26 lipca 2023

Od Bashara do Dantego

Bashar spodziewał się wielu rzeczy, ale nie tego. Niemalże słyszał ten złośliwy chichot losu, przewrotnego i wrednego, cieszącego się z jego upokorzenia, upajającego tym, że powinien mu podziękować. Bo ta sytuacja mogłaby się potoczyć o wiele, wiele gorzej, gdyby nie pojawienie się tego jednego mężczyzny – bodaj ostatniego, którego lekarz życzyłby sobie widzieć.
Tych jedynych w swoim rodzaju okularów, charakterystycznego głosu i burzy złotych loków nie dało się pomylić z niczym, jednak to, co potem nastąpiło, sprawiło, że Bashar zaczął się zastanawiać, czy jego problematyczny pacjent nie ma czasem brata bliźniaka. Takiego zdolnego gołymi rękami rozprawić się z pięcioma napastnikami, natłuc im rozsądku do głowy i bardzo skutecznie wytłumaczyć, dlaczego Bashar jest ostatnią osobą, na którą powinni podnieść rękę. Lekarz spodziewał się raczej, że mężczyzna ograniczy się do zadzwonienia po policję, albo zrobienia innej normalnej i logicznej rzeczy, jaką zrobiłby człowiek w podobnej sytuacji. Ale nie – jak zwykle postanowił zrobić coś kompletnie sprzecznego ze zdrowym rozsądkiem, wyjętego prosto z fikcji literackiej.
Lekarz wiedział, że pacjent o siebie dbał, ale trochę nie spodziewał się, że osłuchiwana niedawno klatka piersiowa zawdzięcza swój wygląd treningowi boksu.
Krok za krokiem, pacjent niósł go w stronę właściwej klatki schodowej, Bashar zaś zastygł, oparty o szerokie ramiona, starając się trzymać własny środek ciężkości sztywno, w jednym miejscu, ułatwiając pracę noszącemu i jednocześnie uparcie nie patrząc na niego. Lekarskie ucho mimowolnie wsłuchiwało się w oddech, szukając w jego przyspieszonym rytmie niepokojących dźwięków.
Dotarli do drzwi od klatki.
Bashar chciał wyciągnąć rękę, pchnąć skrzydło. Nie zdążył. Jego pacjent skorzystał z tego, że zamek wyłamano – otworzył butem, pewnym krokiem zaczął wspinać się po schodach.
Dotarli na półpiętro.
Oddech stał się cięższy, kątem oka Bashar widział, jak włosy mocniej kleją się do skroni, w półmroku błyszcząc wilgocią potu. Lekarz nabrał tchu, by coś powiedzieć, oczywiście nie zdążył.
— Mówił pan doktor, że drugie piętro. — Mężczyzna obdarzył go spojrzeniem tych charakterystycznych oczu. — To idziemy na drugie piętro.
Bashar odpuścił protesty. W myślach przebiegł zawartość domowej apteczki – niedawno podebrał ze szpitala to, co miało termin ważności, więc nie powinno być w tej materii problemu. Bandaże i gazy były, miał chyba ze trzy paczki samoprzylepnych szwów, do tego były jeszcze te nowe, świetne opatrunki hydrożelowe, jakie zagarnął z instytutu badawczego – on się zajmował jednym rodzajem alg, a parę pokojów dalej inna grupa pochylała się nad odmiennym gatunkiem, badali jego wpływ na proces gojenia się skóry. Od słowa do słowa, Bashar wyciągnął nieco informacji, wyciągnął też i próbki, okazały się fenomenalne.
Dotarli na pierwsze piętro.
Lekarz odtworzył w myślach walkę – nie wszystko dobrze widział, część mu umknęła, całość działa się szybko, gwałtownie, on zaś nie był przecież bokserem. Ułożył w głowie rany i obrażenia, podzielił na te groźniejsze i mniej groźne, rozważył ukryte efekty, jakie mogły mieć, jakie mogły pojawić się dopiero po pewnym czasie, gdy krew z pękniętego gdzieś we wnętrzu naczynia wzbierze i uciśnie. Nie, nie pozwoli na to. Jego pacjent nie był uczulony na żadne farmaceutyki (lekarz wszystko pamiętał, własnoręcznie wypełniał jego kartę), nie miał obciążonej wątroby ani nerek, problemów z krzepliwością krwi też nie, Bashar już dobrze wiedział, co mu może podać.
Dotarli na kolejne półpiętro.
Mówił, że wystarczy gaza i może wracać do domu na swoim rowerze. Demon nie zamierzał go wypuszczać, nawet jeśli ktoś by po niego przyjechał i przysiągł odstawić do domu prywatnym helikopterem. To on zdecyduje, kiedy pacjent może iść, nikt inny, a już na pewno nie ten sam mężczyzna, który uważał, że na ciosy nożem wystarczy przyłożyć trochę materiału i jakoś to będzie.
Dotarli.
— To tutaj, może mnie pan postawić, otworzę.
Drzwi nie pasowały do otoczenia. Nie pasowały do obskurnej i ciemnej klatki schodowej, z tym swoim ładnym, lakierowanym drewnem, porządną klamką, i mosiężną tabliczką z nazwiskiem i tytułem. Mężczyzna zerknął na drzwi, skinął głową, z najwyższą ostrożnością postawił lekarza, jakby Bashar był ze szkła, nie z ciała. Demon poczuł, jak przez jego barki przebiega bolesny dreszcz. Spojrzał – twarz poszarzała, wargi pobladły, blask w oczach nieco przygasł. Krew miarowo przesiąkała, zaczynała barwić spodnie.
Bashar przekręcił klucz w zamku, pchnął drzwi, oparł się o framugę, pokuśtykał do środka. Namacał włącznik, pstryknął.
— Proszę wejść.
Mężczyzna wszedł za nim, objął wzrokiem krótki przedpokój wychodzący na salon z kuchnią. Tak samo, jak drzwi wejściowe, pomieszczenie nie współgrało z wystrojem kamienicy, przywodząc bardziej na myśl wygodny apartament należący do inteligenckiej rodziny z ubiegłego stulecia. Jasny i gustowny, urządzony może nieco staroświecko, lecz zgodnie ze stylem, jaki ludzie uniwersalnie uznawali za cieszący oko, i jaki łatwo kojarzył się z czasem spędzonym z mądrą książką i herbatą. Bashar spodziewał się jakiegoś komentarza, dostał go w formie zdziwienia podszytego uznaniem malującego się na twarzy. Lekarz wskazał dłonią w stronę kanapy.
— Proszę, niech pan tam usiądzie.
Mężczyzna przestąpił z nogi na nogę, nie wykonał kroku, Bashar spojrzał na niego z niepokojem, odwieszając płaszcz na kołek.
— Ubrudzę panu doktorowi kanapę — wyjaśnił. Bashar nie wierzył, w to, co słyszał.
— Jest pan ranny — przypomniał mu. — Kanapa przeżyje. Po to jest, by z niej korzystać.
— Ja postoję, mam brudne spodnie, naniosę panu doktorowi błota…
— Pan sobie żartuje.
— Poważnie mówię.
Bashar westchnął, popatrzył na niego, obdarzył tym lekarskim spojrzeniem, jakie nie znosiło sprzeciwu i gasiło w pacjentach wszelki opór.
— Proszę usiąść, ja zaraz wezmę apteczkę i się panem zajmę.
— Ja pomogę z tą apteczką, przecież pan doktor nie może chodzić… — I już podszedł, stanął bliżej. — Pan doktor powie, w której szafce, ja wezmę.
— I tak muszę umyć ręce. Poradzę sobie, jestem w swoim domu.
— Nie znaczy, że nagle pana noga nie boli.
Lekarz nie chciał dać za wygraną.
— Tu mam więcej miejsc, o które mogę się oprzeć, więc to dla mnie kwestia tego, żeby nie stawiać jednej stopy.
— Ja mogę postawić obie…
— Pan zaraz mi tu zemdleje i wtedy będę miał bardzo duży problem.
— Nie zemdleję.
— Pobladł pan, a im dłużej się kłócimy, tym mocniej się pan wykrwawia.
— W takim razie proszę mi powiedzieć, gdzie jest ta apteczka, to zaraz przestanę się wykrwawiać. — Mężczyzna obdarzył go szerokim uśmiechem.
Był niemożliwy. Bashar westchnął ciężko. Normalnie by się kłócił, nie ustąpiłby, nie dałby sobie podyktować warunków w swoim własnym domu. Ale rozsądek wygrywał z charakterem, dobro pacjenta było ważniejsze, niż jego duma. Lekarz znów obdarzył go twardym spojrzeniem, pokręcił ze zrezygnowaniem głową.
— W kuchni, trzecia szafka od lewej. Pozna pan od razu.
Dalej suszył zęby, podszedł do szafki.
— Powoli z ręką — rzucił za nim Bashar.
— Pan doktor się za bardzo troszczy, naprawdę.
Mężczyzna stanął przy szafce, powolnym ruchem sięgnął, otworzył. Wyjął ten nieszczęsny, plastikowy koszyk o szpitalnej, białej barwie, z naklejonym na nim czerwonym krzyżem.
— Wie pan doktor, mi to dwa plasterki stąd wystarczą…
— To ja o tym zdecyduję.
Pacjent ruszył w stronę kanapy, Bashar zaś przeklął w myślach swą skręconą kostkę. Widział to napięcie ramion, ten sztywny krok, kiedy całe ciało brzmiało bólem, ręce słabły, w głowie się kręciło. Gdyby nie ta cholerna kostka, jego pacjent już dawno siedziałby spokojnie na kanapie, zaraz po tym, jak lekarz pomógłby mu wdrapać się na drugie piętro. Brwi demona zmarszczyły się gniewnie. Nie lubił, gdy śmiertelna powłoka mu w czymś przeszkadzała.
Pacjent przysiadł ostrożnie na samym brzegu kanapy, odłożył obok apteczkę i obejrzał się jeszcze, czy spodnie nie zostawiły krwawego śladu.
Tymczasem zaś Bashar ściągnął przez głowę sweter, rzucił go na fotel, rozpiął mankiety koszuli, zawinął je ponad łokcie. Nie kłamał, w domu faktycznie miał więcej powierzchni, by się podeprzeć. Jedna dłoń spoczęła na blacie kuchennym, druga chwyciła się kredensu, demon pokuśtykał w stronę zlewu. Umył ręce tak, jak robił to przed operacją, do samych łokci, starannie szorując palce i pomiędzy nimi. Dotykał dłońmi ziemi, dotknął też i tych wątpliwej świeżości jegomości, musiał więc zadbać o to, by dobrze je odkazić. Zgarnął po drodze czystą szklankę, napełnił ją do połowy wodą z dzbanka z filtrem.
Przejście do dużego pokoju, gdy nie można było postawić jednej stopy i jednocześnie trzymało się w dłoni szklankę z wodą, było wyczynem, jaki nie udałby mu się, gdyby nie regularne lekcje jogi. Bashar przysiadł w końcu u boku swego pacjenta, odstawił szklankę na pobliski stolik, otworzył apteczkę.
— Ma pan doktor plasterki w rybki?
— Nie.
Dłonie lekarza zanurkowały w trzewiach apteczki, wydobyły z niej bardzo poważnie wyglądający blister pełen tabletek musujących. Bashar wprawnym ruchem oderwał dwie, rozkruszył we wnętrzu opakowania, następnie wsypał białe, dziwnie pachnące odłamki do szklanki z wodą. Rozpuszczały się niemrawo, jak przystało na skuteczne leki, jakie można dostać jedynie w szpitalu. Bashar zakręcił szklanką, woda zawirowała, zmieniła w leczniczy, mleczny opar.
Rękawiczki pojawiły się na dłoniach – to westchnienie, jakie dobyło się z piersi pacjenta, mogło równie dobrze być westchnieniem bólu, co rozczarowania.
Nim lek się rozpuścił, demon znów sięgnął do apteczki, dobył stamtąd nożyczek. Nie zamierzał zmuszać pacjenta do podnoszenia rąk, te rany tylko by się pogorszyły, rozwarły bardziej i tym mocniej krwawiły, nie mówiąc już w ogóle o bólu, jaki czułby mężczyzna. Bashar ostrożnie odkleił fragment materiału od skóry, zaczął go rozcinać.
— Tak to mnie jeszcze nikt nie rozbierał. — Rzucił pacjent, gdy golf był już w częściach, a lekarz delikatnie zsuwał rękawy z umięśnionych barków.
Materiał poleciał na ziemię, demon nie przejął się tym, że nasiąknięte krwią fragmenty zostawiły czerwone ślady na podłodze. Potem się tym zajmie. Jutro może.
— Wszystkie trzy rany są do szycia. — Zawyrokował.
— Do szycia? Pan doktor przesadza.
— Pan się z każdym tak wykłóca? — Bashar ponownie wziął się za poszukiwania w apteczce.
— Nie śmiałbym się z panem doktorem wykłócać, ja tylko swoje zdanie wypowiadam. Nieśmiało sugeruję.
Ten uśmiech nie miał w sobie nic z nieśmiałości.
Lekarz dobył słomki, wrzucił ją do szklanki, ostatni raz zamieszał zawiesinę.
— Proszę wypić — powiedział, podstawiając pacjentowi lek. — Pomoże na mdłości i znieczuli.
— A to można łączyć z alkoholem? Bo wie pan doktor…
— Wiem. — Przerwał mu. — Żadnych leków nie powinno się łączyć z alkoholem, ale ten ma najmniejsze ryzyko skutków ubocznych.
Mężczyzna oddychał ciężko, wnosząc go wtedy na piętro, Bashar wyczuł lekką woń piwa, ocenił, że nie było go tego wieczora dużo.
Pacjent pociągnął ze słomki, skrzywił się. Gorzki, kredowy posmak zawiesiny, jaką farmaceuci usilnie próbowali uczynić rozpuszczalną, kojarzył się z najgłębszymi trzewiami starej części szpitala, bladą zielenią symetrycznych płytek i tą pożółkłą, gumową rurką, jaką starsza pielęgniarka zaciskała na przedramieniu, by pobrać krew. Szklanka w końcu zaświeciła dnem, Bashar odstawił puste naczynie na stolik. Mężczyzna powiódł wzrokiem za lekarskimi dłońmi, ponownie wybebeszającymi wnętrze apteczki.
— Panie doktorze, będzie bolało?
Bashar ułożył wszystkie potrzebne rzeczy na kolanach i stoliku, podniósł wzrok na pacjenta.
— Jak ja się panem zajmę, to nic nie będzie bolało.
Pacjent jakoś nie znalazł żadnej świetnej riposty na tę wypowiedź. Bashar wskazał dłonią w kierunku półki z książkami.
— Widzi pan tytuły z tej odległości?
— Widzę. Dlaczego pan doktor pyta?
Żeby mi pan na ręce i krew nie patrzył, bo mi pan zemdleje.
— Zastanawiam się, czy pan któreś z nich czytał.
— To pana doktora ulubione książki?
— Mam dużo książek, które lubię.
— Na przykład?
Bashar westchnął, podniósł wzrok. Pacjent stracił zainteresowanie półką, wpatrzył się w lekarza.
— Jak mi pan powie, które z tych na półce pan czytał, to panu powiem.
Odniosło skutek, mężczyzna skupił się na książkach, przestał zajmować się krwią i raną na żebrach.
— Większość to tytuły kojarzę, ale niektóre… Pan doktor to w innych językach też czyta?
— Zdarza mi się.
— A ile…
Mężczyzna urwał, syknął zaskoczony, gdy chłodny spray okrył rozpalone bólem i umazane krwią żebra.
— Bolało? — spytał Bashar.
— Nie — odparł pacjent po chwili.
— Proszę wrócić do książek.
Mrowienie przebiegło przez skórę, uciszając ból, gasząc rwące uczucie zranionego ciała i sprawiając, że krew nie sączyła się już z rozcięcia. Bashar dobył gazików, oczyścił skórę, nadmiar czerwieni wniknął w sterylne opatrunki. A potem lekarz wyciągnął opakowanie szwów. Palce dotknęły skóry, wprawnym ruchem zespoliły rozcięte fragmenty, zabezpieczyły pierwszym szwem.
— Ile języków pan doktor zna?
Bashar nie odpowiedział od razu.
— Grekę i łacinę. — Zerknął w stronę półki z książkami. Sporo pochodziło z Ziemi. — Podobają mi się języki mające inny system pisma.
To akurat trochę była prawda.
— „Buszujący w zbożu”. — Pacjent odwrócił do niego wzrok. — Tę czytałem.
Może lekarz przelotnie się uśmiechnął, a może nie.
— Jeszcze jakąś? Tam jest sporo książek.
Kolejne szwy pojawiały się na żebrach, jeden przy drugim, gładko spinając z sobą brzegi rany, zmieniając krwawiące rozcięcie w cienką, czerwoną linię.
— Tam jest taka książka z wytartą, czerwoną okładką, ale nie wiem, co to za język.
Bashar nie oderwał wzroku od rany.
Ningen shikkaku — odparł. — „Zatracenie.”
— Nie słyszałem o niej.
— Jedna z moich ulubionych. Pióra Osamu Dazaia.
— I o czym jest?
Ostatni szew pojawił się na skórze, Bashar wyprostował się, sięgnął znów do apteczki.
— Jak pan przeczyta, to się pan dowie.
Pacjent westchnął, uśmiechnął się lekko.
— Z pana doktora jakieś informacje wydobyć, to naprawdę się trzeba nabiedzić… Ale skoro pan doktor tak bardzo nalega i rekomenduje, to może przeczytam tę książkę, kto wie?
Mężczyzna widać nie stracił wystarczająco dużo krwi, by opuściło go to jego irytujące poczucie humoru. Bashar rozerwał opakowanie opatrunków hydrożelowych, wyciągnął wąski, przejrzysty arkusz, przyłożył na ranę. Opatrunek przylgnął gładko do skóry, zabezpieczając dodatkowo szwy i sprawiając, że ciało nie zrośnie się w twardą, ciągnącą bliznę. Jeszcze na to gaza, bo hydrożel był zbyt delikatny, i kilka kawałków plastra, by przytrzymać całość na czas, gdy lekarz wciąż opatrywał ranę. Bashar stwierdził, że żebra zabandażuje razem z łopatką, będzie wygodniej i stabilniej.
— Pan doktor naprawdę przesadza z tymi opatrunkami — mruknął mężczyzna, zerkając w dół na płachtę przylepionej gazy.
— To była rana na prawie trzydzieści szwów — odparł Bashar. — Proszę tego nie bagatelizować.
— Nie będę, obiecuję. — Pacjent zerknął na stojący na komodzie zegarek. — Ale chyba się trochę u pana doktora zasiedziałem, powinienem już iść…
— Pan żartuje – nie jesteśmy nawet w połowie!
— Reszta to draśnięcia.
— Które trzeba zaszyć.
Bashar oparł dłonie na blacie stolika, dźwignął się z kanapy, przesiadł za plecy pacjenta.
— A pana doktora noga?
— Jak pan przestanie krwawić, to wtedy się nią zajmę.
— Ja już prawie nie krwawię.
— Krwawi pan, przecież widzę.
— Do wesela się zagoi.
Lekarz przebiegł wzrokiem salon, szukając nowego tematu, którym mógłby zająć mężczyznę, żeby przestał mu się stawiać, lecz zmęczony umysł nie do końca współpracował.
— Lubi pan zwierzęta?
— A pan doktor?
Spray przejechał przez zranioną łopatkę, mężczyzna znów zadrżał przelotnie od chłodu i dziwnego uczucia.
— Nieuprzejmie jest odpowiadać pytaniem na pytanie.
Gaza wylądowała na plecach, zbierając nadmiar czerwieni.
— Lubię, mam rybki. Pan doktor nie ma żadnych zwierząt?
— Nie mam. Nie byłyby ze mną szczęśliwe.
Pacjent obrócił się lekko, ukazując profil.
— Pan doktor ma niewyczerpane pokłady troski.
— Ale z czasem już gorzej — odparł Bashar, naklejając pierwszy szew. Łopatka wyglądała o wiele lepiej, rana była płytsza i mniej rozległa. — Wracam do domu o dziwnych godzinach. Jak każdy lekarz.
Prawie każdy.
— Jak pan tak po nocach wraca do domu, to dlaczego pan mieszka w takiej dzielnicy? Pan doktor sam się prosi o takie przypadki, jak ten teraz.
Bashar westchnął.
— To pierwszy raz, jak mi się coś takiego zdarzyło.
Pacjent poruszył się, odwrócił do niego, łopatka uciekła lekarzowi spod palców.
— Niemożliwe.
— Mieszkam tu od dziecka. — Bashar położył dłonie na tych silnych barkach, lekkim ruchem zmusił mężczyznę, by z powrotem się odwrócił. — Swoich tu nikt nie rusza.
— I tyle wystarczy? Żeby bezpiecznie iść w nocy przez te śmierdzące zaułki?
Demon nie odpowiedział od razu.
— Nie bez przyczyny ta apteczka jest taka duża — powiedział w końcu. Aż sam się zdziwił, że słowa tak gładko szły, opowiadając o tym, czym mężczyzna raczej nie chwalił się na prawo i lewo. — W szpitalu personel ma obowiązek złożyć odpowiednim organom raport, jeśli są podejrzenia, że obrażenia na ciele pacjenta nie były wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Ja nie zadaję pytań i nie składam raportów, po prostu łatam ludzi. — Kolejny szew spiął fragment rozcięcia. — Poza tym wiele osób stąd nie ma pieniędzy na leki, nawet te na receptę. Nie wie, co im przysługuje od państwa, nie wie też, że są fundacje, które pomagają w trudnych przypadkach. Ja to wiem, czasem pokieruję, coś poradzę. Takie drobiazgi.
— Pan doktor jest naprawdę troskliwy.
Nie widział twarzy mężczyzny.
Ostatni szew przytrzymał brzegi rany, Bashar sięgnął po kolejny płat hydrożelu, przyłożył go do skóry. Zabezpieczył gazą, potem gmerał chwilę wśród bandaży, nim wybrał ten najdłuższy i najszerszy. Rozerwał opakowanie.
— Taki zawód. To nie jest kwestia troski.
Otoczył pacjenta ramionami, początek bandaża przyłożył na wysokości mostka.
— Pan mi tu przytrzyma.
Pan potrzebował chwili, lecz przytrzymał grzecznie i znów przekręcił głowę, zerkając na lekarza.
— Dlaczego medycyna?
Bashar przełożył bandaż za plecami mężczyzny, znów otoczył klatkę piersiową ramionami, elastyczny materiał przemknął skosem.
— Dobre pytanie.
Dlaczego demon miałby chcieć leczyć ludzi? Bashar sam się nad tym zastanawiał. Jego pierwsze wcielenie, które miało cokolwiek wspólnego z medycyną, było raczej wynikiem przypadku, niż czegokolwiek innego. To mógłby wytłumaczyć jako chwilowy kaprys, a że na swój intelekt nie narzekał, to marzenie innych ludzi mogło stać się dla niego rzeczywistością. Lecz teraz miał wybór, mógł wybrać inną ścieżkę, zacząć odmienną karierę, na dobrą sprawę nic go nie ograniczało. Mimo to wybrał medycynę, zainteresował się onkologią, ani przez moment nie żałował swej decyzji.
— Chyba… chyba po prostu było to dla mnie zajmujące. Medycyna jest bardzo interesującą i skomplikowaną dziedziną, zaś onkologia… Co prawda wiele zostało już odkryte, lecz gros pozostaje nieznany. Wydaje mi się, że to właśnie to sprawiło, że wybrałem tę specjalizację.
Bandaż po raz kolejny przemknął przez pierś, zostawiając na torsie i ramieniu charakterystyczny splot. Materiał mocno oplatał ciało, przytrzymywał gazę, przytrzymywał opatrunki skrywające cięcia.
— Nie żałuję ani chwili, jaką spędzam z pacjentami — dodał w końcu.
Przepracowywał się trochę, brał za dużo dyżurów i zbyt wiele operacji, ale cóż poradzić, gdy serce przyspieszało na samą wieść o trudnym przypadku, a dłonie same pragnęły rękawiczek, gdy tylko zdarzała się bardziej skomplikowana przypadłość. Nie używał aż tak wielu cyrografów, jego własne ręce wystarczały mu w większości przypadków, trzeba mu było tylko dobrej asysty, i już, lekarskie doświadczenie nie cofało się przed niczym.
— Pan doktor potrzebuje intelektualnych wyzwań?
— Między innymi.
Nie chodziło tylko o to, że to była zagadka i wyzwanie. Bashar sam nie był w stanie jednoznacznie stwierdzić, co sprawiało mu tyle frajdy, gdy chodziło o leczenie ludzi. On, który dotykiem był w stanie przerobić ciało na krwawe strzępy i potrafił zniszczyć wszystko, co znalazło się zbyt blisko, znalazł radość w tym, by pomagać innym. Interesujące. Może po prostu chodziło o to, że przeznaczone mu było niszczyć i krzywdzić, zaś gdy jego dłonie, okryte nitrylowymi rękawiczkami, dzierżyły skalpel, wtedy przeciwstawiał się własnej naturze, czyniąc to, o co nikt nie posądziłby demonów. Powinien w końcu sprowadzać śmiertelnych na złą drogę, tymczasem zaś leczył ich ciała, nie biorąc nic w zamian.
Bandaż rozwinął się do końca, Bashar wybrał z apteczki zapinkę, zabezpieczył opatrunek. Miał dobry pomysł z tym, by opatrzyć zarówno żebra jak i ramię – całość ładnie się spinała, szczelnie otulała pierś, nie pozwalając żadnemu z opatrunków się przemieścić. Bashar znów się przesiadł, zajmując miejsce naprzeciwko pacjenta.
— Teraz ręka.
— Z ręką jest wszystko w porządku, niczego jej nie trzeba.
Lekarz westchnął.
— Mówiłem, że jest do szycia.
— Pan doktor naprawdę za bardzo się przejmuje. Nawet już nie boli, niedługo samo się wszystko wyleczy.
— Złapał pan za ostrze noża, więc oczywiście, że to są rozległe obrażenia.
— Nie aż tak. Nie ścisnąłem mocno.
Doprawdy, mężczyzna był niemożliwy.
— Mimo to istnieje ryzyko, że ostrze przecięło ścięgna i nerwy. To może się skończyć niedowładem dłoni, chciałby pan tego?
Pacjent westchnął.
— Pan doktor to chyba jednak przesadza.
Bashar stracił cierpliwość, był już po prostu zbyt zmęczony. Sięgnął dłoni pacjenta, przysunął ją sobie, sam odsunął ściskaną jeansową kurtkę i rozchylił palce. Wpatrzył się w ranę – już nie krwawiła, ale fragmenty rozciętej skóry były daleko od siebie, wymagały szwów.
— Pan po prostu nie jest w stanie poddać się poleceniom, prawda?
— Jeśli chodzi o pana doktora, to poddaję się wszystkim poleceniom — wymruczał.
Bashar cudownie zignorował wypowiedź. Znów – spray, gaza, by oczyścić ranę i te parę szwów, by ją dokładnie zamknąć. Nim pacjent się obejrzał, lekarz zabandażował dłoń, zawiązał supełek w okolicach nadgarstka.
— Teraz to naprawdę się u pana doktora zasiedziałem.
— Pójdzie pan wtedy, kiedy panu pozwolę, nie wcześniej.
Bashar sam wziął drugą dłoń pacjenta, zmierzył wzrokiem obtarte kostki. To było wtedy, gdy mężczyzna postanowił naprawdę dołożyć tamtemu ćpunowi. Demon westchnął, sięgnął po opatrunek hydrożelowy, delikatnie otulił nim zranioną skórę.
— Pan doktor to się nad najmniejszym skaleczeniem pochyla.
— Pan klasyfikuje rany jako drobne skaleczenia — odparł Bashar, marszcząc lekko brwi.
— Ja sobie z każdą z tych ran poradzę, to nie jest nic wielkiego.
Lekarz westchnął, na moment przerwał bandażowanie obtartej prawicy.
— To, że jest pan w stanie znieść ból, nie oznacza, że jest pan do tego zmuszony — powiedział twardo. — Rozumie pan?
Widział w spojrzeniu, że pacjent jeszcze nie rozumiał. Bandaż owinął się jeszcze kilka razy, starannie okrył poranione kostki. Bashar zabezpieczył koniec.
— Proszę się położyć — powiedział, sięgając w trzewia apteczki.
— Pan doktor powinien teraz zająć się swoją stopą.
— Ja zdecyduję, czym się będę teraz zajmował.
— Ze mną jest już wszystko w porządku, a pan nadal ma skręconą kostkę.
— Długo będzie pan mnie jeszcze pouczał, jak wykonywać mój zawód? — spytał lekarz, zaciskając gniewnie usta.
— Aż się pan nie zajmie swoim zdrowiem — odparł pacjent. — Poza tym prosiłem już pana doktora tyle razy, że nawet nie zliczę. Dante wystarczy, nie musi być zawsze pan i pan.
Bashar patrzył na niego przez moment, resztka niezużytego bandaża spoczywała luźno w dłoni. Rubinowe spojrzenie zatopiło się w tych przedziwnych, mroźnobłękitnych, rozlanych tęczówkach.
— Dante — powiedział twardo lekarz. — Połóż się i zamknij oczy.
Chwila zawahania, a potem pacjent osunął się posłusznie na poduszki, zamknął oczy. Jego oddech przyspieszył, stał się płytki. Bashar odgarnął z twarzy złote loki.
— Nic nie będzie bolało — zapewnił, pochylając się nad pacjentem.
Z apteczki wydobył lampkę – medyczną, bezcieniową, zalewającą wszystko powodzią sterylnego, białego światła. Bashar ją lubił, dawała takie samo światło, jak te wszystkie lampy w salach do operacji. Mocne, jednolite, omywające dłonie tak, że nie rzucały żadnego cienia, nie przeszkadzały w niczym i przypominały bliskie jego sercu środowisko szpitala.
Bashar włączył lampkę, po chwili zastanowienia zasłonił oczy pacjenta dłonią – co prawda powieki miał zamknięte, niemniej jednak światło było mocne, raniące, a powieki nie stanowiły pełnej zasłony. Lekarz wpatrzył się w opuchliznę w okolicach skroni, ponownie odgarnął złote loki, by lepiej widzieć. Nic nie wzbudziło jego niepokoju – mimo ciosów pięści, skóra podbarwiała się krwią i fioletem, lecz niczym bardziej niepokojącym, kości były całe. Maść powinna starczyć.
Demon pogrzebał wolną dłonią w apteczce, wydobył właściwy element, jedną ręką odkręcił nakrętkę, wycisnął zawartość tubki na palce. Ostrożnie zaczął nanosić maść na opuchliznę na twarzy. Delikatny chłód walczył z bólem i sińcami, przeganiając wspomnienie uderzenia, kojąc palące uczucie obitego ciała.
— Pan doktor naprawdę jest zbyt troskliwy — wtrącił cicho pacjent.
— Jeszcze z panem nie skończyłem.
Bashar wtarł maść również w brzuch i boki Dantego. Przecież mężczyzna dostał dobre parę kopów w jedno i drugie, a te ciche westchnienia, jakie wydobyły się z piersi, musiały być westchnieniami bólu, niczym innym.
— Mogę otworzyć oczy? — spytał w pewnym momencie.
— Możesz.
Dante spojrzał na pochylającego się nad nim lekarza.
— Kiedy zamierza pan doktor zająć się swoją kostką?
Faktycznie, w ferworze udzielania pomocy pacjentowi, całkowicie zapomniał o swoim własnym zdrowiu.
— Teraz.
Aż dziwnym było, jak niewiele czasu to zajęło. Skręcona kostka, ledwie parę chwil. Trochę maści, ten chłodzący okład, bandaż i gotowe. Bashar westchnął, usiadł prosto, popatrzył na Dantego. W głębi serca czuł przykre kłucie, gdy myślał o tym, ile mężczyzna musiał zdzierżyć tylko dlatego, że on sam nie był w stanie temu podołać.
— Dante. — Zaczął, a jego głos wybrzmiał w sposób, w jaki wcześniej brzmiał.
— Jak pan doktor tak mówi, to ja nie wiem, co mam myśleć — odparł, poprawiając się na poduszkach.
Lekarz nabrał głębiej tchu.
— Dziękuję. — Powiedział w końcu, słowo zaciążyło w ciszy. — Gdyby nie twoje poświęcenie, to nie wiem, jak wyglądałby ten wieczór.
Mężczyzna uciekł gdzieś wzrokiem, nim wrócił nim do Bashara.
— No co pan doktor… To było normalne i naturalne, nie trzeba mi dziękować.
Coś poruszyło się głęboko w piersi demona.
— Rzucenie się na pięciu przeciwników dla jakiegoś przypadkowego nieznajomego nie jest ani normalne, ani naturalne.
— Pan doktor nie jest przypadkowym nieznajomym — odparł.
Bashar westchnął.
— Zadzwonienie po policję byłoby wystarczające.
— Wtedy to pan doktor leżałby na kanapie, a nie ja.
— Prawda. Ale nie śmiałbym wymagać niczego więcej. Dlatego, jeszcze raz – dziękuję.
Spojrzenie Dantego zbiegało wszędzie, tylko nie na twarz Bashara.
— A ja powiem znowu, że pan doktor przesadza. Za nic nie trzeba mi dziękować. — W końcu spojrzał na lekarza. — Powinienem już iść, późno się zrobiło.
— O, na pewno nie. — Bashar wrzucił tubkę z maścią z powrotem do apteczki. — Zostajesz tu na noc.
Dante poruszył się na kanapie, dźwignął na łokciu.
— Wrócę do domu, ja…
— To nie była prośba.
Ton nie znał sprzeciwu, Bashar poprawił tym miażdżącym lekarskim spojrzeniem. Dante opadł z powrotem na poduszki, podciągnął kolana bliżej siebie.
— Pan doktor jest zbyt troskliwy…
— Przyniosę ci pościel i coś do założenia.
— Nie trze…
— Trzeba.
Kropka na końcu zdania niosła z sobą ostateczność podjętej przez demona decyzji.
Bashar miał jedną taką koszulkę, której używał najczęściej do sprzątania, która była luźna i porozciągana, omywała go jak za duży worek. Może by pasowała.
Z szafki demon wyjął poduszkę i kołdrę – jedno i drugie obleczone w świeżą, wypraną poszewkę, trzymane w szafce wraz z tymi niewielkimi woreczkami wypełnionymi suszoną lawendą. Sposób może i był staroświecki, lecz pranie dzięki temu pachniało kwiatami, przynosząc spokojny i łagodny sen. Basharowi zapach kojarzył się właśnie z tym łagodnym spokojem i końcem dnia, gdy można było już odpocząć i zapomnieć o troskach codzienności. Ciasny bandaż oplatał jego kostkę, więc lekarz mógł postawić nogę, choć wciąż nie opierał na niej pełnego ciężaru.
— Ja panu doktorowi pomo…
— Obejdzie się. Dante, leż spokojnie i skup się na zdrowieniu.
Bashar przyniósł wszystko. Koszulka opinała klatkę piersiową pacjenta, opinała też bicepsy, lecz Dante twierdził, że jest mu wygodnie i materiał wcale go nie ciśnie. Demon nie był pewny, zaoferował, że podkręci ogrzewanie, gdyby syren wolał spać bez koszulki, ten był jednak nieugięty, pakując się w koszulkę i pozwalając, by Bashar okrył go pachnącą lawendą kołdrą.
— Ja naprawdę mógłbym wrócić do domu, już mnie pan doktor tak ładnie zaszył i zawinął…
— Nigdzie nie pójdziesz, aż ci nie powiem — odparł Bashar. — Teraz będziesz spał i zdrowiał.
— A pan doktor?
— Ja też się położę.
Po chwili namyślenia Bashar przyłożył dłoń do czoła swojego pacjenta.
— Naklejkę „Dzielny pacjent” też dostanę?
— Nie. — Demon oderwał dłoń. — Zaczynasz gorączkować.
— Nic dziwnego, jak mnie pan doktor tak dotyka…
Lekarz westchnął, pokręcił głową.
— Rany cięte najczęściej się tak kończą. Stan podgorączkowy jest normalny, ale jeśli się rozwinie, to nie będzie dobrze.
— Nic mi nie będzie, bywało gorzej.
— Nie znaczy, że ma być źle, kiedy ja się tobą zajmuję.
— Ja naprawdę mogę iść do…
Bashar zacisnął wargi.
— Nie kłóć się ze swoim lekarzem.
Dante obdarzył go nieco nieprzytomnym uśmiechem.
— Jakbym się nie kłócił, to by się pan doktor na śmierć zanudził.
No niemożliwy jest.
Bashar odgarnął mu włosy z twarzy, sam nawet nie wiedząc, po co to w ogóle robił, poprawił kołdrę, okrywając szczelniej plecy.
— Dante. Idź spać i skup się na zdrowieniu. — Westchnął, wstał. — Śpij dobrze.
— Pan doktor niech też się wyśpi.
Bashar zerknął na niesprzątniętą apteczkę, walające się po podłodze resztki ubrania i opakowań po środkach pierwszej pomocy. Potem spojrzał na swojego pacjenta, wiedząc, że będzie do niego wstawał w nocy, by sprawdzić, czy nie rośnie mu temperatura. Nie było szans, by się wyspał.
— Postaram się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz