Dziki Zachód był wciąż nieodkrytą, niezbadaną ziemią, gdzie panowały twarde prawa dyktowane siłą, łut szczęścia potrafił zaważyć na wyniku przedsięwzięcia, a natura nie miała litości dla nikogo, ale był też i miejscem, gdzie każdy dostawał szansę, mógł liczyć na uśmiech losu i to, że pracą własnych rąk uda mu się do czegoś dojść. Bashar był już świadkiem wielu nieoczekiwanych obrotów zdarzeń, wielu niemożliwych do przewidzenia wypadków, więc wydawałoby się, że niewiele może go tu zaskoczyć. Nic jednak nie wydawało się w jego oczach tak nieoczekiwane, jak to, że ten upierdliwy, jasnowłosy kowboj, naprzykrzający mu się od pierwszego dnia jego pobytu na ranczu Goldworthy, stanie się dla niego tak bliski.
Krowa ledwo szła, masywne cielsko kołysało się, gdy zwierzę próbowało zrobić wszystko, byle tylko nie stawać na lewym tylnym kopycie. Łaciata zamuczała boleśnie, ze skargą, rzuciła łbem, pociągnęła za postronek. Prowadzący ją kowboj, charakterystycznie złotowłosy i wysoki, pozwolił jej pomarudzić, nim znów zacmokał, sugestywnym szarpnięciem skłonił mućkę, by podreptała dalej.
— Jeszcze parę kroków, Daisy, dasz radę — mruczał, prowadząc biednego zwierzaka. — Patrz, ile już przeszłaś. Jesteś bardzo dzielną dziewczynką.
Daisy zamuczała ponownie, tryknęła go trochę, ale poczłapała dalej, skręciła przy oborze, wiedząc dobrze, że to nie tam miały prowadzić jej kroki. Zaraz obok gargantuicznego budynku znajdował się inny, nieco mniejszy, za to profesjonalniej wyposażony, przygotowany na to, by wygodnie zająć się potrzebującą pomocy krową. Kowboj wszedł do środka, ostrożnie wprowadził krowę, ściągnął swój kapelusz.
— Panie doktorze, dzień dobry — rozniosło się od progu.
Gdy weszło się do gabinetu weterynarza, a wzrok przyzwyczaił się do lekkiego półmroku panującego w środku, uwagę od razu przyciągała drewniana konstrukcja dominująca całe pomieszczenie, wyposażona w uprzęże i pasy zdolne podtrzymać czy unieruchomić stojącą między słupkami krowę. Ściany zakrywały przeszklone półki pełne butli i buteleczek, srebrzystych i wypolerowanych sprzętów o przedziwnym kształcie, do tego były jeszcze otwarte półki mieszczące starannie wygotowaną biel środków opatrunkowych, a tam, w samym kącie, przycupnął żeliwny piec z garem i wiadrem, z pomocą którego dało się szybko coś wyparzyć i zdezynfekować. Podłogę z twardego drewna starannie zamieciono i wyczyszczono, lecz niemal codzienne boje z przypadłościami zwierząt sprawiły, że niektóre deski nosiły ciemniejsze ślady. Dopiero po chwili, w całym tym natłoku sprzętów i elementów, dało się dostrzec na wpół uchylone drzwi prowadzące do dalszej, bardziej prywatnej i biurowej części gabinetu, pełnej książek i atlasów, dzienników zawierających informacje o pacjentach i ich przypadłościach, a także podsumowanie, ile leków kiedy zeszło, co trzeba będzie sprowadzić z miasta w następnym transporcie.
I w tych właśnie drzwiach pojawił się weterynarz.
Dante uśmiechnął się na widok znajomej sylwetki, przeciągnął moment, gdy spojrzenia się spotkały, i dopiero Daisy, instynktownie drepcząca w stronę drewnianej konstrukcji przywołała go do rzeczywistości, przypominając, po co tu przyszedł.
— Nasza baletnica nadepnęła na jakieś przerdzewiałe żelastwo na pastwisku — powiedział Dante, przeprowadzając krowę, przywiązując postronek do jednego ze słupków. — Oczyściliśmy ranę, ile się dało, ale…
Mężczyzna urwał, słowa zamarły w piersi, gdy weterynarz zbliżył się, sięgnął dłonią opalonego policzka, delikatnym gestem starł pokrywający go pył i kurz.
— Bardzo dobrze się spisaliście, Dante — powiedział miękko. — Udało wam się wyjąć to, na co Daisy nadepnęła?
— Nadepnęła? — spytał kowboj, patrząc nie do końca przytomnie. Na wpół zawiązany postronek jakoś tak spoczął luźno w nagle nieruchomych dłoniach. — Tak, to był chyba kawałek jakiejś zapomnianej łopaty, tak to przynajmniej wyglądało chyba?
Bashar zaśmiał się, zaśmiał się i Dante, Daisy zamuczała donośnie, domagając się należnej uwagi.
— No już, już, przecież widzisz, że pan doktor musi wywiad zrobić, tak? — uspokoił ją Dante, przywiązując ten nieszczęsny postronek, ale jego uwaga zaraz wróciła do Bashara. — Zapałka z ekipą ogarnęli resztę stada, to mam wolne, mogę ci z nią pomóc, jeśli chcesz…
Zdanie rozpłynęło się w nieśmiałe pytanie, nadzieja zabłysła w oczach, Bashar zaś pokręcił głową nad tym, jak pilnego pracownika miał pan Goldworthy.
— Zostań ze mną, Dante.
Gabinet aż pojaśniał od szerokiego uśmiechu, mężczyzna zaraz zakręcił się po pomieszczeniu, szukając sam nie wiedząc, czego, dopóki Bashar nie przywołał go z powrotem, nie polecił przypiąć Daisy i unieść jej rannego kopyta, złożyć wygodnie na skórzanej podpórce. Krowa prychnęła cicho, Bashar łagodnie pogładził bok zapewniając, że już niedługo nie będzie bolało i że była bardzo dzielna.
Odkąd Bashar zaczął pracować na ranczu, gabinet weterynaryjny przestał być miejscem, które zwierzęta omijały szerokim łukiem, kojarząc je z bolesnymi procedurami, ostrym światłem lamp i upiornym, chemicznym zapachem. Teraz powoli przekonywały się, że jeśli coś się działo, jeśli gdzieś bolało, trzeba było pójść, poddać się uważnym dłoniom i sterylnym narzędziom, a potem ból przechodził, brzuch nie był wzdęty, a kopyta niosły dzielnie naprzód, pozwalając brykać po pastwisku. Nadal potrafiły się spłoszyć i zestresować, stąd te pasy, kojec i drewniana konstrukcja, chroniąca zarówno weterynarza, jak i samo zwierzę, ale Bashar był uważny, wiedzę miał świeżą, zgodną z najnowszymi odkryciami nauki, ta zaś rzucała odmienne światło na to, jak podchodzić do udzielania zwierzęciu pomocy.
Gdy Dante kończył przygotowywać Daisy, Bashar założył swój fartuch, obmył dłonie, przystawił sobie jeden stołek i ten drugi, na którym ułożył narzędzia, następnie zaś przysiadł przy wystawionym i unieruchomionym kopycie. Strumień czystej wody z dzbanka obmył je z krwi i błota, odsłaniając pęknięte kopyto i głęboką ranę przebiegającą w tylnej jego części. Bashar zmarszczył brwi, przyjrzał się głębiej. Dante pozostał przy krowim łbie, głaszcząc Daisy i zapewniając ją, że pan doktor zaraz jej pomoże. Kowboj zerknął między krowimi rogami, uchwycił wzrokiem pochylone plecy Bashara.
— Jak to wygląda?
— Nienajlepiej, ale mogło być gorzej — odparł Bashar, prostując się i odchylając na stołku, by spojrzeć na drugiego mężczyznę. — Dobrze, że usunęliście to żelastwo, ale w ranie została jeszcze część.
— No, kurwa, nie wierzę — Dante zmarszczył brwi. — A mówiłem Zapałce, żeby lampę prosto trzymał…
Bashar pokręcił głową.
— I tak byście tego nie wyciągnęli. Nie bez znieczulenia i narzędzi. — Wstał, przeszedł do szafek, w dłoniach zaraz pojawiła się spora, szklana strzykawka. — Zajmij się Daisy, muszę jej podać trochę leków, to nie będzie przyjemne.
— Ale potem będzie dobrze i nic nie będzie bolało — odparł Dante, następnie zwrócił się do krowy. — Nie martw się tą wielką strzykawką. Małe ukłucie i po krzyku, tak? — Przesunął dłonią po rozetce na czole. — Nawet nie poczujesz, słowo honoru. Jak pan doktor zrobi zastrzyk, to prawie nic nie czuć. Wiesz, mi też kiedyś robił, jak… Jak musiałem wytłumaczyć pewne kwestie takim opornym gościom, i normalnie było tylko pyk-pyk i już, po krzyku. Ale może to też kwestia tego, że pan doktor ma takie ładne oczy i jak tak na ciebie patrzy, to normalnie można zapomnieć o całym świecie… — Dante wrócił spojrzeniem w stronę Bashara. Pusta strzykawka leżała gdzieś obok. — To już?!
— Już dawno, Dante, ale możesz kontynuować. Daisy jest dzięki tobie bardzo spokojna — odparł weterynarz, w głosie dźwięczało rozbawienie.
Kowboj roześmiał się, pokręcił głową, na policzkach pojawił się lekki rumieniec.
— To posłuchaj tego, Daisy, opowiem ci jeszcze o doktorku…
Bashar wszedł na zaplecze swego gabinetu, od razu poczuł, że coś jest inaczej.
— Tak myślałem — mruknął do siebie.
Podszedł do biurka, ale nie za blisko, przyklęknął, zajrzał pod blat.
Z bezpiecznej ciemności, spomiędzy masywnych szafek podpierających mocarny blat, osłonięta zasiekami z nóg od krzesła, spoglądała na niego para zmęczonych oczu świeżo upieczonej, kociej mamy. Leżała na boku, wśród szmatek i gałganków, które Bashar uprzednio strategicznie porozkładał, pozwalając kotce wymościć sobie gniazdo i wydać na świat potomstwo. Tak, jak się spodziewał, kotka skorzystała z tego, że weterynarz zaczął zostawiać otwarte na noc okno prowadzące na zaplecze gabinetu, i wybrała najbezpieczniejsze miejsce na całym ranczu, by jej ślepe i bezbronne kocięta nie musiały się niczego bać. Nie tylko żadne inne zwierzęta im tu nie groziły, ale i wszelkim marudzącym, że po ranczu pałęta się za dużo kotów i części można byłoby się pozbyć, im szybciej, tym lepiej, Bashar mógł z całą stanowczością powiedzieć, co sądzi o ich pomysłach.
— Gdybyś nie miała nic przeciwko, chciałbym obejrzeć ciebie i dzieci — powiedział Bashar.
Profesjonalną opiekę weterynaryjną też miała na wyciągnięcie łapki, jak inaczej.
— Jeszcze raz mi ktoś powie, że zwierzęta są głupie — westchnął Bashar, ostrożnie odstawiając krzesło. — Hm, trzeba będzie pomyśleć nad imionami dla tych nicponi…
Nicponie rosły szybko, a przynajmniej większość z nich przybierała na wadze, w regularnych odstępach naprzykrzając się matce o kolejną porcję mleka. Kotka radziła sobie doskonale, dzieląc czas między wyjadanie miski do czysta, karmienie młodych i staranną higienę, obdarzając swoje pociechy prawie równą uwagą. Brwi Bashara ściągały się, gdy wzrok padał na tego jednego kociaka, tak nieporadnego i cichego, który zawsze przegrywał z rodzeństwem, gdy trzeba było się dostać do matczynego brzucha albo zająć milsze, cieplejsze miejsce na noc. Szara kuleczka, gdyby kotka okociła się gdzieś w oborze albo na piętrze stajni, zapewne w końcu zmarniałaby, nigdy nie zobaczywszy zieleni pastwisk ani błękitu nieba, lecz kocia mama nie była sama z zajmowaniem się dzieciakami – te miały przecież jeszcze ojca.
A nawet dwóch.
Dante wyciągnął tę szarą kulkę z gniazda, wstał spod biurka, podał kotka Basharowi. Weterynarz ostrożnie przejął kruchego zwierzaka, ten miauknął cicho, nim zwinął się w znajomych dłoniach. Kotek szybko zaczął kojarzyć je z poczuciem bezpieczeństwa, z ciepłem i pożywnym jedzeniem, które przyjemnie wypełniało głodny brzuszek. Początki, naznaczone przerażonym piszczeniem na oddzielenie od matki i rodzeństwa, zmieniły się w przysypianie po jedzeniu i przymykanie oczu, gdy opuszki palców weterynarza przesuwały się łagodnie po drobnym łebku.
Kociak nie obudził się ze swojej drzemki, gdy Bashar ostrożnie ułożył go na wadze, dodał więcej obciążników na drugą szalkę. Uśmiechnął się z zadowoleniem, zanotował wynik.
— Rośnie jak na drożdżach. Wystarczyło tylko trochę mu pomóc — powiedział, zbierając kotka z wagi, na powrót układając go sobie na kolanach.
Dante, popatrujący do tej pory na działania lekarza z niewielkiej odległości, opierając się biodrem o blat biurka, podszedł bliżej, przykucnął. Wzrokiem zrównał się z kociakiem, przez sen dopasowującym się idealnie do smukłych kolan, instynktownie nadstawiającym grzbiet pod głaski. Kowboj wyciągnął rękę, nakrył najedzonego łobuza dłonią jak pierzyną.
— Przydałoby się go jakoś nazwać — powiedział, podnosząc wzrok na Bashara.
— Prawda — odparł, zerkając w notes poświęcony kotkom – ten nazywał się w nim po prostu Szary. — Masz jakieś pomysły?
— Nie wiem, chyba nie do końca… Jakie imiona ci się podobają?
— Takie, które mają jakieś głębsze znaczenie.
Dante uniósł brwi, milczał przez chwilę.
— To… ja wiem, że imiona mają jakieś znaczenie, pochodzą z jakichś języków, ale jakbyś mnie spytał o znaczenie mojego własnego, to bym ci nic nie potrafił powiedzieć.
— Twoje pochodzi z łaciny i oznacza „wytrwały” — wyjaśnił Bashar, uśmiechnął się lekko, dłoń pobiegła w stronę ręki Dantego. — Powiedziałbym, że bardzo trafne.
Dante parsknął śmiechem, rumieniec pojawił się na policzku. Bashar kontynuował.
— Naszemu kociakowi dałbym jakieś imię pasujące do jego historii…
— Może coś z walką i rywalizacją? Spójrz, musiał walczyć z własnym rodzeństwem, żeby matka go w ogóle nakarmiła.
— To może w takim razie Emil? — Bashar uniósł brew, przechylił głowę. — Ma ciekawą tradycję i tak, jak twoje imię, również pochodzi z łaciny, od takiego rodu… Dante?
Kowboj szczerzył zęby w jakiś podejrzany sposób.
— Bashar, ja ci tego nie mówiłem — wyznał, opierając policzek o nogę weterynarza — ale mam na drugie Aemilia.
Ranczo już dawno pogrążyło się we śnie i jedynie w tej wydzielonej części stajni, gdzie Bashar zajmował się chorymi wierzchowcami, paliła się jeszcze lampka. Hefajstion zarżał boleśnie, ugiął nogi, znów spróbował się położyć.
— Nie, nie, nie możesz się kłaść — powiedział do niego Dante, przytrzymując kantar, starając się skłonić konia, by zrobił jeszcze parę kroków. — Wiem, że boli, ale nie możesz się teraz położyć.
— Lek rozkurczowy powinien niedługo zadziałać.
Bashar stał przy ścianie, odkładając do torby strzykawkę, a zmęczenie malowało się na twarzy, widoczne dobrze w ostrym świetle lampy. Poprzedniej nocy weterynarz odebrał ciężki poród jednej z klaczy, zdążył położyć się na dwie godziny, nim nad ranem znów musiał radzić sobie z kolejnym pacjentem. Popołudnie wcale nie wyglądało lepiej, a wieczór, zamiast przynieść upragniony spokój i odpoczynek, przyniósł konia z kolką i jego bardzo zmartwionego kowboja.
Dante skutecznie namawiał wierzchowca do tego, by ten nie poddawał się instynktowi i wytrwale chodził z nim w kółko, to zaś było w tym przypadku najważniejsze. Kowboj popatrywał co jakiś czas na weterynarza, dostrzegł ledwie stłumione ziewnięcie, szklące się oczy i zmierzwione włosy.
— Bashar, połóż się, ja sobie z nim poradzę.
Weterynarz potrząsnął głową.
— Nie ma mowy, Dante.
— Podałeś mu już leki. Teraz tylko, żeby się nie kładł… — Dante urwał, gdy Hefajstion znów przystanął, rzucił łbem, kopyta zadźwięczały o deski. Kowboj spróbował go uspokoić. — Zaraz będzie ci lepiej, pan doktor dał ci leki…
Ciężko było wytłumaczyć cierpiącemu zwierzęciu, że musi wytrzymać jeszcze trochę. Rumak kopnął w przypadkową stronę, zwiesił głowę, nogi znów zaczęły się uginać.
Bashar pojawił się zaraz po drugiej stronie łba. Jedna ręka złapała kantar, druga sięgnęła ucha, szyi, przesunęła się po rozgrzanej, zapoconej sierści, odgarnęła złocistą grzywę. Weterynarz nachylił się do ucha, jakieś słowa popłynęły, ale utonęły w bolesnym parsknięciu. Mimo to koń zdawał się słuchać, poddawać temu, co weterynarz mówił, choć słowa brzmiały inaczej, niż mowa, do której przywykł na ranczu i którą słyszał każdego dnia. Rumak pociągnął lekko za kantar, ale ruszył posłusznie, podejmując pełen wysiłku spacer dookoła pomieszczenia, tym razem flankowany przez obu mężczyzn.
— Co mu powiedziałeś? — spytał Dante widząc, że kryzys wiary Hefajstiona chyba przeminął.
— To takie… Indiańskie słowa. Kiedyś się tego nauczyłem. Ale to chyba raczej kwestia tembru głosu i tego, że leki naprawdę zaczynają działać. To w końcu był zastrzyk, one szybko pomagają.
Dante zerknął jeszcze raz na konia – oczy nie błyszczały już tak bardzo gorączką, patrzyły przytomniej.
— Chodź, mały. Pospacerujemy jeszcze z panem doktorem.
Norbert Goldworthy, regularnie spotykał się ze swymi najważniejszymi pracownikami, pragnąc zawsze być na bieżąco z tym, jak sprawy stoją, nie pomijać żadnych szczegółów i pewnie trzymać wodze interesu. Taktyka działała bez zarzutu – na chwilę obecną Norbert, jeszcze parę lat temu nikomu nieznany człowiek ze spłachetkiem ziemi i paroma krowami, był teraz jednym z najbogatszych ranczerów w tej części kraju, i wszystko wskazywało na to, że wymiar tego tytułu go nie satysfakcjonuje. Nieustannie szukał czegoś nowego, robił to jednak z rozwagą i umiarem, a każda z inwestycji, bez względu na to, jak wydawała się ryzykowna albo dziwna, przynosiła taki zysk, jaki Norbert zaplanował, dokładnie wtedy, kiedy to przewidział.
Dlatego też gdy ten Norbert, chodzący precyzyjnie jak zegarek, przywołał Bashara do swego gabinetu poza ich zwyczajowymi godzinami spotkań i konsultacji, weterynarz wiedział, że sprawa będzie niemała i poważna. Mimo to nie czuł większych obaw – swej praktyce nie miał nic do zarzucenia, pod jego opieką zwierzęta nie chorowały często, zdrowiały szybko, ranczo na tym zyskiwało, Norbert zaś był bodaj ostatnią osobą, która kręciłaby nosem na długie i drogie zamówienia na leki i sprzęt, skoro dzięki lekarskiej opiece wszystkie koszty zwracały się po wielokroć w innych rubryczkach.
Gabinet Norberta, w głównej mierze funkcjonalny, potem dopiero reprezentacyjny, powitał go przyjemnym światłem lamp, rozganiających mrok szykującego się do snu nieba, do tego karnym szpalerem ksiąg rachunkowych, których wydęte brzuchy okrywały całą jedną ścianę, a także tym pojedynczym sekretarzykiem z ustawionymi na nim gustownymi i drogimi bibelotami, tym jedynym, subtelnym akcentem mówiącym o bogactwie zasiadającego za biurkiem człowieka.
Norbert wstał do niego, uścisnął dłoń, zaprosił, by pan doktor usiadł. Mężczyzna traktował innych w taki sposób, że niekulturalne zachowanie zdawało się wyczynem – samo pojawienie się Norberta w pomieszczenia sprawiało, że nawet najbardziej narowiści kowboje pakowali się w gorset uprzejmości, i to wcale nie dlatego, że Norbert był jakiś groźny albo potrafił wywalić kogoś za nic. Wręcz przeciwnie – mężczyzna preferował rozdawanie drugich szans, jego zasady były jasne, a do innych podchodził ze swą aurą biznesowego profesjonalizmu, dyktując reguły gry, którym rozmówcy instynktownie się podporządkowywali.
— Twoje zaproszenie mnie zaskoczyło — zaczął od razu Bashar, gdy tylko Norbert zajął miejsce po przeciwnej stronie swego biurka.
— Mnie zaskoczyła szansa, która właśnie się pojawiła, stąd to nagłe zaproszenie — odparł biznesmen, splótłszy dłonie na blacie. — Otrzymałem informacje z instytutu badawczego w stolicy – po tym, co miało miejsce w zeszłym roku, rząd chce zwiększenia świadomości w sprawie radzenia sobie z chorobami zakaźnnymi wśród krów i w tym celu funduje specjalistyczne szkolenie. W cenie jest wszystko, łącznie z zapasem leków. To wielka szansa i już cię zgłosiłem.
Bashar uniósł brwi, pokiwał w zamyśleniu głową, odchylił się lekko na krześle.
Poprzedniego roku przez rancza przetoczyła się fala zarazy, kładąc pokotem całe stada krów i prowadząc do trudnych do oszacowania strat. Ranczerzy rwali włosy z głowy, niektórzy zostali zmuszeni do sprzedaży własnej ziemi, a ceny wołowiny i wszystkiego, co dało się otrzymać z krów, gwałtownie podskoczyły. Nie to jednak było najgorsze – w akcie desperacji, niektórzy ranczerzy wprowadzili do obiegu mięso pochodzące z padłych zwierząt, to zaś zaowocowało epidemią wśród ludzi i zgonami. Kilka rancz poszło z dymem, gdy ludzie, rozgoryczeni nie dość szybką reakcją stróżów prawa, postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Nic dziwnego, że rząd starał się nie dopuścić do tego, by podobna historia kiedykolwiek się jeszcze powtórzyła.
— Jak długo miałoby trwać to szkolenie? — spytał pozornie obojętnie Bashar, w myślach już kalkulując, ile czasu zajęłaby mu sama podróż do stolicy.
— Zajęcia są przewidziane na jeden rok.
Weterynarz milczał przez pewien czas, w piersi nabrzmiała chęć odmowy.
— Rok to bardzo długo — odparł ostrożnie. — Nie mogę zostawić rancza na tyle czasu.
— Wiem, spokojnie, zdaję sobie z tego sprawę — Norbert przełożył jakieś papiery. — Dlatego na ten czas mam już znalezionego zastępcę. Zgodził się przejąć ranczo na rok, a ja przedstawiłem mu sytuację – że nie jest to okres próbny tylko zastępstwo i po roku będzie musiał szukać pracy gdzie indziej. Stanowisko weterynarza należy do ciebie, Bashar.
Norbert, jak zwykle profesjonalny, błyskawicznie rozwiał najbardziej oczywistą wątpliwość, lecz nie pomogło to wcale z inną wątpliwością, którą Bashar miał.
— Rząd pokrywa koszty podróży, zakwaterowania i posiłków, ja zaś nie cofam twojej pensji — kontynuował Norbert. — Będziesz dostawał tyle samo dolarów, jakbyś pracował z nami na ranczu. Zdecydowanie nie będziesz tam stratny. Całość kończy się egzaminem i certyfikatem, więc myślę, że człowiek twojego pokroju nie będzie się nawet zastanawiał…
Z tym tylko, że Bashar się jednak zastanawiał. Rok, cały rok – dla zdobycia rządowego certyfikatu i podniesienia własnych kompetencji, szczególnie na tak wygodnych warunkach, Bashar powinien przyjąć słowa Norberta z pocałowaniem ręki i cieszyć się, że jego pracodawca tak bardzo się o niego troszczy. Lecz był pewien bardzo ważny powód, dla którego Bashar nie chciał opuszczać rancza i nawet taka szansa nie potrafiła go przekonać.
— Czy mogę dostać kilka dni do namysłu? — spytał.
Norbert obdarzył go tak zdziwionym spojrzeniem, że Bashar był pewien, że nigdy nie widział takiej miny u mężczyzny. Następnie zaś jego brwi się ściągnęły, usta wygięły w ten charakterystyczny, niezadowolony sposób, a wzrok spoczął na Basharze tak samo, jak spoczywał na pewnej konkretnej grupie pięciu kowbojów.
— Bashar, ja już wypełniłem dla ciebie wszystkie dokumenty. Tu nie ma się nad czym zastanawiać. Jedziesz do stolicy.
— Niemniej jednak chciałbym…
— Bashar — mężczyzna przerwał mu, pochylił się nad blatem. — Podaj mi jeden argument, dla którego miałbyś mi odmówić. Jeden logiczny argument.
Bashar westchnął, wzrok pobłądził gdzieś po blacie. Dla niego był tylko jeden argument.
Dante.
Powóz jechał pylistą drogą w stronę stacji, Bashar siedział wewnątrz, lecz łokieć opierał się o ramę okna, a wzrok podążał ku jadącemu równolegle jeźdźcowi.
Dante kłusował niespiesznie obok, puszczając Hefajstionowi wodze, nie skupiając się na niczym, prócz spojrzeniu Bashara. Mężczyźni wymieniali jakieś zdania, rozmowa niby płynęła, lecz między słowami dało się wyczuć napięcie, smutek i tęsknotę, sprzeciw wobec tego, co już zaraz miało nastąpić. Pytania o to, czy pan doktor na pewno wziął swój ulubiony stetoskop może i brzmiało zabawnie, lecz ton dźwięczał smutkiem i rozstaniem. Przykazanie, by kowboj uważał na siebie i był uprzejmy dla nowego weterynarza też zostało ubrane w żartobliwe słowa, ale głos z nimi nie współgrał.
Stacja kolejowa pojawiła się na horyzoncie, zbliżała się z każdą chwilą, niczym skradający się drapieżnik. Jeszcze trochę, jeszcze parę kroków i powóz zatrzymał się, woźnica zacmokał na konie.
— No to jesteśmy, panie doktorze — rzucił pogodnie, odwracając się na koźle.
Dante zeskoczył z siodła, otworzył drzwi powozu, pomógł Basharowi wysiąść. Dłonie splotły się na dłużej, niż powinny, spojrzenia odnalazły się, kowboj przygryzł wargę. A potem trzeba było ogarnąć walizki i pakunki, pan doktor nie będzie nic dźwigał, on się wszystkim zajmie. Woźnica próbował coś tam pomóc, ale Dante był nieugięty, biegał z ciężarami od powozu na peron, układał wszystko starannie, a dłonie drżały mu, choć przecież nie z wysiłku.
W oddali zamajaczyl kłąb białej pary. Pociąg już się zbliżał.
— Wiem, że będziesz miał dużo pracy i nauki, ale… Bashar, pisz do mnie — poprosił cicho Dante, stając tuż obok czekającego na peronie weterynarza, odwracając się od walizek i toreb.
— Będę, Dante, przecież wiesz — odparł doktor, sięgając spracowanej dłoni. — Ty też pisz. Nie myśl o tym, że mnie rozpraszasz. Pisz o wszystkim, o czym tylko chcesz. O codziennych drobiazgach, o swoich przemyśleniach, o czymkolwiek co ci się przydarzyło. Pozwól mi być częścią twojego życia, nawet, jeśli mnie przy tobie nie będzie.
Rozczulenie zabłysło w tych mroźnobłekitnych oczach, Dante pochylił się, otoczył weterynarza ramionami. Ścisnął go mocno, jakby w tym jednym geście pragnąc zawrzeć wszystkie swoje obietnice i zapewnienia. Ciche słowa oddania rozbrzmiały tuż przy uchu, lecz dla innych zatonęły w gwizdach i hurgocie zajeżdżającego na stację pociągu.
Zawiadowca stacji zagwizdał, ci nieliczni pasażerowie mieli wsiadać, pociąg stał ledwie parę minut. Dante odsunął się z ociąganiem, zajął dłonie bagażami, myśli pracą. Nie wiedzieć kiedy, Bashar siedział już na swoim miejscu, Dante stał na peronie, z dłonią przyklejoną do szyby.
— Pisz do mnie, Bashar — poruszyły się jego usta.
— Będę. — Weterynarz obdarzył go czułym uśmiechem.
A potem pociąg parsknął, prychnął obłokiem pary i ruszył, przyspieszając z każdą chwilą, rozdzielając dwójkę mężczyzn.
Dobrze, że zajęcia były tak trudne i intensywne, odrywały myśli Bashara od tego, co działo się na ranczu. Stolica szybko pochłonęła cały jego czas i uwagę, i nim zdążył jakoś osiąść w swoim lokum, przywyknąć do przeładowanego planu dnia, zapoznać innych weterynarzy, tak jak on starających się zdobyć ów rządowy certyfikat, minął pełen tydzień.
W końcu nadszedł ten jeden wolny dzień, kiedy Bashar nie musiał borykać się z dokumentami, zakupami, znajdowaniem właściwej sali czy zapoznawaniem się z pozostałymi studentami, mógł za to poświęcić go na odpoczynek i swe prywatne sprawy. I pierwszą z tych spraw było napisanie listu do Dantego.
Weterynarz usiadł przy swoim niewielkim biurku, we wciąż pachnącym tanim mydłem i środkiem do podłóg mieszkanku, wyciągnął czystą kartkę i swe pióro. Stalówka przylgnęła do papieru, słowa gładko spłynęły z niej wraz z głębokim indygo.
Mój Dante,
mam nadzieję, że Twoje dni upływają spokojnie i bez przykrych niespodzianek, a życie na ranczu jest tak samo spokojne, jak zazwyczaj. Wierzę, że dobrze zajmujesz się zarówno Emilem, jak i sobą samym – przypominam Ci o tym ostatnim, wiedząc, że w natłoku zajęć i zobowiązań potrafisz zapomnieć o własnych potrzebach.
Stolica żyje własnym życiem, o wiele szybszym i bardziej intensywnym, niż którykolwiek z dni na ranczu. Dostaliśmy już plan zajęć i widzę, że w instytucie będę spędzał większą część dnia. Prowadzący wiele od nas wymagają, lecz jak na razie żaden z nich nie okazał się niesprawiedliwy czy nieczuły. Czeka mnie wiele pracy i nauki, sądzę jednak, że będzie ona satysfakcjonująca i owocna.
To powiedziawszy, chciałbym przybliżyć Ci moje obecne warunki i plany na najbliższe tygodnie…
Zajęcia skończyły się późno i Bashar tym szybszym krokiem wracał w stronę mieszkania, nie marząc o niczym innym, jak tylko o tym, by znaleźć się już w środku. Mrok ogarniał ulice, pojedyncze lampy ledwie rozganiały ciemność, a z mijanych saloonów wypływał zapach jedzenia, alkoholu i dźwięk mordowanego pianina. Bashar szedł ostrym krokiem, rozejrzał się, szybko przeciął ulice, dopadł w końcu właściwych drzwi.
Światło wciąż paliło się w niewielkiej sieni, ale gospodyni, do tej pory zamiatająca podłogę i ścierająca skrzynkę na listy, zbierała się już do siebie, by zakończyć dzień.
— Ale pan doktor dzisiaj późno wrócił — rzuciła, gdy tylko Bashar przekroczył próg budynku. — I skrzynka pełna. Pan doktor to najwięcej listów pisze ze wszystkich moich mieszkańców.
Bashar odpowiedział jej uprzejmie, zagadał i zażartował, zaraz też wymówił się, chwyciwszy swoje listy i poleciał na górę, sadząc po dwa stopnie na raz. Przekręcił klucz w zamku, wpadł do mieszkania, nie patrząc nawet, gdzie ląduje torba albo płaszcz. Dłonie już przebiegały wśród kopert, szukając tej jednej, adresowanej doskonale znanym mu charakterem pisma.
— Dante — powiedział miękko, a reszta kopert poleciała gdzieś na szafkę, gdy mężczyzna zajął się pospiesznym otwieraniem tej jednej, tak wyczekiwanej.
Mój Dante,
dziękuję Ci za Twój ostatni list. Wiedz, że w swej tęsknocie nie jesteś sam, a moje myśli biegną w stronę rancza i Ciebie zawsze, gdy tylko mam chwilę. Pogłaszcz ode mnie Emila – biedak pewnie myśli, że go zostawiłem albo coś mi się stało.
W kwestii, o której ostatnio Ci pisałem…
Mój Dante,
wierzę, że jesteś zdrów, a wszystkie sprawy na ranczu mają się dobrze. U mnie niewiele się zmienia – zajęcia wciąż trwają, zajmując mi całe dnie, a prowadzący zaczynają wspominać coś o najbliższym kolokwium. Nie boję się, jestem przygotowany, lecz jeśli chodzi o pozostałych studentów…
Mój Dante,
Twój ostatni list bardzo poprawił mi humor i sprawił, że podchodziłem do egzaminów połówkowych z większą werwą. Co do wyników…
Mój Dante,
mam nadzieję, że Emil dobrze się trzyma i jeszcze mnie pamięta – pękłoby mi serce, gdyby nasz kot zaczął syczeć na mój widok. W kwestii naszych ostatnich rozmów…
Bashar wracał do mieszkania, wypastowane buty stukały o chodnik. Mężczyzna niewiele sobie robił z zapadłego już dawno zmroku, sprawnie nawigując wśród dobrze sobie znanych uliczek. Tych paru zakapiorów, którzy właśnie wyturlali się z pobliskiego saloonu – meliny jakich mało, o najpodlejszej reputacji w całej dzielnicy – objęło sylwetkę weterynarza łakomym wzrokiem, nim zamroczone whiskey umysły rozpoznały krok, jeden z drabów z szacunkiem zdjął kapelusz. Bashar wiedział, jak zapewnić sobie szacunek wśród problematycznego elementu, a jego umiejętności, choć najczęściej używane wobec krów i koni, dało się wykorzystać również po to, by przynieść ulgę człowiekowi.
Weterynarz wparował do sieni, od razu podszedł do skrzynki na listy. Gospodyni zagadała, coś zażartowała, doktor został z uprzejmości, odpowiedział równie pogodnie. Ale już po chwili go nie było, zniknął na schodach, sadząc po dwa stopnie na raz, po drodze przebiegajac wzrokiem wśród pliku kopert. Klucz kliknął w zamku, mężczyzna zniknął w mieszkaniu, a torba i palto poleciały gdziekolwiek. Parę kroków w głąb salonu, lekkie zmarszczenie brwi, czy ta jedna koperta mu umknęła? Weterynarz przełożył je jeszcze raz, a potem ponownie i znowu, ale nie – był list od Norberta, było jeszcze trochę korespondencji, lecz od Dantego nic nie przyszło.
Listy poleciały gdzieś na szafkę, dłonie opadły wzdłuż boków, na twarzy pojawiło się rozczarowanie. Przecież zawsze pisał, czy coś się mogło stać?
Sięgnął po list od Norberta, spodziewając się, że pracodawca napisze cokolwiek, jeśli którykolwiek z kowbojów miał wypadek, ale nie, żadne informacje się nie pojawiły, choć przecież w poprzednim liście Norbert napisał, że Arieth zwichnął kostkę.
— Jutro sprawdzę — powiedział na głos, bardziej do siebie niż kogokolwiek innego. — Jutro na pewno już przyjdzie.
Ale następnego dnia list nie przyszedł. Podobnie jak kolejnego i jeszcze następnego. Tydzień ciszy zmienił się w miesiąc, Bashar zaś przestał się uśmiechać, zbierając od swej gospodyni zaniepokojone spojrzenia.
Ostatnie egzaminy zdał tak, jak to zaplanował, otrzymując najwyższe noty z każdego z nich. Fundusze rządu i Norberta nie poszły na marne, Bashar wykorzystał je w więcej, niż stu procentach, lecz jego serce ciążyło mu, a myśli okrywały ciemne chmury.
Nie powinien był się godzić na ten wyjazd. Lepiej by mu było postawić się Norbertowi, powiedzieć coś o tym, że nie jest jeszcze gotowy, wymyślić jakąś wymówkę, by może podobny kurs ukończyć rok później, w kolejnej edycji. Wtedy… wtedy miałby więcej czasu z Dantem, i może te spojrzenia, splecione dłonie i smakujące niepewnością pocałunki miałyby szansę, by rozwinąć się, zestalić, przekształcić w coś głębszego i poważniejszego. Lecz widać ta długa rozłąka okazała się zbyt długa dla serca kowboja, Bashar wymagał od niego zbyt wiele i cóż… Przyjdzie mu wrócić do krów i koni, ale niczego więcej.
W listach podpytał delikatnie Norberta, czy wśród załogi rancza wszystko w porządku, mając jeszcze tę złudną nadzieję, że to niedyspozycja sprawia, że Dante do niego nie pisze, ale nie – wszystko było w porządku, nikomu nic się nie stało, stada były całe, a listy od Norberta przychodziły – tylko od Dantego nie. Cisza. Widać znalazł sobie kogoś, kto równie dobrze potrafił zająć jego myśli, lecz znajdował się dużo bliżej, na wyciągnięcie ręki. Naprawdę, powinien był to przewidzieć.
Cisza była wymowna, jednoznaczna, nie pozostawiała wiele wątpliwości. Bashar nie powinien wracać na ranczo – dla wszystkich byłoby lepiej, by znalazł zajęcie gdzieś indziej i jego noga już więcej tam nie postała, ale Norbert wypłacał mu pensję przez wszystkie te miesiące, kiedy na ranczu go nie było. Okazałby się najpodlejszym, najbardziej niewdzięcznym z pracowników, gdyby nie wrócił do swojego pracodawcy i sponsora, nie podjął pracy i nie odpłacił mu swą nowo zdobytą wiedzą i doświadczeniem.
Pociąg zajechał na stację, zatrzymał się w chmurze pary i hurgocie ciężkiego żelaza. Bashar wstał ze swego siedziska, sięgnął po jedną z walizek. Czekało go teraz mozolne wypakowywanie wszystkich należących do niego bagaży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz