Dziennikarz siedział w doskonale oświetlonym, interesująco zaprojektowanym fotelu. Przymknął oczy, pozwalając makijażyście poprawić jeszcze jego wygląd, strzepnąć jakieś niewidzialne pyłki z mankietu i dodać nieco pudru na samym czubku nosa. Mężczyzna denerwował się, czuł to dobrze znane, charakterystyczne uczucie ściskające go gdzieś w brzuchu, jakie pojawiało się w jego ciele przed każdym ważnym i trudnym wywiadem. Dobrzy bogowie, że Miroulis się w ogóle zgodził na ten wywiad – przecież to był cud. Znany malarz odmawiał każdemu czasopismu, każdej stacji telewizyjnej, każdemu serwisowi informacyjnemu, a tymczasem proszę – oto ich mały kanał został zaszczycony obecnością wielkiego artysty. Dziennikarz wytarł dłonie o spodnie. Ręce miał po prostu mokre.
— Idzie — usłyszał tuż przy swoim uchu, drgnął, zerwał się na równe nogi.
Tak, to był on. Studio już wygaszono, jak zawsze tuż przed nagraniem, więc mężczyzna widział tylko zarys sylwetki gdzieś tam, na tle kontrolek i słabego blasku zieleni wyjścia ewakuacyjnego. Artysta szedł w czyimś towarzystwie, pewnie ktoś z obsługi go prowadził, by nie potknął się o kable, nie wpadł na nic w pogłębiającym się półmroku. Prowadził ku temu niewielkiemu podwyższeniu i drugiemu fotelowi, czekającemu tylko na to, aż miejsce na nim zajmie malarz.
Zbliżał się krok po kroku, w końcu wkroczył w krąg światła reflektorów.
Dziennikarz wiele razy widział go na zdjęciach, tych retuszowanych i pozowanych, spodziewał się więc, że rzeczywistość będzie odbiegać od wydrukowanej na papierze fikcji. Miał rację, odbiegała. Żadne zdjęcie nie potrafiło uchwycić tego, czym pan Miroulis był. Niczym żywe dzieło sztuki, obleczony w strój będący niemożliwą do wyobrażenia wypadkową między tym, co znane i klasyczne, a tym, czego nie uszył jeszcze żaden krawiec. Długie włosy spływały mu przez ramię, splecione w luźny warkocz, prezentując sobą połączenie niezobowiązującej frywolności i starannego ułożenia siwiejących pasm. Symetryczna twarz tchnęła spokojem, jaki osiągali tylko ci, którzy z otwartymi ramionami przyjmowali upływ czasu, idąc przez życie w zgodzie z sobą i ze światem. I do tego te oczy – o różnej barwie, ciepłe i błyszczące, ze spojrzeniem pozbawionym wieku, jakby oderwanym od rzeczywistego świata.
— Jak mniemam, to z panem będę rozmawiał tego wieczora. — Drugi mężczyzna pokiwał głową. — Miło mi pana poznać.
Malarz wyciągnął dłoń, dziennikarz ją uścisnął.
— Mi też jest niezwykle miło. To… to naprawdę zaszczyt.
Artysta obdarzył go uśmiechem, jaki mógł pojawić się tylko na renesansowym obrazie. A potem usiedli w tych jakże ekstrawaganckich i wysublimowanych fotelach, zaś dziennikarz poczuł, że przy postaci malarza wydają się one boleśnie jarmarczne i pozbawione polotu. Mężczyzna westchnął.
Studio pogrążyło się w jeszcze głębszej ciemności, wybrzmiały ostatnie polecenia. A potem zapadła cisza, pojedynczy monitor wyświetlił odliczanie. Trzy, dwa, jeden… I rozpoczęli wywiad.
Miroulisa nie trzeba było nikomu przedstawiać. Chwila luźnej, idealnie zaplanowanej rozmowy, a dziennikarz poczuł, jak się odpręża, całe jego zdenerwowanie kruszy się i rozpada. Dziwne. Trochę tak, jakby to nie on prowadził wywiad, ale raczej pozwolił, by malarz kierował go tam, gdzie mu się podobało i by wpływał na niego tak, jak tego chciał. Bo co prawda pytania były ułożone już od dawna, a sam Miroulis dostał je do zatwierdzenia, wiedział więc, jak wywiad miał przebiegać, lecz w tym dokładnym zaplanowaniu każdego słowa tkwiła naturalność, jakiej dziennikarzowi nie udało się osiągnąć w żadnym ze swych wywiadów. Nie była jego dziełem, ale mężczyzna się tym nie przejmował.
— Jest pan znany z łączenia w swoich dziełach wielu technik malarskich — zaczął, Miroulis zaś obdarzył go kolejnym z szerokiej palety swych barwnych uśmiechów. — Kiedy znajduje pan czas, by szlifować każdą z nich? Czy jest jakaś granica, za którą dana technika będzie już zbyt odległa, od pana specjalizacji, by jej użyć?
— Pyta mnie pan, kiedy znajduję czas, by oddychać — powiedział miękko, zaśmiał się subtelnie. — Cała Sztuka jest, w mym odczuciu, jednością. Jest formą komunikacji, taką samą, jak język. Jeśli poznało się już język z danej rodziny, inne jemu bliskie przychodzą bardziej naturalnie – zasady zdają się jasne, słowa brzmią podobnie, łatwiej jest zapamiętać kształt zdań. Nie jest jednak niemożliwym, by nauczyć się zgoła odmiennego języka, choć wymaga to o wiele więcej wysiłku. Jednakże, wysiłek ów nigdy nie idzie na marne.
— To znaczy?
— Gdy dostatecznie pokocha się dany język, można dostrzec jego własne zamiłowania – niektóre języki są logiczne i ułożone, przekazując precyzyjnie informacje, inne zaś odpływają daleko w stronę niedomówień i sugestii, zabierając rozmówcę w barwną i niezwykłą podróż. Języki, jakie zrodziły się wśród pustyń, będą miały miriady określeń na tańczący piasek, te zaś, które drzemały wśród bezkresnych śniegów, opiszą zimno w sposób, jakiego nie da się doświadczyć. W ten sam sposób działają odmienne elementy bytu, jaki nazywam Sztuką. — Pan Miroulis splótł dłonie w tym charakterystycznym, wystudiowanym geście. — Każdy z nich w jakiś sposób przekazuje to, co drzemie w duszy artysty, każdy z nich w pewien sposób oddziałuje na myśli odbiorcy. Coś mu mówi, coś opowiada… Ja zaś używam amalgamatu języków, jakie pozwalają ująć moje własne serce w ramy i ukazać je mym odbiorcom.
Dziennikarz nie odpowiedział od razu, trawiąc słowa malarza.
— Skoro sztuka jest dla pana jednością… czy jest taka jej forma, którą chciałby pan władać, lecz wydaje się to zbyt trudne? Czy jest język zbyt egzotyczny, by go opanować?
Malarz posłał mu łagodny uśmiech.
— Musiałbym być bogiem sztuki, by coś takiego nie istniało — odparł, podpierając policzek dłonią. — Dla mnie jest to muzyka. Jej odmienność od mego języka ojczystego, jakim jest olej na płótnie, sprawia, że ciężko mi w ogóle wyobrazić sobie, jak miałbym podjąć się nauki gry na jakimkolwiek instrumencie. Niemniej jednak darzę muzykę głębokim szacunkiem, który, to muszę niestety przyznać, podszyty jest lekką zazdrością.
— Zazdrością?
— Muzyka jest tym odłamem Sztuki, który tak łatwo jest uprawiać w większej grupie. Zawsze… brakowało mi tego w rzeźbie i malarstwie. Innych osób, które byłyby u mego boku w trakcie aktu kreacji. Ja… — Głos malarza umilkł na moment, mężczyzna pozwolił myślom pobłądzić. — Chciałbym wiedzieć, jak to jest. Nie być jedynym twórcą, lecz pozwolić innym uzupełnić mą interpretację, wzbogacić ją o nowe uczucia i pomysły. Wydaje mi się… że żadna ze Sztuk nie daje tej możliwości tak, jak robi to muzyka.
— Czy to znaczy, że rozważał pan kiedyś karierę muzyczną? — Tego pytania nie było w skrypcie, dziennikarz sam się zdziwił, że je zadał.
— Marzyłem o tym — poprawił go malarz. — Zawsze jednak wiedziałem, że nie wyjdzie to poza sferę marzeń i na zawsze me kreacje pozostaną osnute całunem ciszy. Nie wiem, co musiałoby się stać, by było inaczej. Ja… — Mężczyzna musnął dłonią siwiejącą skroń. — Chyba nie zostało mi wystarczająco dużo czasu, by dotknąć jakiegokolwiek instrumentu.
Jak każdy człowiek, Ioannis potrzebował od czasu do czasu przerwy od pracy. Potrzebował ciszy i spokoju, samotności i odcięcia się od świata. Gdy przychodził dla niego ten moment, kiedy dusza zdawała się osłabła ciągłym odczuwaniem, serce zaś stawało się obolałe od ciągłego dawania, przelewania uczuć na płótno i pozostawania otwartym na każde drgnienie świata wokół, wtedy znany malarz znikał ze sceny, zaszywając się w swej górskiej samotni. Wygodny domek, wtulony w przytulny bok góry, zapadał się wśród zieleni pachnących świerków i sosen. Ioannis lubił ciszę i spokój, jakie otulały to miejsce, a także kompletny brak jakichkolwiek osób. Malarz doceniał towarzystwo ludzi, niemniej jednak od czasu do czasu potrzebował przerwy od niego. Poza tym to oderwanie od cywilizacji i całkowita samotność wprawiały go w ten specyficzny, pełen zamyślenia nastrój, jaki pozwalał zajrzeć w głąb własnej duszy i wybrać z niej elementy, jakie mogły stanowić kanwę jego kolejnych dzieł.
Ioannis lubował się w tym zajęciu – wiwisekcji własnej duszy i serca, w poszukiwaniu elementów, jakie chciałby oddać innym. Ujmował w dłonie odłamki i fragmenty, oglądał je uważnie, pozwalał światłu dnia zalśnić w ostrych, połamanych krawędziach. A potem scalał je na powrót, pozwalał przelać się na płótno, kryjąc blade włókna lnu pod powodzią farby i faktury. Cisza i medytacja, by gdy wyjdzie znów do ludzi, jego barwa była bardziej płomienna i intensywna, niż jakakolwiek inna.
Była noc, gdy Ioannis wystawił sobie głęboki, bujany fotel, pozwalając mu odwrócić się w stronę jednego ze zbocz i wystawić twarz w kierunku mającego wzejść za parę godzin słońca. Mężczyzna przyniósł sobie koc, przyniósł jeszcze stolik i pękaty czajnik herbaty, do tego trochę drobiazgów do przegryzienia. A potem zasiadł na miękkim siedzeniu, opatulił się kocem, nalał sobie naparu. Raczył się nim powoli, kontemplując spowitą ciemnością przyrodę, zatapiając się w każdym cichym dźwięku i obejmując spojrzeniem srebrzyste pasma, jakimi księżyc przyozdobił korony drzew. Nocna cisza i senność były dla niego sugestią – nie chciał spać, pozbawiając się tego kojącego zmysły widoku, nie chciał odcinać się od tego, co oferowała mu dzika, pozbawiona dotyku ludzkich rąk przyroda. Ioannis patrzył i kontemplował, podziwiając delikatne połączenia między szaro-błękitnymi barwami, łagodnie kiwając głową nad przenikającymi się szarościami. Jego umysł zdawał się pusty, gdy mężczyzna skupiał się jedynie na tym, by chłonąc i patrzeć, nie zaś rozmyślać i tworzyć. Ten jeden raz był widzem i obserwatorem, zbierając to, co dawała mu przyroda, bez konieczności rozmyślania i przetwarzania. Mężczyzna westchnął. To był tak cudowny odpoczynek.
Czas mijał, zaś malarz pozwalał swoim myślom błądzić. Godziny przeciekały przez palce, gdy ciała niebieskie kroczyły wśród bezkresnej czerni firmamentu, jak robiły to od zawsze, od czasów dawniejszych, niż mógłby to zrozumieć ludzki umysł. Ioannis pozwalał się porwać strumieniowi mijających minut, zapadał się w gwiezdnej czerni i tej przemożnej ciszy usypiającego lasu.
A potem wskazówka zegara przechyliła się, opadła, wyznaczając moment, gdy zaczął wstawać świt. Początkowo niepozorny i trudny do zauważenia, objawiał się po prostu lepiej zarysowanym kształtem i cieplejszym odcieniem srebra obrysowującego kształty. Krok po kroku, minuta po minucie, słońce zbliżało się do horyzontu, znacząc nieboskłon powodzią różu i złota, rozlewając wokół intensywny oranż i karmazyn. Ioannis sycił wzrok tym przedstawieniem, rozpływał się w feerii barw i kształtów, zagarniając każdą przemianę wprost do swego serca. Może i wielu malarzy i artystów uważało wschód czy zachód słońca za ograny i zbyt wiele razy poruszany temat. Jednak dla Ioannisa te płomienne barwy, to narastające ciepło przeganiające czający się wśród liści szron – wszystko to stanowiło piękno, jakiego nie potrafił ując słowa, a jego pędzel, choć zdolny przywołać obrazy rodem z sennych marzeń, nie potrafił przelać na płótno tego specyficznego uczucia narastającego ciepła, jakie zawsze towarzyszyło Ioannisowi o świcie. Uwielbiał je. Miał wrażenie, jakby w tym jednym momencie wrócił do domu, bezpiecznego i ciepłego, jakiego los nigdy mu nie dał.
Malarz podciągnął koc wyżej i uśmiechnął się do wschodzącego słońca, nie wiedząc nawet, że oto mijają ostatnie sekundy, kiedy nadal jest człowiekiem.
Znaleźli go po południu, zziębniętego i ledwie przytomnego, leżącego bezwładnie na lakierowanych deskach domku. Gosposia krzyknęła na jego widok, nie rozpoznając w tej bezkształtnej plamie koloru sławnego malarza. Dopiero po chwili, gdy Ioannis dźwignął głowę, gdy wydobył głos ze zdartego gardła, kobieta niepewnymi dłońmi sięgnęła telefonu, zadzwoniła po pomoc. Drżała, gdy mężczyzna spojrzał na nią tymi przerażającymi, bezdennymi otchłaniami, jakie pojawiły się w miejscu jego dwubarwnych oczu, albo gdy próbował wstać, podpierając się nienaturalnie wyciągniętymi dłońmi, odgarniając z twarzy kosmyki czegoś, co kiedyś było długimi włosami, teraz zaś nie dało się opisać żadnym z ludzkich języków.
Ciemność.
Ciemność była tym, co pierwsze powitało Ioannisa, gdy już świadomość powróciła po spotkaniu z nienazwanym. Żadnych barw, żadnego światła, tylko jednolita czerń i nicość.
Początkowo mężczyzna starał się nie panikować. Przecież medycyna była tak bardzo rozwinięta, postęp naukowy wymykał się pojęciu, nie było rzeczy, której magia nie potrafiła zdziałać. Poza tym – Ioannis był bogaty. Jego dzieła schodziły na aukcjach za grube miliony, malarz mógł sobie pozwolić na dowolną ekstrawagancję, nie musiał się nawet zastanawiać. Czego nie umożliwiały prośby i starania, otwierały złote klucze w postaci wielu zer wypisanych na czeku. Ioannis był artystą, ale bardzo dobrze znał wartość pieniądza i moc, jaka ta ze sobą niosła.
Oczywiście, że wieść szybko obiegła świat. Jego agent starał się początkowo zamieść wszystko pod dywan i zamydlić ludziom oczy, że to chwilowa niedyspozycja, w rodzaju zwichniętego nadgarstka, i że Ioannis zaraz wróci do malarstwa. Prawda zbyt szybko wyszła na jaw, posypały się artykuły, posypały się też propozycje od lekarzy, zobowiązujących się odwrócić skutki anomalii. Każdy chciał pomóc wielkiemu artyście, każdy chciał sławy i uznania, że to on, i nie kto inny, przywrócił najcenniejszy wzrok w Novendii.
Pierwszy z nich osunął się na ziemię, trzymając za skronie, gdy tylko spojrzał głębiej w te pozbawione barwy i światła oczy. Starał się, robił, co mógł, lecz dotyk nieujarzmionej magii uczynił Ioannisa niebezpiecznym dla każdego, kogo owa magia nie dotknęła. Biedny lekarz z trudem napisał, że nie podejmuje się leczenia, nie ma wyboru, musi skierować do innego specjalisty.
Kolejny podzielił jego los – spojrzenie w bezdenną otchłań złamało jego wolę i świadomość, a gdy spróbował zaprząc maszynę do zadania, ta wypluła z siebie wynik, jaki wymykał się wszelkim interpretacjom. Ioannis pozostał spokojny, choć jego wola rozciągała się w bolesny i nieprzyjemny sposób. Przecież musiał istnieć lek na jego przypadłość, tę ślepotę musiało dać się odwrócić.
Inny lekarz, inna terapia, w końcu nowy specjalista. Jakiś szaman, sławny czarodziej, modlitwa do nieznanego bóstwa. Dziwne sposoby, kosztowne leczenie, wyjazdy do sanatoriów. Czas mijał, ciemność wciąż trzymała w szachu jego wzrok, Ioannis zaś zaczynał tracić cierpliwość.
Czuł, jak upływający czas zbiera swoje żniwo, osłabiając jego ducha i wolę. Dzień za dniem, fragmenty jego duszy zdawały się rozpadać, gdy ciemność coraz mocniej go dusiła, odcinając od tego najważniejszego dla malarza źródła. Barwy. Kształty. Wszystko to zabrała dzika magia, a Ioannis nie wiedział, czym zasłużył sobie na tak okrutną karę. Niczym nieubłagana kropla drążąca skałę, upływające dni drążyły jego umysł, a głód tego, co jeszcze nie tak dawno stanowiło esencję jego istnienia, odzierał go z godności. Ioannis nie chciał przyzwyczaić się do laski, nie chciał zasłaniać oczu okularami, chroniąc postronnych przed własnym destruktywnym wzrokiem. Nie zamierzał uczyć się samodzielności, twardo obstając przy tym, że ślepota jest przejściowa, że to się kiedyś skończy, że ktoś lub coś wydobędzie go z ciemności. Nie zwracał uwagi na to, jak wraz z kruszejącą wolą, topnieją też środki na koncie, a te ostatnie obrazy, które poszły za ciężkie pieniądze na aukcji, bo to ostatnie dzieła sprzed wypadku, wcale nie podreperowały budżetu tak, jak pragnął tego jego agent. Powoli znikała wrażliwość jego serca, zastąpiona opryskliwym gniewem i goryczą charakteryzującą tych, którzy od życia dostawali tylko kolejne razy. Ioannis nie zwrócił uwagi na to, jak dostał pytanie, czy można sprzedać domek w górach. Skinął głową, domek go nie obchodził, nie obchodziły go góry ani porastające je drzewa. Obchodził go tylko jego wzrok, którego los go pozbawił, a który on zamierzał odzyskać. Za wszelką cenę.
Potem poszła też rezydencja, w której mieszkał. Ioannis rozstał się z olbrzymim studio, z górami najwyższej jakości farb, z mnogością pędzli, ze swymi szkicownikami, z na wpół rozpoczętymi płótnami. Wszystko zlicytowano, nawet kubek z terpentyną poszedł za jakąś obłąkaną kwotę. Poszły ubrania, rzeczy osobiste, książki, po prostu wszystko, nawet pamiętnik. Czas mijał, fortuna stopniała, rozlała się, wyparowała. Nie wiedzieć kiedy, Ioannis obudził się w taniej klitce na poddaszu, w tej starej części miasta, żyjąc z renty inwalidzkiej, ofiarowanej litościwie przez państwo. Agent zniknął, skoro nie było już artysty, którym miałby się zajmować.
Ioannis nie nauczył się sobą zajmować – najprostsze czynności wciąż go przerastały, a wyjście do miasta było niczym wyprawa do dżungli. Co jakiś czas przychodziła pani z opieki społecznej, próbowała mu pomóc, jakoś się nim zająć. Ioannis nie chciał. Stawiał się, był dla niej okropny. Kobieta wzdychała, zbywała jego zachowanie milczeniem, wykonywała swoje obowiązki co do litery. A potem zamykała za sobą drzwi i w klitce zapadała cisza.
Ioannis spędzał dni i noce, zagrzebany w barłogu z koców rzuconych niedbale na zmęczone życiem łóżko. Nie miał siły jeść. Nie miał siły się umyć. Nie miał siły żyć.
Kiepsko zaizolowane okna wpuszczały do jego klitki harmider z ulicy, rozbrzmiewający biało-czarnym drapaniem gdzieś pod czaszką, drażniącym i irytującym, niczym zakłócenia na śnieżącym telewizorze. Noc nie przynosiła wytchnienia, zmieniały się tylko dźwięki i zapachy, ale w gruncie rzeczy wszystkie one były takie same. Miałkie i pozbawione konkretnej barwy, utrzymywały jego poraniony umysł w przykrym stanie zawieszenia między snem a jawą. Dotyk dzikiej magii go oślepił, lecz pozwolił innym zmysłom na niesienie głębszych, wymieszanych z sobą wrażeń. Szczególnie jego słuch dawał mu się we znaki, atakując go wciąż nowymi, denerwującymi i męczącymi impulsami, nie pozwalając odpocząć ani się skupić. Chociaż może to i dobrze. Gdyby się skupił, gdyby zajrzał w swoją duszę i serce, może otchłań, którą tam zobaczył, pchnęłaby go do podjęcia ostatecznej decyzji, jakiej nie mógłby odwrócić.
Ioannis nie wiedział, jaki to był dzień. Okno jego klitki było uchylone – ta pani z opieki społecznej je takim zostawiła. Wspominała coś o świeżym powietrzu, żeby się przewietrzyło, że to zdrowo. Ioannis o to nie dbał. Biało-czarny szum ulicy wlewał się do środka, tak jak zawsze, drażniąc i denerwując, Ioannis zaś nie miał sił, by wstać i zamknąć okno.
Nie od razu usłyszał dźwięki gitary. Ledwie przebijały się przez hurgot kroków i rozmów, wybijały ponad śmiechy i szuranie, ponad okazjonalny dźwięk dzwonka roweru lub odległy stukot kół tramwaju. Melodia wpadała w ucho, miała w sobie żar i jasność, brzmiała barwą na tle jednolitego śnieżenia oddechu miasta. Ioannis poruszył się wśród koców.
A potem do gitary dołączył głos i malarz zerwał się ze swego barłogu.
To było to, to był jego kolor, powódź oranżów i czerwieni, podszyta złotem, oprószona różem i filetem, niczym budzące się ze snu słońce, wstające pośród górskich dolin. Ioannis postąpił krok, wpadł na coś, chyba stół, coś poleciało, chyba szklanka. Nie dbał o to. Wyciągnął dłonie, poszedł na oślep, uderzył się o drewno. Drzwi. Głos i gitara wciąż brzmiały. Jakiś śpiewak, uliczny grajek, Ioannis niemal zobaczył postać stojącą na rogu ulicy, z futerałem rzuconym pod nogami, z krzywo zapisanym kawałkiem kartonu i tymi pojedynczymi monetami błyszczącymi w blasku dnia.
Wypadł do przedpokoju, namacał klamkę. Nie ustąpiła, Ioannis z trudem doszukał się zamka, przekręcił pokrętło, najpierw raz, a potem drugi. W końcu wypadł na klatkę schodową. Mieszkał gdzieś wysoko, musiał znaleźć schody, musiał…
To schody znalazły jego. Stopa omsknęła się, Ioannis zleciał w dół, gruchnął na półpiętrze, kolano przeszył ogień bólu. Mężczyzna o to nie dbał. Sięgnął, znalazł poręcz, znalazł kolejne schody prowadzące w dół. Uczepił się starego drewna i metalowych prętów, w pośpiechu zbiegł po kamiennych stopniach, gubiąc podparcie, kilka razy niemal się przewracając. Oparł się chyba na cudzej klamce, komuś zadzwonił do drzwi, ale nie dbał o to, nie dbał o nic. Dotarł do drzwi wyjściowych, wypadł na ulicę.
Harmider zalał go niczym fala przyboju, malarz przysłonił dłońmi uszy, zaplątał palce w chaos wielobarwnych włosów. Ale musiał przecież usłyszeć muzyka, nie mógł się teraz cofnąć. Potrząsnął głową, odsłonił uszy, starając się wychwycić dźwięki gitary i ten głos, ale nie potrafił, nic nie słyszał, wszędzie był tylko ten cholerny hurgot. Ioannis zacisnął dłonie w gniewne pięści. Nie zwrócił uwagi na barwę niepokoju ogniskującą się wokół jego postaci i to, jak przechodnie odsuwają się od niego, obdarzając pełnymi niepokoju i pogardy spojrzeniami.
— Z drugiej strony — powiedział do siebie i na moment zamarł, słysząc własny, od tak dawna nieużywany głos. Brzmiał strasznie, niczym zepsuta, stara maszyna. I tak się czuł – nie jak człowiek, lecz jak coś porzuconego i zapomnianego. Zacisnął dłonie jeszcze mocniej, aż paznokcie wbiły się boleśnie w skórę, odzywając gryzącą czerwienią bólu.
Ioannis wyciągnął dłoń, dotknął chropowatej ściany budynku. Nie wiedział, czy to ma sens, czy dobrze idzie, jaki kształt ma jego własny blok, czy wybrał dobrą stronę. Zaczął iść przy ścianie, usiłując dostać się na drugą stronę, znaleźć swojego muzyka.
Los, który tak okrutnie pozbawił go wszystkiego i wykpił pośród ludzi, tym razem postanowił rzucić mu ochłap swego uśmiechu, bo oto dźwięk gitary obudził się na granicy słyszalności, otulając przyjemnym ciepłem i kojąc poszarpane zmysły. Ioannis przyspieszył, niemal stracił dech, zmuszając zastałe ciało do wysiłku ponad miarę. Ale wtedy muzyk zaczął śpiewać, tchnąwszy nowe życie w wychudzone kończyny. Mężczyzna potknął się, wywrócił, chyba wpadł na kogoś. A potem dźwignął się, porzucił bezpieczne oparcie ściany, prąc naprzód, za dźwiękiem, za głosem, coraz bliżej i bliżej.
Nie dbał o nic.
Dopadł go, wyciągnął dłonie, zacisnął na barku, na koszulce. Muzyka się urwała, mężczyzna krzyknął, ktoś zawołał, by zadzwonić po policję. Ioannis nie zwrócił na to uwagi.
— Śpiewaj — wychrypiał, wytrzeszczając na muzyka swoje niewidzące oczy. — Śpiewaj tylko dla mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz