16 sierpnia 2024

Od Seymoura – It’s gonna get to your heart (III) [AU]

To była decyzja życia, pierdolić fizykę i wybrać muzykę. Ojciec zrobił mu awanturę stulecia w domu, Seymour pierwszy raz widział go naprawdę wkurwionego, pierwszy raz usłyszał, jak podnosi głos. Nico po prostu zatkało, młody nie wiedział, co zrobić, w końcu popłakał się z emocji, to trochę ostudziło Cedrica. Ale kiedy przyszedł wieczór i wszyscy rozeszli się do swoich pokoi, Nicholas przyszedł do niego, posiedzieć i pogadać. Obaj byli już w piżamach, Seymour odreagowywał tę kłótnię ze swym wiernym Gibsonem, a młody przewalał mu się na łóżku, popatrując w sufit. Mówił, że wiedział, że to tak się skończy, że lepiej prędzej, niż później i że uważa, że Seymour dobrze zrobił. Pewnie, że dobrze zrobił. Czuł to w środku i chociaż nie uśmiechało mu się mieć rozpierdolu w domu, to gdy już Cedric skończył mówić mu, że zaprzepaszcza całą swoją pracę i przyszłość, Seymour czuł jedynie ulgę.
Pierwsze tygodnie na studiach to był jakiś obłęd. Dobrze, że miał pod bokiem Zapałkę i Arietha. Oni ogarniali wszystko, on – nic. Ignis, od dziecka uczony dodatkowo przez gościa, który mógł być równie dobrze bogiem muzyki, do tego Arieth, wiecznie z nosem w książkach, zapamiętujący każde przeczytane zdanie i łączący najbardziej odległe od siebie fakty, nudzili się nieco na wykładach i mogliby śmiało je sobie odpuścić. Ale chodzili razem z nim, by pomóc mu jak najszybciej pokonać dystans między graniem „bo tak mi jakoś ładnie to brzmi” do umiejętności nazwania elementów utworu i wyjaśnienia, dlaczego to czy inne połączenie ładnie brzmi.
Seymour nie był przyzwyczajony do tego, żeby czegoś nie ogarniać i gdy coś takiego wydarzyło się na zajęciach z fizyki, jeszcze w liceum, chłopak ciężko sobie z tym radził, zamykał się w sobie, nie chciał nawet prosić nikogo o pomoc. Teraz było zupełnie inaczej i Seymour wciąż nie mógł się przyzwyczaić, że zamiast paniki, ten stan niewiedzy rozpala w nim pasję i ciekawość, że tak naturalnym jest dla niego siedzieć do późna, przebijać się przez kolejne strony podręcznika, albo przesłuchiwać nieznane mu utwory, ale tym razem świadomie, w skupieniu, analizując splatające się w harmonii linie melodyczne.
Poza tym miał jeszcze Vi.
Skala tego, jak bardzo zmieniło się jego życie po pamiętnej imprezie u Dantego, gdy jeden z drugim wepchnęli ich obu do szafy. Seymour miał wrażenie, że zaczął nie nowy rozdział w życiu, tylko całą nową książkę, napisaną kompletnie inaczej, chyba przez jakiegoś zagorzałego fana, pragnącego dla głównego bohatera jak najlepiej. To szczere oddanie, wrażliwe serce, empatia i rozmowy, w których Vi nie bał się nazwać emocji po imieniu, zaleczały wszelkie skryte rany w duszy, nawet te, o których istnieniu Seymour sam nie zdawał sobie sprawy. Dały mu siłę, by podejmować odważne decyzje i każda z nich okazała się tak trafna, każda sprawiała, że jego życie toczyło się we właściwym kierunku. A jeśli cokolwiek by się posypało, Seymour wiedział, że na pewno nie będzie z tym sam. Że już nigdy nie będzie sam.


Czas zaraz po koncercie był inny, specjalny, magiczny. Seymour czuł, że ręce drżą mu z wysiłku, że w głowie się kręci, a oczy bolą od źle ustawionych świateł, ale krążąca w żyłach adrenalina, zmuszająca serce do przyspieszonego bicia, sprawiała, że zmęczenie dało się tak radośnie zignorować. Muzyk wypił może jedno piwo, potem wydurniał się na scenie w jakimś pomniejszym barze, śpiewał z Ignisem, absolutnie rozpierdolił tamto solo, ale jego wzrok uciekał do jednej tylko osoby, kiwającej się w takt wolniejszych kawałków, skaczącej żywiołowo gdy wjeżdżało coś szybszego. Vi szczerzył się do niego z tłumu bawiących się klientów baru, Seymour zaś nawet nie do końca pamiętał, by ktokolwiek tam jeszcze był poza jego kochanym pluszakiem.
Zeszli ze sceny, Ignis wspierał się na silnym ramieniu Raama, mówił coś, że musi odsapnąć. Zalegli w jakimś pokoju na zapleczu, dalej szczerząc się jak wariaci, ogarniając odpoczywającego Zapałkę, lecz Seymour nie był w stanie wysiedzieć na miejscu, nosiło go, potrzebował czegoś, kogoś, czegoś od kogoś, i zamierzał to dostać.
Faceci nie protestowali, gdy wyszedł, poleciał na korytarz, chwilę tylko myślał, w którą stronę skręcić. Parę kroków, Vi po prostu wpadł na niego, wychynąwszy zza zakrętu.
— Vi!
— Seymour!
Młodzieniec momentalnie oplótł go ramionami, wtulił się całym rozgrzanym ciałem w muzyka, wydusił oddech z płuc. Seymour roześmiał się, przycisnął go do siebie, wplótł dłoń we włosy, zmierzwił i tak potargane już loki. Vi ścisnął go jeszcze mocniej, ostatni raz, nim odsunął się ledwie tyle, by skrzyżować z nim to roziskrzone, metaliczne spojrzenie.
— Byłeś taki niesamowity, że ja po prostu… — Urwał, Seymour nie zdążył się nawet roześmiać, gdy Vi zaatakował go powodzią całusów. — I tamto solo… I jak śpiewałeś… I się do mnie uśmiechałeś…
Muzyk kompletnie zatonął w tej bezbrzeżnej miłości, śmiejąc się, próbując odwzajemnić pocałunki, czyniąc je jeszcze mniej celnymi. Wyjebałby się jak złoto, gdyby korytarz nie był tak wąski. Nierówny, pomazany beton podtrzymał ramię, a Seymour nie zauważył nawet tego gryzącego chłodu ani szorstkiego uczucia, przechodzącego przez ciało. Dłońmi przesunął po smukłych plecach, płynnie wsunął je do kieszeni…
— Łobuz!
…oczywiście nieswoich. Ścisnął, Vi już śmiał mu się gdzieś w zagłębieniu szyi.
Ktoś przepchnął się koło nich, chyba z obsługi, dopiero wtedy Seymour wrócił do rzeczywistości. Mocniej złapał dłonie Vi, pociągnął go za sobą.
— Chodź do mnie, Vi.
Ze dwa zakręty, obaj wpadli z powrotem do tej klitki na zużytych muzyków, niemal władowali się na rozwalonego na zdezelowanej kanapie Zapałkę, z jakiejś przyczyny Dante też tam był. Wokalista zaklął trochę, ale po paru przepychankach i sarkaniu, że piwo ktoś zaraz wyleje, ekipa zaległa na miejscach wyglądających na zdatne do siedzenia. Dante, teatralnym gestem trzymając w dłoni telefon, wpatrywał się w podświetlony ekran.
— Co, czekasz, aż Bashar…
— Trzy! — przerwał mu nagle Dante. — Dwa! Jeden! I… mamy to, panowie, jest nowy dzień! A to oznacza…
— Pierdoloną rocznicę! — gruchnął Raam.
Vi popatrzył na nich z niepokojem. Pijane koncertem i alkoholem twarze zwróciły się ku niemu.
— Założenie Voxa było…
— Ale tu nie o Voxa chodzi — odparł Ignis. — Dobra, chodzi o Voxa, zawsze chodzi o Voxa, no ale w inny sposób! Dzisiaj jest rocznica odklaunienia tego debila niebieskiego…
— Uratowania go ze szponów harpii…
— Nalania oleju do głowy…
— Bo to galaxy brain, sama próżnia…
— Hej!
— Obrania przez niego nowej drogi życia — wtrącił Arieth.
— Jednym słowem – ogarnięcia dupy — podsumował wszystkich Dante. — Nie dziękujcie za pomysł z szafą, a przynajmniej nie tylko mnie. Bashar też…
— Dobra, skończ bulgotać — Ignis trzepnął go na odlew w bark, zakołysał plastikowym kubkiem jakiegoś zajzajeru, zwrócił się z powrotem do Virgila. — Z tej okazji mamy dla ciebie, chłopie, prezent. Żebyś coś miał z tej relacji, a nie tylko niańczenie tego blond cymbała.
Arieth zerwał się, w dłoniach tkwiło coś niedużego, płaskiego, jasnego…
— Proszę — wręczył mu rzecz — to bilet.
— Bilet?
Vi spojrzał na trzymany kartonik.
— Wy to zrobiliście…?
— Zrobiliśmy co mogliśmy, dobra? — podjął Ignis, Raam parsknął śmiechem. — W każdym razie, tu masz od ekipy – dożywotni bilet wstępu na wszystkie nasze koncerty.
— Vi, ja im próbowałem powiedzieć, że to najbardziej lamerski prezent… — zaczął Dante.
— Japa, Karpiu — Zapałka zaczął już trochę bełkotać. — No, w każdym razie… Ten bilet to trzymaj. To będzie kiedyś w chuj warte, jeszcze wszyscy, kurwa, zobaczycie…
Rozmowa rozsypała się w śmiechach i przekleństwach. Seymour śmiał się, dłoń instynktownie wsunęła się pod koszulkę z Dawidem. Siedzący mu na kolanach Vi oparł się mocniej o ramię, popatrywał dalej na swój bilet.
— Tego to się nie spodziewałem…
— Ja też nie — prychnął muzyk. — Ubiegli mnie.
— Z czym?
— No z prezentem rocznicowym — westchnął, na twarzy wykwitł nagle łobuzerski uśmiech. — Też mam dla ciebie bilet.
Vi popatrzył na niego z konsternacją.
— Na co?
Uśmiech Seymoura tylko się poszerzył.
— Na same fajne rzeczy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz