— Nie, ale to uczeń profesora. Profesor L'Heureux za niego ręczy, mówi, że przypomina mu jego samego z młodzieńczych lat, a do tego ma rękę do dzieci.
Pan Fuegis znów zmarszczył brwi, wziął sztućce, zaczął od wołowiny.
— Nie podoba mi się to. Brzmi jak kompromis, a jeśli chodzi o Scaldora, nie chcę iść na żadne kompromisy. Co, jeśli ten człowiek się nie sprawdzi? Scaldor straci tylko czas, który mógłby poświęcić na coś innego, albo – co gorsza – kolejny nauczyciel będzie musiał oduczać go wszystkiego, co ten pierwszy zepsuł. Nie, to nie jest dobry pomysł. Może ja porozmawiam z profesorem…
— Wydawał się nie być skłonny do zmiany zdania, kolejne rozmowy pewnie go nie przekonają.
Zapadła chwila ciszy, brwi pana Fuegisa wciąż pozostały ściągnięte.
— Co w takim razie proponujesz?
— Zgodzić się.
— Tak po prostu?
— Owszem.
Mężczyzna westchnął, ukroił kolejny kawałek wołowiny. Starannie przyprawiona, idealnie przyrządzona, rozpływała się w ustach bogactwem smaku. Pan Fuegis zgarnął jeszcze nieco sosu.
— Rozmawiałaś w ogóle z tym człowiekiem? Jak on się nazywa?
Jego żona obdarzyła go jednym z szerokiej palety swych enigmatycznych uśmiechów.
— Oczywiście, że z nim rozmawiałam. Wiesz przecież, że nie sugerowałabym przyjęcia go, gdybym nie była przekonana, że to słuszny pomysł. Nie pozwolę, żeby Scaldor dostał cokolwiek poniżej najlepszego.
Pan Fuegis uśmiechnął się przelotnie, skinął głową żonie, by kontynuowała.
— Nazywa się Macleod, to młody człowiek i…
— Młody?
Pani Fuegis westchnęła. Tak, ustalili, że nie będą najmować dla Scaldora zbyt młodych nauczycieli. Wiadomo, młodzi ludzie nie mieli doświadczenia, często też hołdowali jakimś nowoczesnym, niesprawdzonym metodom edukacji, zamiast podążać tradycyjną ścieżką, dającą rezultaty od pokoleń. Poza tym rodzice uważali, że Scaldor nie musi przechodzić w swym rozwoju przez etap dziecięcego czy młodzieńczego spojrzenia na świat, tak płytkiego i niedoskonałego. Zaś przebywając od razu z dojrzałymi osobami, na pewno wyrobi sobie właściwe, pełniejsze pojęcie o rzeczach.
— Profesor za niego ręczy. I rozmawiałam z nim. Co prawda jest młody, ale widać po nim, że ma głowę na karku. Dobrze zajmie się edukacją Scaldora.
Pan Fuegis wciąż nie był przekonany, ale już-już, było blisko.
— Jaki instrument dla niego zaproponował?
— Pianino albo skrzypce.
Mężczyzna pokiwał w końcu głową. Ładne, klasyczne propozycje. Tego oczekiwał.
— Sugerował też, że gdyby Scaldor okazał się zdolny, można byłoby wprowadzić również gitarę, ale to pozostawia do naszej decyzji.
— Gitara to taki prosty instrument. — Mężczyzna pokręcił głową, upił nieco wina z kieliszka. — Skrzypce i pianino w zupełności wystarczą. Scaldor ma ważniejsze rzeczy do nauki, muzyka powinna być tylko dodatkiem.
— Też tak sądzę. Umówiłam pana Macleoda na przyszłą środę.
— To dobry termin. Przeznaczymy środowy czas wolny Scaldora na naukę muzyki.
Rodzice odwrócili się zgodnie, popatrzyli na syna. Przez cały ten czas Scaldor siedział spokojnie, w milczeniu, nie przerywając im dyskusji i zajmując się jedynie swoim posiłkiem. Kończył właśnie z ostatnimi truflami, ale gdy rozmowa się urwała, podniósł wzrok znad talerza.
— Tak, tato — powiedział i wrócił do jedzenia.
Pan Macleod przyszedł punktualnie w środę. Chudy jak patyk, w czarnym golfie i spodniach, wyglądał jak ten sławny solista z plakatów w filharmonii. Faktycznie był młody, nie miał ani jednej zmarszczki, ani siwego włosa. Scaldor popatrywał na niego obojętnym, neutralnym wzrokiem. Mężczyzna powitał jego rodziców, powitał też i jego, na co chłopak się zdziwił. Ludzie nie witali dzieci, nie rozmawiali z nimi tak po prostu, jeśli nie mieli im niczego konkretnego do przekazania. Prawda?
A potem obaj znaleźli się w pokoju muzycznym – ojciec sprezentował go Scaldorowi, by jego syn miał miejsce, gdzie mógł poświęcać czas muzyce. Nie chciał wstawiać fortepianu do pokoju Scaldora uważając, że lepiej, by w jego pokoju były tylko rzeczy składające się na poważne zainteresowania, a nie dodatki i średnio produktywne hobby, z czym Scaldor oczywiście się zgadzał. Rodzice umeblowali cały jego pokój, decydowali o każdym elemencie, jaki się w nim znajdował. Poza tym tak było lepiej – pokój muzyczny miał starannie wygłuszone ściany, stały tu też półki czekające na nuty i książki dotyczące teorii muzyki, i jeszcze parę sprzętów, które ojciec uznał, że są niezbędne do zajmowania się muzyką, zaś Scaldor nie wiedział nawet, do czego konkretnie mają służyć ani jak się nazywają.
Początkowa nauka wyglądała tak, jak z każdym innym nauczycielem. Pan Macleod opowiedział, jak widzi ich współpracę, Scaldor się zgodził, a następnie usiedli do fortepianu. Nauczyciel pokazywał nuty, pokazywał którym klawiszom odpowiadają, układał prawą rękę na klawiaturze, uczył wydobywać dźwięki. Scaldor szybko się uczył: zerkał na nuty, potem patrzył na klawisze, wybierał ten właściwy, wciskał. I znów; nuty, klawiatura dźwięk. Nuty, klawiatura, dźwięk. Nuty-klawiatura-dźwięk. Wlazł-ko-tek. Na-pło-tek.
Scaldor nigdy nie słyszał takiej wesołej melodii, w jego domu nie słuchało się takich rzeczy. Ale mu się podobała i nawet nie spostrzegł, gdy zaczął dyndać nogami w takt dźwięków. Pan Macleod kazał mu powtórzyć krótką melodię kilka razy, ale przy trzecim Scaldor nie patrzył już na nuty. To było proste: dźwięki same wchodziły do głowy, klawisze zdawały się jarzyć blaskiem, nuta za nutą, jak nawleczone na sznurek paciorki, za-śpie-waj-ko-tecz-ku-je-szcze-raz.
— Bardzo dobrze ci idzie — pochwalił go nauczyciel, a potem wskazał te drugie linijki z nutami. — Mieliśmy usiąść do tego w przyszłym tygodniu, ale może spróbujesz dzisiaj?
Scaldor nie odpowiedział. Dorośli, jeśli zadawali pytania dzieciom, najczęściej były to pytania retoryczne, albo chcieli sprawdzić ich wiedzę. Według Scaldora to był ten pierwszy przypadek, więc nic nie odpowiadał.
— Chciałbyś? — ponownie spytał pan Macleod, gdy milczenie się przedłużało.
Scaldor patrzył na niego z lekkim niezrozumieniem, ale w końcu pokiwał głową.
— Bardzo dobrze. To dzisiaj spróbujemy nauczyć się grać też drugą ręką, tak?
Scaldor milczał, milczał, w końcu znów pokiwał głową.
Lewą ręką było jeszcze prościej. Melodia zniknęła, pojedyncze dźwięki odpowiadały całym taktom, Scaldor zdziwił się, że tak to wyglądało. Chciał zadać pytanie, ale nie zrobił tego. Nauczyciel zawsze podawał wszystkie odpowiedzi, niestosownym było przerywać jego słowa.
— Mamy jeszcze trochę czasu. — Pan Macleod zerknął na zegarek, wrócił wzrokiem do swojego ucznia. — Masz ochotę na małe wyzwanie?
Znów milczenie, a potem Scaldor pokiwał głową.
— To spróbujemy teraz zagrać obiema rękami na raz, dobrze?
I tu się zaczęły schody. Palce nie chciały współpracować, Scaldor próbował wcisnąć klawisze jednocześnie, ale gdy prawa ręka miała dalej grać melodię, instynktownie podnosił też lewą, puszczał dźwięk. Jakby jego dłonie nie były w stanie wykonywać dwóch różnych czynności. Chłopiec zmarszczył z irytacją brwi, zacisnął usta. Spróbował znów, wybrzmiał kolejny takt melodii, tym razem palec nie trafił w ten klawisz, co potrzeba. Dzieciak nie spojrzał na nauczyciela, jak zazwyczaj by to zrobił, gdy wiedział, że popełnił błąd. Bo gdy popełnił błąd, nawet jeśli zaraz sobie to uświadomił i wiedział, co powinien poprawić, to jednak musiał usłyszeć wskazówki od nauczyciela, musiał dać się dalej poprowadzić. Ale nie tym razem. Scaldor nie potrzebował prowadzenia, w ogóle zapomniał o tym, że tuż obok ma kogoś, kto powinien go oceniać. Był tylko on i muzyka, a ta nie chciała przyjść tak, jak on sam już ją słyszał. Zagrał prawą ręką, zagrał lewą, jego głowa złożyła już cały utwór. Ale dziecięce palce nie potrafiły go przywołać.
Znowu nie trafił, zagrał nierówno, lecz ostatni takt wyszedł idealnie. Scaldor zaczął od początku, kotek z trudem wlazł na płotek, ale w końcu mu się udało. A potem jeszcze raz, tym razem sprawniej. I znowu, z większą werwą. W ostatniej wersji zrobił to jednym płynnym susem, a chłopiec uśmiechnął się szeroko. Poczuł chudą dłoń pana Macleoda na swoich włosach, odwrócił się do nauczyciela. Ten odezwał się z ciepłym uśmiechem:
— Lubisz muzykę?
Tym razem to nie było ani pytanie retoryczne, ani sprawdzenie wiedzy. Chłopiec pokiwał ochoczo głową, szczerząc wszystkie zęby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz