26 lipca 2023

Od Dantego do Bashara

Jarzeniówki witały bladym światłem w kolejnych korytarzach, witała ich okazyjnie reszta personelu medycznego, prowadząca go pielęgniarka zamieniła kilka słów z koleżanką, ruszyli dalej. Ludzie przysypiali na krzesełkach w przejściu, ktoś się przyciszonym głosem kłócił, ktoś się przez łzy zaśmiał. Zerkał co jakiś czas w mijane twarze i okna, nie skupiał jednak na niczym konkretnym uwagi, roztrząsał w głowie niedawne badanie. Choć w kwestii zbajerowania doktorka nie osiągnął za wiele, każde spojrzenie, jakim został obdarowany, było warte wszelkich podjętych przez niego starań. Zirytowanie i zdenerwowanie w oczach rozbrajało, podjudzało do dalszych wybryków i zaczepek. Normalny człowiek zrozumiałby przekaz, ustąpił lub zmienił ton, ale nie Dante, którego aż bolało z zachwytu, który natrafił na coś nowego, co zakręciło w głowie, zaciekawiło. Nie mógł tego prędko z rąk wypuścić.
Hybryd przypomniał sobie jedną z reakcji lekarza na podryw, przyłożył sobie dłoń do ust, żeby powstrzymać śmiech, niewiele mu to pomogło. Ciche prychnięcie wydostało się spomiędzy palców.
Pielęgniarka odwróciła się, spojrzała na pacjenta niezrozumiale.
— Wszystko w porządku?
Spróbował się uspokoić powolnym wydechem, uśmiechnął się do niej przymilnie.
— W jakim najlepszym — odparł, dochodząc do wniosku, że doktorek wyglądał całkiem uroczo, gdy się złościł.
Kobieta rzuciła mu powątpiewające spojrzenie, ale nie powiedziała już nic więcej, pchnęła ostatnie szerokie drzwi. Za nimi znajdował się rząd mniejszych gabinetów, niewielka poczekalnia z krzesłami obitymi czerwonym filcem, wyglądającymi na pewno przyjemniej niż te z korytarza, a także biurko administracji, zasłane masą ulotek i formularzy. Siostra wślizgnęła się do jednego z pokoików, coś zaszurało, trzasnęło, w końcu został poproszony o wejście.
Przeprowadziła na nim jeszcze szereg podstawowych badań, ale żadne z nich nie naprowadziło ją na cokolwiek niepokojącego, nawet tętno spadło do normy, pacjent też zachowywał się w porządku. Posiłkowała się pytaniami, zaznaczała w formularzu kwadraciki równie sprawnie, co Karim, w końcu się poddała, wyciągnęła igłę do pobierania krwi. Dante siedział nieco znudzony, czekając tylko na moment, aż będzie mógł czmychnąć i poszwendać się po szpitalu. Rozżalił się, gdy pielęgniarka poruszyła temat rowerowych eskapad po pijaku, gładko się wytłumaczył ze swojej apatii, że myśli mu zaprząta jego biedny kolega, największa ofiara tego wszystkiego, ta noga to takie nieszczęście przecież. Zwróciła uwagę, że pomysł był wielce nietrafiony, on tylko ze skruchą zwiesił głowę, kryjąc ślad sprytnego uśmiechu.
Samo pobieranie trwało zaledwie chwilę, pierwsze wkłucie dało możliwość zebrania zadowalającej próbki. Pielęgniarka poinformowała mężczyznę, że wstępne przebadanie krwi zajmuje do dwóch godzin, które najlepiej będzie, jeśli spędzi tutaj w poczekalni. Grzecznie podziękował, dla zachowania pozorów przysiadł w wyznaczonym miejscu. Przeleciał wzrokiem medyczny bełkot na otrzymanym papierze, podrapał się po brodzie, tam, gdzie lekarskie palce dotknęły.
Miał jedną złotą zasadę - ludziom, a w szczególności potencjalnym partnerom nie pokazywać oczu, aż będzie to konieczne. Była to na tyle specyficzna część jego aparycji, że potrafiła budzić strach, lecz również stek podejrzeń i drażniących pytań, a czy to nie boli, czy wypadek miał, czy z takimi się urodził, a ty to na wpół ślepy nie jesteś? Karim podszedł jednak do sprawy całkowicie obojętnie. Dante uważnie szukał zmiany na jego twarzy przy zdejmowaniu okularów, lecz ani jeden mięsień się nie poruszył, ani jedna powieka nie drgnęła. Nie był pewien, czy to było większym zaskoczeniem, czy brak odzewu ze strony doktorka po zobaczeniu nagiego torsu blondyna, pożądanego przez nie jedną osobę na odłamku.
Potarł raz jeszcze podbródek, jak głupek zachichotał, wspominając badanie oczu. Lekarz trochę za blisko stanął, trochę za zdecydowanie nakazał milczenie, żeby mogło to ujść uwadze zmysłom mężczyzny.
Ciekawe, czy Karim tylko w gabinecie był taki stanowczy.
Zegar ścienny pokazywał dziesięć minut po drugiej. Nie było opcji, żeby przesiedział bezczynnie w salce aż do czwartej w oczekiwaniu na wyniki. Świetnie wiedział, jak chce ten czas spędzić.
Pielęgniarka po zajęciu się Dantem zasiadła przy biurku, odpaliła komputer, palce sennie poruszały się po klawiaturze. Jedynie kątem oka zarejestrowała zbliżającego się blondyna.
— A ja taką sprawę mam… — zagadnął z tą samą skruchą, co wcześniej.
— Tak? — Dłonie nie opuściły nawet klawiszy.
— Bo, widzi pani… — westchnął, skrzywił się. — Ja się o kolegę nadal martwię.
Obdarzyła go uśmiechem z cieniem zmęczenia.
— Jest w dobrych rękach, zapewniam.
— Oczywiście, ale jednak… wolałbym sprawdzić, co u niego. — Słowa brzmiały naturalnie, lecz niosły za sobą nienaturalną moc manipulacji.
Kobieta zawahała się, spojrzała na trzymane przez Dantego papiery.
— No nie wiem, doktor Karim przekazał mi konkretne wytyczne…
— Ja się świetnie czuje, sama pani sprawdziła.
— No tak, ale…
— Bardzo proszę. — Nachylił się błagalnie do przodu. — I tak muszę czekać na te wyniki, i tak, równie dobrze mogę z nim posiedzieć. A jak już te wyniki przyjdą, to niech po prostu pani je wyśle prosto do pana doktora, ja obiecuję się mu w gabinecie stawić za dwie godziny, góra.
Znowu cisza.
— Pan w ogóle wie, gdzie ortopedia jest…? Ja nie mogę pana teraz tam zabrać.
— Na moje nieszczęście wiem, trzy lata temu do was ze skręconą kostką przyjechałem. — Kłamstwo spłynęło mu zgrabnie z ust. — Jak coś, to zawsze jest jeszcze rozpiska przy windzie, prawda?
— Jest. — Skinęła powoli głową. — Ale pan na pewno prosto do kolegi pójdzie? I wróci potem do pana doktora?
— Słowo honoru.
— I gabinet właściwy pan znajdzie?
— W razie czego będę pytać.
— I nie zgubi się pan?
Spokojnie, Dante, tylko spokojnie. Tylko jebany spokój może mnie uratować.
— Nie zgubię — odparł, ściśnięte palce wygięły nieznacznie dokument.
Pielęgniarka odchyliła się na krześle, wzięła głęboki wdech, myśląc.
— Dobrze, pan idzie, ale ma być tak, jak się umówiliśmy, jasne?
— Dłużnikiem pani jestem. — Mógł się w końcu uśmiechnąć szeroko, z ulgą przyjął odpowiedź siostry. Hybryd pomachał kobiecie na odchodne, jeszcze raz serdecznie podziękował i pośpiesznie zniknął z pola widzenia. Wolność przypieczętował podirytowanym burknięciem.
Papier zgiął, wepchał do tylnej kieszeni spodni. Pierwszym przystankiem była winda i zmiana piętra, żeby nie wpaść przypadkiem na dopiero co oszukaną pielęgniarkę. Według rozpiski wyżej był pooperacyjny. Idealnie, powinni tam mieć dokładnie to, czego potrzebował.
Nie omieszkał przejrzeć się w lustrze, kołnierzyk dostosować, kolczyk poprawić, włosy w nienagannym stanie były. Zdążył jeszcze paproch z butów zrzucić, zanim sygnał zawiadomił go o dotarciu na piętro.
Blond czupryna wychynęła ostrożnie zza metalowych drzwi, spojrzała w prawo, lewo, to znowu prawo. Czysto, korytarz świecił pustkami. W odróżnieniu od parteru ledwo co niektóre żarówki się świeciły, sprawiając, że ta część szpitala zdawała się jeszcze bardziej opuszczona od pozostałych. Pacjenci odpoczywali w pokojach wypełnionych po dwie, trzy osoby. Szczęściarzom, którzy mogli dopłacić, przypadało całe pomieszczenie. Dante miarowym krokiem przemierzał oddział, tym razem szukając określonej rzeczy. Ku jego rozczarowaniu, na żadnym ze stolików czy parapetów nie mógł wypatrzeć ani kolorowych płatków, ani zielonych listków. Prawie naraził się na wykrycie, zaglądając do jednego połamańca dla pewności, bo coś mu mignęło. Nie było jednak co się poddawać, cała masa drzwi czekała jeszcze przed nim, wystarczyło minąć odnogę biegnąca w prawo i…
W ostatnim momencie schował się za rogiem.
Odnoga nie była kolejnym korytarzem, a otwartą salą z paroma łóżkami po obu stronach, przy których asystował pielęgniarz. Z tego, co udało się Dantemu zobaczyć, chłopak zmieniał właśnie komuś kroplówkę, odwrócił się do wózka z najpotrzebniejszymi narzędziami, dokładnie w kierunku krawca. Ciche nucenie nie ustało, praca dalej była należycie wykonywana, nie zauważył więc pojawienia się nieproszonego gościa. Koła wózka zapiszczały, przejechały kawałek, zatrzymały się przy kolejnym zdrowiejącym. Hybryd spróbował się wychylić, ledwo, byle sytuacje ocenić.
Długo się nie zastanawiał. Chłopak mocował się z kolejną kroplówką, nie mógł wyciągnąć jej z haczyka, Dante wykorzystał okienko. Szybko przemknął groźny przesmyk, na przygiętych kolanach oddalił się w głąb pooperacyjnego, spoglądając przez ramie asekuracyjnie.
Ponowione poszukiwania nie poszły na marne. Wkrótce jego oczom ukazał się on - stojący w głębi pokoju, świeży, z wymyślnymi gałązkami traw sterczącymi ze środka, bukiet jaskrawo różowych i żółtych goździków.
Najciszej jak mógł, postawił jedną stopę za drzwiami, drugą, aż przytrzymał ręką wisiorki, żeby nie stuknęły o siebie. Błękitna zasłonka oddzielała od siebie dwa łóżka. Bliżej wejścia spała młoda kobieta, zwinęła się w kłębek, pościel w równym i spokojnym tempie się podnosiła. Podszedł najpierw do niej, przyjrzał się dokumentom zawieszonym na ramie łóżka. Przy lekarzu prowadzącym brakowało dużego „B” i „K”. Pół sukcesu osiągnięte.
Problemem było drugie łóżko. Obok kwiatów stała zapalona lampka nocna, niemniej jednak rezydentka, starsza pani, wydawała się spać, trzymając luźno niewielką książkę. Powtórzył proces z przebiegnięciem wzrokiem po papierach, w odpowiedniej rubryczce nie znalazł znajomego imienia. Zatem Karim się żadną z nich wcześniej nie widział. Teraz wystarczyło tylko zabrać bukiet.
Otaksował pacjentkę wzrokiem, przebiegła mu przez głowę myśl, że może to zły pomysł, może gdzie indziej poszuka, ale gdzie ma poszukać, lepsza okazja mu się nie trafi, a z pustymi rękoma do doktorka nie mógł wrócić. Pierwsze spotkanie to jeszcze, ale drugie? Na drugie już trzeba było coś przynieść.
Woda zawirowała lekko w szklance, gdy syrenie dłonie ją pochwyciły i uniosły.
— Co pan robi? — Bukiet prawie wylądował na ziemi z przestrachu.
Nosz do jasnej…
Musiał lecieć z jaką improwizacją. Dante wciągnął powietrze ze zdenerwowania, usta zostawił rozwarte, różowe szkła napotkały piwne oczy.
— Matko jedyna, ja przepraszam… — wybełkotał, ręce mu się za trzęsły, ale odstawił kwiatki, odwrócił się do okna, pociągną nosem. — Co we mnie wstąpiło, ja nie wiem…
— Co pan, środek nocy i tak ludzi okradać? Pielęgniarza mam zawołać? — Babka podniosła się wyżej na łóżku, ściągnęła mocno brwi.
— Nie, bogowie, nie, błagam! — zwrócił się znów do niej, sam siebie zadziwił, jaki przekonująco tłumiony szloch z siebie wydobył. — Niech pani zrozumie, proszę…
— Ale co ja rozumieć mam? Kwiatki mi pan chciał zwędzić!
— To nie tak, to wszystko nie tak… — Westchnął, ciężko padł na ziemie, plecami oparł się o ścianę. Może mógł powiedzieć jej prawdę, udobruchać starsze serce pomocą w romansie, wzięcie na litość wydawało się jednak korzystniejsze. — Żona moja… — Potarł jeden z pierścionków spoczywających na serdecznym palcu, ten z czarnym kamieniem. — Ona chyba umiera, wie pani?
Twarz kobiety nagle złagodniała, zatroskała się.
— Co… co żona pana ma do tego?
— Lekarze nie dają jej za wiele — kontynuował, pociągnął znowu nosem. — Nie wiem, czy poranka w ogóle… — Dramatycznie uciął, odwrócił głowę. — Półprzytomnym głosem zapytała mnie, czy goździki jej przyniosę. A ja jej mówię, że pewnie kochanie, twoje ulubione kwiaty, prawda? Tylko skąd ja goździki o drugiej w nocy mam jej znaleźć? Mówię, zaraz wracam, przyniosę ci je… I wtedy pani pokój znalazłem, i goździki w nim, i tak bez pomyślunku w ogóle wparowałem, ja przepraszam…
Chyba minął się z powołaniem, wybierając krawiectwo, bo najwyraźniej kariera aktorka stała otworem.
— Pan chciał dla niej te kwiatki ukraść?
— Dla niej, dla niej, wszystko dla niej…
— Poprosić wystarczyło, no panie kochany… Daleko jej pokój?
— Inny oddział, po drugiej stronie budynku zupełnie.
— To bierz pan te wiechcie i biegnij do niej.
Zapatrzył się na kobietę jak to ciele na malowane wrota.
— Mogę? Naprawdę?
— Jak się komuś bardziej przysłużą. Mnie i tak ten różowy się nie podoba.
Bezguście.
— Przyda się, bogowie, ona tak się ucieszy… — Dostał upragniony bukiet, pewniejszą ręką złapał kwiaty i szklankę. — Ja nie wiem, jak pani dziękować, naprawdę.
— Nie dziękuj pan i won mi stąd, masz pan co robić.
Energicznie jej przytaknął, udał, że ociera łzę wierzchem dłoni. Rzucił ostatnie słowa podzięki i wycofał się do drzwi, trafiając wprost na powracającego z salki pielęgniarza. Zacisnął zęby z frustracji.
— Nie, nie i jeszcze raz nie — burknął, porzuciwszy akt, miną zaskoczonego mężczyznę w wejściu. — Pani mu wytłumaczy!
Nie dosłyszał odpowiedzi, lecz nikt za nim nie pobiegł ani nie zawołał, wziął to za dobry znak. Przeklęty pooperacyjny, w jego głowie to wszystko prostsze się wydawało. Tyle zachodu dla goździków.

W jednym pielęgniarce nie nakłamał - właściwy gabinet znalazł, zgubił się co prawda jakieś dwa razy, błazeńsko wręcz wyglądając, gdy kręcił się w kółka i wypatrywał czegoś, co by go naprowadziło w dobrym kierunku, ale znalazł.
Ta sama siostra, którą wcześniej spotkał na izbie przyjęć, zamykała właśnie za sobą drzwi pokoju doktorka, oddaliła się, zostawiając Dantemu drogę wolną do wparowania do środka.
— Siostro, mówiłem przecież, że… — mruknął Karim, zanim podniósł wzrok znad leżących przed nim papierów, brwi uniosły się w niedowierzaniu, żeby zaraz znowu zmarszczyć się, dopełnić zagniewanego wyrazu twarzy. — Znowu pan?
— Panie doktorze, przybyłem. — Hybryd złożył głęboki ukłon, z jedną ręką na plecach, drugą szklankę z kwiatami trzymał. — Może pan doktor teraz o pozostałych dwóch życzeniach pomyśleć.
— Jakich… — Zrozumienie trochę za mocno uderzyło, lekarz urwał, ścisnął kąciki oczu palcami. — Pan stąd wyjdzie. W tej chwili.
— No gdzie, panie doktorze, wyniki krwi zaraz powinny przyjść. — Postawił bukiet na biurku, poprawił zawinięty płatek. — Dla pana doktora, ładne prawda?
Karim zmierzył wzrokiem goździki, jakby dziurę miał zaraz w nich wypalić.
— Skąd pan kwiaty wziął?
— Ze stacji benzynowej.
— Tu w okolicy nie ma stacji benzynowej.
— A to pan doktor chyba dawno na spacer po okolicy nie wychodził.
— Nie muszę, bo wiem, że żadnej stacji tu nie ma — powtórzył doktorek twardo. — Skąd są kwiaty?
— Skąd, skąd… — przedrzeźnił mężczyznę pod nosem. — Ważne, że są, trochę koloru wnoszą.
Lekarz złożył palce w piramidkę.
— Proszę pana…
— Mówiłem już, Dante wystarczy.
Spojrzenie było godne bazyliszka, chcącego zamienić krawca w najcięższy kamień.
— Ja nie mam czasu na niańczenie pacjentów, jeśli pan jeszcze nie zauważył. — Aż dreszcz człowieka mógł przejść, gdy Karim się odezwał.
Blondyn usiadł kulturalnie, nogę na nogę zarzucił, wydął wargi, rozejrzał się po gabinecie.
— Pacjenta.
— Co proszę?
— Pacjenta. — Uśmiechnął się ślicznie. — Jednego pacjenta. — Nie dał mu nawet szansy na odpowiedź, żywo dodał: — Lubi pan doktor po dyżurze dobrą kawę wypić?
— Lubię spokojnie do domu wrócić — burknął, ściągnął brwi jeszcze bardziej.
— To i tak się dobrze składa, bo ja w tę samą stronę idę. — Podparł głowę na dłoni, sprezentował lekarzowi kolejny uśmiech.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz