TW: post-apo, chyba wiadomo po poprzednich częściach, co się może pojawić, prawda?
Wielki budynek, najczęściej kilkupoziomowy, pełen przeróżnych sklepów. Znaleźć tam można było wszystko: obuwniczy, odzieżowy, księgarnię, cukiernię, sklep ze sprzętem AGD, z zabawkami, restauracje promujące kuchnie z całego świata, nawet supermarket, kantor i sklep z papierosami. Centrum handlowe stanowiło nie tylko punkt zakupowy, ale również miejsce spotkań. Nikt się zatem nie dziwił, że codziennie widziało się tu dużo osób.
Nawet w czasach apokalipsy.
To znaczy, centra handlowe z reguły nie zmieniały się w bezpieczną strefę. Ze względu na spore skupiska ludzi zaliczały się bardziej do lokalizacji, w których wirus najszybciej się rozprzestrzeniał. Co z tego, że były szerokie korytarze, schody ruchome już nie, a gdy setka osób próbowała po nich zbiec, robiły się korki, kraksy, a wirus skakał od osoby do osoby niczym pchła. Trudno zatem się walczyło o życie w takich warunkach.
Najgorsze było to, że potem takie centrum handlowe zostawało odcinane od normalnego użytkowania. Tyle ciuchów, narzędzi, zapasów, leków, ale niczego nie można było stamtąd zabrać, bo pchanie się do hot spotu zainfekowanych równało się... cóż, zarażeniu. Nikt, kto choć trochę cenił swoje życie, nawet się nie zbliżał do drzwi. Nie tylko nie wchodziło się do paszczy lwa, ale też nie wypuszczało się zarażonych na miasto. Już niech sobie tam siedzą...
Część osób o podejrzanie zakrwawionym wyglądzie odwróciła głowy, gdy zza rogu ktoś się wyłonił. Przez sam środek korytarza szedł średniego wzrostu chłopak o włosach sięgających niemal barków. Pewnie siebie stawiał kroki, ruchem głowy odgarnął nieco grzywkę, lepiej ukazując dwukolorowe oczy z białymi źrenicami.
Cheoryeon popatrzył na najbliższego zainfekowanego, uśmiechnął się szeroko.
— Świetnie pani wygląda! — Pstryknął palcami.
Kobieta przechyliła głowę lekko na bok, coś mruknęła pod nosem, jak gdyby zainteresowana jasnowidzem. Lecz gdy tamten ją minął, podążyła dalej swoją ścieżką, kompletnie o nim zapominając.
— O, ten look! — zawołał do jakiegoś mężczyzny. — Ja wiedziałem, że każdy dobrze wygląda we krwi!
Pomachał do kolejnego zarażonego, z jakimś innym zrobił sobie selfie, wcześniej pytając, czy nie będzie przeszkadzał. Idąc dalej, sprawdził szybko fotkę, po czym schował komórkę, żeby zaoszczędzić trochę baterii.
Cheoryeon został ugryziony.
Na początku strasznie przeżywał całe to wydarzenie, ponieważ nikt nie wiedział, jak boskie ciało zareaguje w kontakcie z wirusem. Z reguły żadna rasa nie umiała się ustrzec, wszyscy ostatecznie kończyli jako potwory. Przez to Złotoskrzydły był przerażony. W końcu jednak ktoś mądry zaproponował sprawdzenie przyszłości i okazało się, że Cheoryeon, uwaga, się nie przemieni! Naprawdę! To było niesamowite! Z początku chłopak nie umiał w to uwierzyć, ale czas pokazał, że nic się z nim nie działo. Nawet zrobili test na krew i nie zareagował! Czyli w takim wypadku był zdrowy?
— Nie. — Suyeon pokręciła głową, gdy o tym rozmawiali. — Myślę, że raczej jest nosicielem.
— Nosicielem? — Souel uniósł jedną brew. — Czy to znaczy, że nie zachoruje?
— Nosicielstwo nie oznacza od razu, że zachorujesz — zaczął tłumaczyć Raoun. — Najprościej dla ciebie chyba to wytłumaczyć na chorobach genetycznych. Jak masz na przykład allel odpowiedzialny za anemię sierpowatą, który jest recesywny, ale też allel dominujący zdrowy, to będziesz mógł przekazać swojemu potomstwu chorobę, ale sam nie zachorujesz.
Słuchając go uważnie, genashi przytaknął.
— W skrócie nie przemienię się — dodał Cheoryeon naukowym tonem, krzyżując ręce na piersi. — Aczkolwiek jak kogoś ugryzę, to ta osoba już się normalnie zarazi.
Tak to właśnie wyglądało. Jak się okazało, boskie ciało nie umiało całkowicie wyzbyć się wirusa, ale mogło go stłumić na tyle, że nie powodował żadnych szkód. A że Cheoryeon nie miał w planie nikogo skubać, w zasadzie niczym nie różnił się od w pełni zdrowej osoby. Dobra, była taka jedna rzecz, a mianowicie inni zarażeni go ignorowali, ale to bardziej się nadawało na zaletę! Przecież teraz nie musiał się o siebie martwić! Mógł swobodnie poruszać się po mieście, w razie czego ponownie ochronić Suyeon przed niebezpieczeństwem, jemu nic się nie stanie! Co więcej, mógł teraz chodzić do miejsc, do których reszta bez odpowiedniego planu się nawet nie zbliżała!
Tak oto wszedł do najbliższego centrum handlowego.
Gdy przestał podziwiać cud, jaki zaprezentowało mu jego ciało, a zaczął oficjalnie wykonywać swoje zadanie, zdał sobie sprawę, że to miejsce było praktycznie nienaruszone. To znaczy, widać było wyraźne szkody, jakie wyrządzili zainfekowani i zwykłe osoby, gdy przed nimi uciekały, ale w kwestii towarów Cheoryeon poczuł się jak w raju. On był pierwszym ocalałym od kilku dni, który się tu dostał – nie brakowało niczego. Jedzenie, ubrania, narzędzia, wszystko na niego czekało.
Wszedł do sklepu odzieżowego, przeprosił włóczącą się między wieszakami sprzedawczynię. Nie spiesząc się jakoś szczególnie, zaczął przeglądać ciuchy. Wziął do rąk jakąś jesienną kurtkę, obejrzał dokładnie. Miała szerokie, długie rękawy, kolorowe, ozdobne paski na khaki tle. Sprawdził cenę, otworzył szerzej oczy.
— Woah — wymsknęło mu się spomiędzy warg.
Tyle siana za taką kurtkę?
I on to mógł teraz za darmo wziąć?
Czuł się trochę jak złodziej. Jak to, tak po prostu mógł sobie wziąć? Zabrać? Nie powinien przynajmniej trochę kasy zostawić? Ale nie miał przy sobie nawet złamanego pensa. Jeszcze ekspedientka patrzyła...
Zerknął na kobietę, która właśnie potknęła się o nogę stołu, na którym leżały idealnie poskładane jeansy. Wpadła na część spodni, poplamiła je krwią, którą sama była ubrudzona. Coś charknęła, chwilę się wiła, aż wreszcie dała radę nienaturalnie wstać i chwiejnym krokiem ruszyła dalej.
No tak.
Zresztą, to był drogi sklep. Nawet jeśli wykonanie mieli dobre, płaciło się w połowie za markę, więc Cheoryeon nie zamierzał im dawać żadnego hajsu.
Zdjął kurtkę z wieszaka, zrzucił swój plecak na ziemię, żeby od razu się przebrać.
Zaktualizował też resztę swojego stroju, włącznie z butami. Pochodził chwilę po sklepie, sprawdzając, czy jego stopy dobrze się czują w trampkach, po czym zaczął zbierać ubrania dla pozostałych członków drużyny. Wybrał coś dla każdego, zapakował do plecaka, przy okazji wyciągnął zakupową torbę. Gotowy udał się dalej.
Na narzędzia i chemię nie narzekali, ale potrzebowali więcej jedzenia i wody. Ostatnio mieli pecha ze sklepami. To był właśnie jeden z głównych powodów, dlaczego trzeba było iść do centrum handlowego. Cheoryeon zszedł po niedziałających schodach ruchomych na dół, skokiem pominął ostatnie dwa stopnie, tupnięciem zwracając na siebie uwagę. Na szczęście żaden z zarażonych się na niego nie rzucił, tylko niektóre podeszły trochę bliżej. Chłopak kompletnie się nimi nie przejął, sprawnym krokiem udał się w kierunku supermarketu.
I na Prawo Równowagi, ten market był nietknięty.
Nie licząc walających się po podłodze ziemniaków i paru produktów, Cheoryeon mógł swobodnie wybierać z ogromnej ilości dostępnych artykułów spożywczych, nawet wykluczając to, co niestety już się nie nadawało do spożycia ze względu na datę ważności czy wyłączone od tygodnia lodówki. Nawrzucał do torby zupek instant, dodał konserw, trochę przekąsek i słodyczy, zagarnął nawet makaron i sos w słoiku, żeby namówić Raouna do zrobienia spaghetti. O, jeszcze pesto weźmie. Ciekawe, czy były jakieś oliwki do tego...
— Dzień dobry.
Wzdrygnął się, niemal upuścił słoik czarnych oliwek. Odwrócił się, ujrzał średniego wieku mężczyznę. Stał on dwa metry dalej, trochę niepewnie, jeden but miał rozwiązany. Koszulę przy kołnierzu i okolice ust zdobiła zaschnięta krew. Jedno ze zwierzęcych uszu było odgryzione.
— Dzień dobry — odpowiedział trochę niepewnie Cheory, dosyć powolnym ruchem wsadził słoik do swojej torby.
Mężczyzna zmierzył go wzrokiem z góry na dół.
— Mógłbym ci potowarzyszyć? — spytał, uśmiechając się niewinnie.
— To jest zły sposób na rozpoczęcie konwersacji — przyznał niepewnie jasnowidz.
Nieznajomy był zarażony, Złotoskrzydły nie miał najmniejszych wątpliwości; zapewne udało mu się odzyskać świadomość. Tak jak kobieta, którą dwa dni temu spotkał. Uch, aż się źle poczuł na wspomnienie tamtego zdarzenia.
— Wiesz, jak stąd wyjść? — Mężczyzna zaczął się zbliżać.
— Em, nie? — skłamał Cheoryeon.
Przecież nie zabierze go ze sobą. Na zewnątrz czekali na niego jego przyjaciele. Trudno, że typ chciał wyjść, został zainfekowany, więc różnooki nie mógł mu pomóc. Jak odzyskał świadomość, to niech sam próbuje się wydostać.
Nim się obejrzał, nieznajomy drastycznie zmniejszył między nimi dystans. Cheory próbował się odsunąć, ale natrafił na zapełnioną paletę, która zablokowała mu drogę. Oparł się o stosy opakowań mąki, odruchowo zasłonił się torbą.
Zainfekowany nachylił się w jego stronę, gdy wtem zastygł w bezruchu. Chwilę tak trwał, aż wreszcie się odsunął, wyraźnie... zawiedziony?
— Po co to zbierasz, dzieciaku? — zapytał znudzonym tonem, bez wcześniejszego, trochę creepy uśmiechu.
Ruchem głowy wskazał torbę. Cheoryeon odruchowo zerknął na nią, potem z powrotem na rozmówcę.
Fakt, z perspektywy mężczyzny zarażony zbierający normalne jedzenie w takich ilościach był niecodziennym widokiem. Na pewno pojawiły się jakieś podejrzenia. Jak tu z tego wybrnąć, jak tu z tego wybrnąć? Jak palnie coś głupiego, to typ mu nie da spokoju, a jasnowidz nie miał przy sobie żadnej broni. Oczywiście, że musiał zostawić kij bejsbolowy z Suyeon, nie mógł go zabrać do centrum handlowego!
— Żeby poczuć, że żyję. — Wzruszył lekko ramionami.
Słysząc to, mężczyzna ponownie zmierzył go wzrokiem, uniósł obie brwi.
O tak, takiej odpowiedzi się nie spodziewał.
— Wyglądasz dość czysto — zauważył nieznajomy. — Nie ma przecież bieżącej wody.
— Ale są butelki — przypomniał mu Cheory. — I mokre chusteczki. Widzę, że komuś wygryziono mózg — dodał ciszej.
— Słucham?
— Tam jest woda, polecam ją wykorzystać. I tak nie ugasi pragnienia, to można chociaż się w niej umyć.
Wskazał palcem alejkę, zainfekowany spojrzał w tamtym kierunku. Gdy wrócił spojrzeniem, dostrzegł, że chłopak dał nogę. Szybkim krokiem udał się do wyjścia, lecz niestety młodego nie było już w pobliżu.
Cheoryeon odetchnął z wyraźną ulgą, gdy upewnił się, że zgubił kolesia.
Naprawdę nie lubił takich interakcji. Gdyby został dłużej, najprawdopodobniej doszłoby do walki, bo w końcu mężczyzna zrozumiałby, że różnooki dostał się tu z zewnątrz. Ale dobra, nie będzie myślał, co by było. Ważne, że uciekł i teraz musiał tylko wyjść.
Drużyna poruszała się sprawnie, korzystając z okazji, że w okolicy, w której się znajdowali, było stosunkowo mało zarażonych. Udało im się wydostać ze śródmieścia i teraz przemierzali sporej wielkości osiedle domków jednorodzinnych. Poza żywymi zainfekowanymi napotykali też ciała, ale zgodnie z ich inspekcjami żadne nie było świeższe niż sprzed trzech dni. Czyli ktokolwiek ich zabił, prawdopodobnie już opuścił te strony. W sumie nic dziwnego, bo poza innymi domami, sklepikami osiedlowymi i jednym marketem nie dało się znaleźć innego źródła zapasów. Ci, co przetrwali do tego czasu, zapewne się wynieśli w poszukiwaniu żywności, tudzież lepszego schronienia.
— Ciekawe, czy zarażeni mają jakieś preferencje żywieniowe? Że jedni wolą karki, inni ręce.
Wszyscy popatrzyli na prowadzącego razem z Raounem Souela. Czując na sobie spojrzenia reszty, genashi wyraźnie się speszył.
Cheoryeon jednak postanowił pociągnąć temat.
— Ręce mają mało mięsa — odpowiedział.
— No, ale mi chodzi o ramię — czarnowłosy znów się ożywił. — Taki bicek?
Souel czasami miał pomysły na konwersacje. Suyeon mówiła, że to ponoć były wpływy Cheoryeona, ale jasnowidz zastrzegał się, że genashi po prostu miał do tego potencjał i jedynie zyskał więcej pewności siebie, a to było dobrą zmianą. Sam Souel nie odzywał się nigdy w tej kwestii. Było to jednak prawdą, że nierzadko chciał poruszyć niecodzienne dla niego tematy, tylko wcześniej nie miał zbytnio z kim.
— Z tego, co wiem, zarażonym bardziej zależy na samym gryzieniu aniżeli jedzeniu — odezwał się Raoun.
— Ale tak hipotetycznie? — ciągnął dalej Souel. — Może mają preferencje gryzienia? Myślicie, że jak filmowe zombie lubią mózgi?
— Mózg to nie mięso.
— Ale ma jakąś tkankę.
— Może więcej połączeń nerwowych sprawia, że lepiej smakuje? — zaproponowała swoją tezę Suyeon. — No co? — spytała, gdy wszyscy posłali jej pytające spojrzenia. — Też chcę o czymś porozmawiać.
— Ja tam myślę, że wszystkie mózgi tak samo smakują — wtrącił Cheoryeon.
Dokładnie w tym momencie cała ekipa utknęła na nim swój wzrok.
— TO BYŁ PODSTĘP! — warknął.
— Nie tak głośno, Cheoryeon! — Raoun trzepnął go w tył głowy.
Złotoskrzydły chwilę masował miejsce, w które oberwał, nic się jednak nie odezwał.
Do czego to doszło, teraz będą żartować z jego nosicielstwa. Pewnie jak tylko nadarzy się okazja, to będą go przyrównywać do zainfekowanych... Aczkolwiek lepsze to niż autentycznie bycie gryzącym innych potworem. Z dwojga złego już wolał być obiektem żartów.
Ostatecznie temat gryzienia zakończył się na wspólnym porozumieniu: zarażeni nawet nie myśleli o mózgach, bo znajdowały się one pod czaszką, a mimo, że to on był ostatecznym celem wirusa, łatwiej było zarazić kogoś przez zwykły gryz w szyję. Doszli też do wniosku, że po nogach gryziono tylko w akcie desperacji.
Skręcili w następną uliczkę i teraz mieli ostatnią prostą do jednej z głównych destynacji, czyli domu Souela. Tyle czasu zajęła podróż, aż trudno było uwierzyć, że wreszcie dotarli na miejsce. Też dopiero w tym momencie zrozumieli, jak daleko genashi mieszkał od bliźniaków, nawet jeśli trzeba było jeszcze wliczyć czas, który poświęcili na odpoczynek, ukrywanie się oraz fakt, że nie szli idealnie prosto tylko momentami trochę okrężną drogą, żeby unikać niebezpieczeństwa. Ale oto zaczął im się w oddali ukazywać znajomy budynek.
Najbardziej drużyna cieszyła się z tego, że w domu Souela będą mogli prawilnie odpocząć, zjeść i się umyć. Rodzina genashiego kiedyś zaoszczędziła trochę pieniędzy na studnię oraz panele słoneczne, więc czwórka przypomni sobie, czym był prąd i bieżąca woda. Serio, w czasach apokalipsy takie domy były biletem do przetrwania. Jak się jeszcze miało zapasy, to można było siedzieć naprawdę długo! Cheoryeon nie mógł się doczekać ciepłego prysznica, który sobie weźmie. Miał dość mycia się w butelkach.
Zastanawiali się tylko, co z rodziną Beannaithe. Przyszli tu głównie po mamę czarnowłosego, więc mieli nadzieję, że nikomu nic się nie stało. Souel wspominał o zewnętrznych roletach, a ponieważ były spuszczone, każdy zaczął wierzyć, że rodzice zdołali przetrwać.
— Ojca też zamierzasz zabrać? — dopytała Suyeon.
Souel chwilę milczał. Ostatecznie odpowiedział:
— To w zasadzie od niego zależy. Jak będzie chciał, to może iść, a jak nie, to nie będę mu kazał. — Wzruszył ramionami.
Raoun kilka sekund przyglądał mu się, ale nie skomentował w żaden sposób jego słów.
W końcu byli na miejscu. W prawie telepatycznej zgodzie postanowili nie zwracać zbytnio uwagi na uchyloną furtkę. Po prostu udali się chodniczkiem na ganek. Souel wyciągnął z kieszeni spodni klucze, włożył jeden do dziurki w drzwiach.
Nie przekręcił.
Widocznie się wahał. Nikt mu się nie dziwił – tyle przebyli, dotarli to tego wyczekiwanego momentu; z jednej strony czuli nadzieję, z drugiej obawę. Rodzice mogli żyć. Mogli nie żyć. Mogło ich tu w ogóle nie być. Była to jednak sytuacja jak z kotem Schrödingera.
Nie będą wiedzieli, dopóki sami nie sprawdzą.
Kilka kliknięć zamka, dłoń na klamce. Drzwi się wreszcie otworzyły. Cała drużyna powoli weszła do środka, z Souelem na prowadzeniu.
Dom był cichy. Ich uszu nie dochodziły żadne dźwięki poza własnymi krokami. Suyeon poprawiła chwyt na rurze, Raoun ustawił palce dłoni, jak gdyby w gotowości do przywołania miecza. Gdy zagłębili się wystarczająco w korytarz, zerknęli przez boczne wejścia do kuchni i jadalni. Souel zatrzymał się, wstrzymał na moment oddech.
Podłogę i szafki kuchenne wyraźnie brudziły ciemnoczerwone plamy. Na tle kafelek dało się dostrzec kawałki potłuczonych naczyń i sztućce. Jadalnia nie wyglądała lepiej: przewrócone krzesła, donice z wysypaną ziemią i usychającymi roślinami, kolejne potłuczone naczynia, krew, niemal wszędzie krew. Ta część domu wyglądała, jakby przeszła przez nią horda zarażonych.
Souel nie odezwał się słowem. Przystanął, żeby wszystkiemu lepiej się przyjrzeć, przygryzł dolną wargę. Nikt nie musiał go pytać, ponieważ było widać gołym okiem, że stan tych pomieszczeń nim wstrząsnął.
Suyeon przyglądała mu się uważnie, w pewnym momencie położyła dłoń na jego ramieniu.
— Jest jeszcze nadzieja — powiedziała delikatnym głosem.
Souel trwał w bezruchu, aż w końcu przytaknął.
Wszedł do jadalni, rozejrzał się pospiesznie. Spojrzał na przejście do salonu, ruszył w tamtym kierunku.
Jego krzyk rozszedł się po całym pokoju, gdy ktoś niespodziewanie wyskoczył zza rogu i rzucił się prosto na niego. Przygwożdżony genashi upadł plecami na podłogę, ostrze kuchennego noża niebezpiecznie błysnęło tuż przed jego oczami. Raoun skoczył do przodu, w ręce zmaterializował się Dusznik. Bóg już wykonywał zamach, ale powstrzymał go Cheoryeon:
— Czekaj! — zawołał.
Wszyscy zastygli w kompletnym bezruchu, wzrok mieli utkwiony na leżącej dwójce.
Souel osłaniał się rękami, aczkolwiek nie musiał napierać. Zdoławszy zignorować nóż, przeniósł spojrzenie na klęczącego nad nim mężczyznę. Oboje przyglądali się sobie nawzajem, żaden nie miał zamiaru atakować w tym momencie.
— Hian? — wydusił z siebie Souel.
Mężczyzna wciąż mu się przyglądał, aż ostatecznie się wyprostował.
— Souel? — Zabrał nóż sprzed twarzy chłopaka. — Ledwo cię poznałem. Kiedy pofarbowałeś włosy?
— Już jakiś czas temu — odparł tamten, nie ukrywając lekkiego skrzywienia.
Hian zszedł z Souela, jednak nie pomógł mu wstać. Wyprostował się, poczekał, aż młodszy z dwójki genashi się podniesie.
Raoun, nie odrywając wzroku od mężczyzny, odesłał miecz, po czym nachylił się do bliźniaków.
— Kto to? — spytał cicho.
— Hian, starszy brat Souela — pospieszyła z tłumaczeniem Suyeon.
— To Souel ma brata? — Otworzył nieco szerzej oczy.
Rodzeństwo Moon w tym samym czasie pokiwało głowami.
Cała trójka po raz pierwszy widziała Hiana na oczy. Souel trochę o nim opowiadał, to prawda, ale bliźniaki nie miały nigdy wcześniej okazji poznać go osobiście. Tylko parę razy odwiedzili dom genashiego, a i tak ani razu nie natknęli się na starszego brata, który na co dzień mieszkał bliżej centrum miasta. Bardziej go znali ze słów Souela.
I nie były to miłe słowa.
Hian przestąpił z nogi na nogę, zmierzył wzrokiem resztę drużyny.
— Kto to? — rzucił trochę obojętnie, z nutą niepewności.
— A, em, to, to moi przyjaciele — zająknął się Souel.
— On też? — Ruchem głowy wskazał Raouna, na co tamten cicho prychnął.
— To kolega mojego mentora.
— Aha.
Cheoryeon poczuł ruch energii. Zerknął ukradkiem na dłoń przyjaciela, dostrzegł dyskretny gest. Wąski, wijący się niespostrzeżenie między nimi niczym wąż powiew odsunął leżący nóż poza zasięg Hiana.
Souel trochę niechętnie przedstawił bratu całą trójkę, lecz nie zdradził żadnych szczegółów. Po prostu podał imiona. Brat przytaknął.
Na pytanie, jak długo tu był, Hian odpowiedział, że przyjechał do domu w dzień wybuchu apokalipsy. Chciał coś zabrać ze swojego pokoju, przy okazji trochę odpocząć, ale wtedy to wszystko się zaczęło. Nie mógł wrócić do swojego mieszkania, więc został z resztą rodziny. Zamknęli drzwi, spuścili rolety i próbowali po prostu przetrwać najgorsze, czyli te pierwsze dni. Zaczęło im jednak brakować jedzenia, więc ojciec udał się na ekspedycję.
— Niestety nie wrócił — rzekł jakimś smutniejszym tonem. — Pewnie go dopadli.
Drużyna milczała. Ciszę przerwał Raoun:
— Przykro mi — mimo słów niezbyt na takiego brzmiał.
Spotkał się z nie do końca przyjaznym spojrzeniem mężczyzny, ale nic więcej nie dodał, jedynie skrzyżował ręce na piersi.
Souel natomiast zaczął się niecierpliwić.
— Gdzie mama? — zapytał. — Jest tu?
Brat nie spojrzał na niego, kilka sekund zwlekał z odpowiedzią. W pewnym momencie rozłożył ręce, by skupić uwagę innych na jadalni, w której się znajdowali.
— Niezła rzeź, co? — zagadał. — Chciałem sam pójść na ekspedycję, ale w pobliżu było więcej zarażonych, niż się spodziewałem. Paru udało się dostać do środka.
Czyli stąd ta krew i dziwne uczucie, które towarzyszyło Cheoryeonowi, ilekroć przebywał blisko zainfekowanych.
— Gdzie mama? — powtórzył twardo Souel, zbliżył się o krok do mężczyzny. — Powiedz, że nic jej nie jest.
Dopiero wtedy Hian na niego popatrzył. Wymieniali się tak spojrzeniami, aż wreszcie starszy genashi się odezwał:
— Twoja mama... nie zdążyła się w porę ochronić.
Słysząc te słowa, Souel zamarł. Otworzył usta, bez żadnego dźwięku z powrotem je zamknął. Wtem pokręcił lekko głową, zmarszczył brwi, próbując powstrzymać zbierające się w oczach łzy. Znów otworzył usta, tym razem coś zdołało się wyślizgnąć spomiędzy warg, lecz nikt nie usłyszał, co to dokładnie było.
Hian zaprowadził ich wszystkich pod drzwi prowadzące do piwnicy. Wytłumaczył, że udało mu się zaprowadzić tutaj mamę Souela, żeby nigdzie nie uciekła ani nie musiał jej pozbawiać życia. Souel zerknął na wsunięty do dziurki klucz, drżącą dłonią złapał go i przekręcił. Zamek kliknął, po drugiej stronie usłyszeli jakiś szmer.
Genashi ostrożnie otworzył drzwi. Zajrzał do środka, zapalił światło, oświetlając schody. Na ich końcu dostrzegł krzywo stojącą, przygarbioną sylwetkę. Zasłonił dłonią usta, wstrzymał na sekundę oddech.
— Mamo? — szepnął. — Mamo, to ty?
Kobieta poruszyła się, przechyliła głowę na bok. Z gardła wydobyło się nienaturalne charknięcie.
Souel ruszył schodami w dół, przekroczył kilka stopni, lecz wtem został złapany z tyłu za kołnierz. Dokładnie w tym momencie matka chłopaka rzuciła się prosto na niego – gdy tylko wyskoczyła z cienia i padło na nią światło lampy, ukazał się jej pełny wygląd. Włosy miała w nieładzie, kosmyki uciekały z grubego warkocza. Źrenice były skurczone, dłonie całe we krwi, spomiędzy warg wypływała ślina.
Raoun odciągnął genashiego jedną ręką, drugą złapał za klamkę i z hukiem zamknął drzwi. Szybko przekręcił klucz, czego dźwięk stłumiły mocne uderzenia w drewno zmieszane z krzykami. Cała grupa spoglądała na drgające od każdego ciosu drzwi, aż nastała cisza.
Przerywał ją tylko płacz Souela.
Cheoryeon czym prędzej znalazł się tuż przy siedzącym na podłodze genashim. Przykucnął, okrężnymi ruchami zaczął gładzić go po plecach, przygryzaniem dolnej wargi powstrzymując cisnące się do oczu łzy.
Nie wszyscy mieli tyle szczęścia, co oni. Wierzyli w najlepsze, ale niestety nie zawsze wszystko przebiegało zgodnie z wiarą. Mimo tej wiedzy jasnowidz nie potrafił ukryć bólu, jaki teraz odczuwał. Po raz pierwszy widział Souela w takim stanie, a był to okropny widok. Bardzo chciał go uspokoić, pocieszyć, cokolwiek. Niestety, choć był przyjacielem, nie potrafił mu pomóc. Nie wiedział, jak.
Z gardła Hiana wydobyły się ciche przeprosiny, nikt nie zareagował na nie. Dopiero kilkanaście sekund później Souel postanowił wstać. Stanął prawie prosto, otarł rękawem łzy. Pociągnął nosem, następnie oznajmił, że musi chwilę pobyć sam. Nic więcej od siebie nie dodając, udał się do schodów prowadzących na piętro.
Żeby reszta nie stała tak niezręcznie przy drzwiach piwnicy, Raoun poszedł do kuchni. Bliźniaki szybko podążyły za nim.
Souel wszedł do swojego pokoju, zamknął za sobą drzwi. Rozejrzał się po całym pomieszczeniu. W przeciwieństwie do parteru piętro nie poznało walki z zarażonymi. Rzeczy były na swoim miejscu, nigdzie nie dało się dostrzec śladów krwi. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak wtedy, gdy Souel wychodził z domu na spotkanie z rodzeństwem Moon.
Usiadł na łóżku, tyłem do drzwi, złapał za kabel ładowarki. Podpiął swój smartfon, widząc, że urządzenie wreszcie mogło przestać dyszeć na ledwie kilku procentach, wszedł na galerię. Zaczął przeglądać zdjęcia wykonane aparatem. Jak bardzo go zabolało, gdy zdał sobie sprawę, że nigdy nie był prorodzinnym fotografem. Miał tylko jedno zdjęcie mamy, wykonane lata temu, kiedy jeszcze chodził do gimnazjum. Uśmiechała się szeroko tuż obok znaku z nazwą jakiejś miedwiedańskiej miejscowości. Nosiła czarną kurtkę, tego samego koloru spodnie i rękawiczki. Głowę oraz szyję ochraniały przed mrozem czapka z szalikiem. Wszędzie leżał bielutki śnieg. Wyglądające spomiędzy gęstych drzew, żółte niebo wskazywało wieczór.
Nie pamiętał, kiedy dokładnie zrobił to zdjęcie ani dlaczego. Pewnie mama go poprosiła. On sam nigdy nie wyskakiwał z taką inicjatywą. Mama normalnie też nie należała do wielbicieli fotografowania. Akurat tego jednego dnia jakoś się tak złożyło. Nie znalazł na telefonie żadnych innych jej zdjęć.
Gdyby tylko stała bliżej obiektywu, mógłby wyraźniej widzieć twarz.
Był kompletnie zagubiony. Jego mama... została zarażona. Nie rozpoznała go. Nie miała swojego ciepłego, troskliwego spojrzenia. Choć widział ją krótko, dostrzegł ten szał, tę... obcość.
Nie, nie chciał sobie przypomnieć tego widoku.
Chciał zabrać mamę. Zabrać ją ze sobą. Do Ma'ehr Saephii. Wcześniej myślał o domku, w którym zamieszkają. Raoun opowiadał, że jego rodzinny świat nie był tak rozwinięty, jak Riftreach, ale Souelowi to nie przeszkadzało. Zależało mu tylko na byciu z mamą i przyjaciółmi.
Teraz jednak... nie... nie mógł jej zabrać. Jego mama stanowiła... zagrożenie.
Odwrócił głowę, gdy tylko usłyszał dźwięk otwierających się drzwi. Widząc Hiana w progu, mimowolnie się skrzywił.
— A zapukać? — rzucił, zasłaniając twarz, żeby wytrzeć kolejną dawkę łez.
— Sorry... — zaczął Hian.
— Poza tym mówiłem, że chcę być sam.
Mimo tych słów brat postanowił wejść do środka. Zamknął za sobą drzwi, wolnym krokiem podszedł do łóżka.
— Po prostu chciałem sprawdzić, jak się czujesz.
Usłyszawszy to, Souel nie umiał powstrzymać prychnięcia.
— Nie jesteśmy na tyle blisko, żebyś sprawdzał, jak się czuję — odparł kwaśno.
— Wiem — przyznał Hian — ale jesteśmy rodziną.
Dopiero w tym momencie młodszy z genashi podniósł na starszego wzrok.
Souel opowiadał swoim przyjaciołom o tym, jak bardzo się nie lubi ze swoim bratem. Nigdy nie potrafili odnaleźć wspólnego języka, za dzieciaka zawsze dochodziło między nimi do kłótni, czy to o zabawki, czy o to, kogo rodzice bardziej kochali. Souel długi czas zazdrościł Hianowi, ponieważ szybciej odblokował swoje moce, szybko się uczył kontroli powietrza, a ponadto był odważny, pewny siebie i miał dużo kolegów. On zaś był jego totalnym przeciwieństwem: cichy, wycofany, strachliwy, nieusportowiony, z okrągłą buzią i, co najważniejsze, nie mógł przebudzić swoich zdolności.
Dopiero po spędzeniu roku z Władcą Powietrza jego życie się zmieniło. Co prawda, pozostał nieśmiały i łatwo go było przestraszyć, ale wyszczuplał i przede wszystkim kontrolował swój żywioł. Wtedy też role się odwróciły. Szybko dogonił w kwestii magii brata, a w okresie dojrzewania wyładniał, w dodatku miał niebieskie włosy, które przyciągały spojrzenie innych. Hian poczuł się zagrożony. Młodszy brat szybko go doganiał, dzięki swoim staraniom zarobił uznanie wśród innych. Co, jeśli przegoni? Co jeśli to on będzie tym lepszym? Przez to relacja między rodzeństwem wcale się nie poprawiła, a zgrzyt pozostał aż do teraz.
Do teraz...
Hian siedział niemal tuż obok, poświęcał młodszemu bratu całą swoją uwagę, wpatrywał się w niego jak nigdy dotąd. Souel aż nie wiedział, jak na to zareagować.
W sumie stracili ojca. Mama była zarażona. Nie wiadomo, kiedy ta cała apokalipsa się skończy... czy w ogóle się skończy... Tak na dobrą sprawę pozostali sami.
Starszy brat wyciągnął rękę, położył dłoń na ramieniu Souela.
— Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że tu jesteś — powiedział.
Souel znów popatrzył na niego.
Apokalipsa zmieniała ludzi.
Gdy tylko Suyeon z Cheoryeonem przekroczyli próg kuchni, zobaczyli, że Bóg Spirytyzmu zaczął przeszukiwać po kolei szafki. Jasnowidz zamrugał parę razy, podczas gdy Suyeon podparła się rękami na biodrach i trochę wymownym tonem rzuciła:
— Nie sądzisz, że to trochę niegrzeczne przeszukiwać szafki bez obecności gospodarza?
— I tak byśmy to zrobili, jak Souel wróci — odparł Raoun, nie przerywając swojej czynności. — Poza tym trwa pandemia, więc chyba mogę sobie pozwolić.
Raoun nie był typem osoby, która się z czymkolwiek cackała, Cheoryeon się zatem zbytnio nie dziwił na ten widok. Jedynie poczuł się nieco urażony w imieniu przyjaciela. Tak bez pozwolenia grzebać w szafkach? Nie to, że i tak nie było za bardzo czego brać, ponieważ, jak Hian powiedział, w domu brakowało zapasów. Bóg napotykał się na same puste półki.
Ku małemu zaskoczeniu reszty, białooki w końcu znalazł parę rzeczy. Zaczął po kolei brać je do ręki, sprawdzać daty ważności, a te, które nadawały się jeszcze do spożycia, wrzucał do swojego plecaka. Bliźniaki stale go obserwowały.
— Nie zamierzasz niczego zostawić Hianowi? — tym razem Cheory się odezwał.
— Zostawić? — Dopiero wtedy Raoun spojrzał na nich, uniósł jedną brew. — Nie jestem wielbicielem dużych grup w obecnie panującej sytuacji, ale myślałem, że zabieramy Hiana ze sobą. Przynajmniej do jakiejś bezpiecznej strefy czy coś.
— Souel z Hianem się nie lubią.
— Na tyle, że wątpię, żeby razem gdziekolwiek poszli, nawet w świetle apokalipsy — dodała Suyeon.
Raoun uniósł brew.
— Aż tak?
Bracia Beannaithe wciąż siedzieli w pokoju. Oboje milczeli, Hian zapewne dawał Souelowi czas na namysł, za co tamten, musiał przyznać, był odrobinę wdzięczny. Bo, serio, musiał się zastanowić. Nad wszystkim. Nad tym, co powinien teraz zrobić. Z mamą. Z resztą drużyny. Z bratem.
— Jak tak patrzę na twoich przyjaciół, to wydają się całkiem silni — zagadał wtem Hian, przysunął się bliżej.
Souel podniósł na niego wzrok, kilka sekund studiował w myślach jego słowa.
— I są — potwierdził. — Bez nich nie zaszedłbym tak daleko.
Hian przytaknął, poklepał go po plecach.
— Dlatego dobrze, że zostali na dole.
— Co...?
Ręka zasłoniła mu usta dokładnie w tym samym momencie, w którym poczuł rozrywający wręcz ból w lewym boku. Z gardła wyrwał się stłumiony krzyk, a mocne popchnięcie zrzuciło go z łóżka na podłogę. Oparł się łokciem, drugą rękę przycisnął do nowopowstałej, dosyć intensywnie krwawiącej rany. Podniósł głowę, spojrzał na stojącego teraz nad nim brata z nożem w dłoni i teraz podejrzanie zmniejszonymi źrenicami.
Apokalipsa zmieniała ludzi.
W przypadku Hiana na gorsze.
— Jesteś... — przerwał, na sekundę opanowany przez ból — zarażony.
— A wiesz, przez kogo? — rzucił lekko Hian. — Przez twoją matkę.
— Co?
Próbował się podnieść, ale nie mógł, za bardzo bolało. Mógł jedynie patrzeć bezradnie na genashiego, który obracał w dłoni zakrwawiony nóż.
Powinien się domyślić! Oczywiście, że Hian nie mógł się zmienić na lepsze! Souel zbyt długo go znał, żeby popełnić tak głupi błąd!
Od początku się nie lubili. Z czasem nawet nienawidzili. Hian zrzucił Souela z domku na drzewie, bo zazdrościł mu mocy. Nieraz się pobili. Spokój w domu nastał, dopiero gdy starszy z rodzeństwa się wyprowadził. Mimo to Souel szerokim łukiem omijał jego pokój, nie chcąc się nawet zbliżać. A rozprzestrzenienie się wirusa nie mogło w tym pomóc. Wręcz zachęcało do gorszego, bowiem wszelkie zasady odchodziły na bok. Jeśli świat zdoła się pozbierać po tej katastrofie, nikt nie będzie patrzył na popełnione w jej czasie zbrodnie.
— Kiedy zarażeni wpadli do domu — zaczął spokojnie Hian — wiesz, co zrobiła twoja matka? Po prostu uciekła. Widziała wyraźnie, że byłem w tarapatach, ale nawet nie przeszło jej przez myśl, żeby mi pomóc. Przecież też kontrolowała powietrze, mogła chociaż wywołać powiew, który odepchnie kilka osób. To nie, jedynie patrzyła, a gdy zobaczyła, że sobie nie radzę, uciekła, ratując tylko własną skórę.
Machnął nożem, jak gdyby atakował niewidzialnego wroga, parę kropel krwi poleciało na podłogę i pościel. Kąciki ust wykrzywiły się w złowieszczym uśmieszku. Widok ten był przerażający.
— Myślałem, że to koniec — kontynuował. — Ale wtedy mnie zostawili. Przyozdobili tylko paroma śladami.
Podwinął jedną nogawkę i oba rękawy. Na skórze widniały wyraźne ślady po ugryzieniach, część pozbawiono kawałków mięsa. Rany wyglądały obrzydliwie, pokryte były zaschniętą krwią. Choć nic z nich już nie wypływało, nie zapowiadało się, że kiedykolwiek znikną.
— Wykorzystałem okazję, żeby zabić wszystkich, a potem poszedłem do twojej matki. Wiesz, musiałem się odwdzięczyć za to, co zrobiła. — Parsknął śmiechem.
— Ugryzłeś ją — wycedził przez zęby Souel.
Splunął szkarłatną cieczą, poczuł metaliczny posmak na języku.
To, co usłyszał, wypełniało go gniewem. Nie, wściekłością. Hian naprawdę to zrobił. Zaraził mamę, a potem zamknął ją w piwnicy. Musiał być pewny, że wcześniej czy później Souel tu przyjdzie. Ugryzł mamę. Ugryzł mamę. Ten świrnięty...
Mężczyzna spojrzał na nóż, zgarnął palcem z ostrza krew, którą następnie zlizał z opuszki.
— Słodka — powiedział. — Jak twojej mamy — zaśmiał się.
I wtedy Souel nie wytrzymał.
Mocny powiew wiatru uderzył z impetem w Hiana. Tamten stracił równowagę, wypuścił z rąk nóż, ale, zamiast na podłodze, wylądował na łóżku. Chłopak wykorzystał moment, żeby kolejnym gestem odsunąć nóż możliwie jak najdalej od nich. Ścisnął ze sobą powietrze, stworzył podpórkę, z pomocą której wstał. Nim jednak pewnie stanął, Hian szybko się pozbierał i skoczył prosto na niego. Dwójka zaczęła się tarzać po ziemi, z każdym naciśnięciem na ranę wzrok Souela na sekundę się rozmazywał przez napływające do oczu łzy.
Kiedy mężczyzna zdołał przygnieść chłopaka do podłogi, zamierzał zadrapać jego twarz, ale tamten w ostatniej chwili osłonił się barierą. Dłoń zatrzymała się kilkanaście centymetrów przed skórą.
— Myślisz, że jakaś śmieszna tarcza mnie powstrzyma? — rzucił zniżonym głosem, cały ten czas się uśmiechając jak obłąkany.
Souel poczuł, jak jego bariera się rozrywa. Skupił bardziej swoją moc, chcąc temu zapobiec. Niestety stale krwawiąca rana utrudniała mu to zadanie. Nawet jeśli próbował powietrzem jakkolwiek tamować krwawienie, nie potrafił utrzymać tego stanu i jednocześnie regenerować barierę. Był w potrzasku.
Utknął wzrok w szeroko otwartych oczach Hiana. Przez umysł przeszła pewna myśl.
Poruszył nieco rękami skrzyżowanymi w przedramionach, bariera zadrżała. Nieco się tym wystraszył... jednak musiał zaryzykować. Dłoń, którą miał dalej od siebie, obrócił powoli w stronę Hiana. Chwilę trzymał ją sztywno, po czym szybko zgiął palce, jak gdyby coś ścisnął.
Głośny trzask rozległ się po całej kuchni. Raoun odwrócił się na ten dźwięk, w pierwszej kolejności ujrzał rozbity na podłodze słoik i rozpływający się sos.
— Aish, mówiłeś, że chcesz spaghetti, to czemu rozbijasz...!
Zamilkł, gdy zerknął na jasnowidza i dostrzegł jego nieobecne, przerażone spojrzenie.
Przed oczami Złotoskrzydłego przeskakiwała wizja. Obrazy przelatywały szybko, niby w pośpiechu, niby chcąc jak najszybciej przekazać to, co zamierzało się wydarzyć. Kiedy wrócił do rzeczywistości, zamrugał parę razy.
— Hian jest zarażony — zdołał wydusić z siebie.
Cała trójka zareagowała w mniej niż sekundę. Wszyscy rzucili się do schodów, Raoun skoczył i przeniknął przez sufit. Cheoryeon skakał co drugi stopień, szybko znalazł się na górze. Drugie drzwi po prawej, drugie drzwi po prawej.
Nie chciał, żeby spełniło się to, co zobaczył. Nie, nie dopuści do tego. Nie pozwoli. Nie wybaczy sobie tego nigdy. Nie powinien zostawiać Souela samego.
Wpadł jak burza do pokoju, drzwi niemal wyleciały z zawiasów. Zatrzymał się, jak gdyby pociągnięty przez sznur, kompletnie zamarł.
Souel leżał na podłodze, pod nim zbierała się plama krwi. Obok znajdował się jego brat, tylko w przeciwieństwie do chłopaka trwał w kompletnym bezruchu. Cheoryeon szybko jednak zapomniał o nim, gdy tylko zobaczył cierpienie przyjaciela.
— Souera! — zawołał rozpaczliwie.
Podbiegł do niego, przycisnął obie dłonie do rany, próbując powstrzymać krwawienie. Niewiele to dawało, ale nie potrafił zabrać rąk.
— Souera, przepraszam — załkał. — Gdybym tylko sam sprawdził wcześniej przyszłość... — Pociągnął nosem.
Był najgorszym na świecie jasnowidzem. Nie powinien nawet siebie tak nazywać. Na co mu moc przewidywania przyszłości, skoro nawet nie potrafił poprawnie z niej korzystać? Wpierw on, teraz Souel... Gdyby tylko nie był tak absurdalnym debilem...
Apokalipsa pokazywała prawdziwe oblicza ludzi. Hian okazał się być całkowitym antagonistą, Cheoryeon natomiast największym przegrywem we wszystkich światach. Złotoskrzydły Wszechwiedzy, gówno prawda. Nie umiał zrobić pożytku ze swojej wielkiej mocy, nie był w stanie pomóc ani sobie, ani swoim bliskim. Nic dziwnego, że poległ jako Cruinneirim...
— Daj spojrzeć — usłyszał wtem.
Podniósł wzrok na Raouna, który stał nad nimi i oglądał genashiego. Z początku się wahał, ale gdy przypomniał sobie, kim bóg był z zawodu, powoli zabrał dłonie. Odsunął się kawałek, z uniesionymi nieco rękami (by nie zabrudzić niczego krwią) obserwował białookiego, który przykucnął obok.
Bóg pozwolił sobie podwinąć koszulę Souela w celu lepszego obejrzenia rany. Naciągnął dół swojej marynarki, wytarł większość krwi. Szybko przyjrzał się obrażeniu. Gdy spytał, gdzie się znajdował nóż, genashi ruchem głowy wskazał przeciwny kąt pokoju. Akurat Suyeon była bliżej, więc szybko go przyniosła. Raoun popatrzył na ostrze, potem znów na ranę.
— Dobra, będziesz żył — oznajmił wreszcie. — Patrząc na wielkość, miejsce i kąt, szybko się z tym uporamy.
Kazał Cheoryeonowi z powrotem tamować krwawienie, Suyeon zaś podać swój plecak. Po wytarciu rąk wyciągnął buteleczkę wody utlenionej. Przemył nią swoje ręce, resztę wylał na miejsce, w które dźgnięto Souela. Chłopak syknął z bólu, zacisnął palce na rękawie swojej bluzy.
Suyeon również kucnęła koło reszty, wybrała z plecaka prowizoryczną apteczkę. Ku jednak zdziwieniu młodzieży Raoun jej nie wziął. Co planował? Cheoryeon nie wiedział. Nie wiedział, bo był przegrywem...
Wszyscy wstrzymali oddech, gdy zobaczyli, jak Bóg Spirytyzmu przywołuje Dusznika i sprawnym ruchem robi nim nacięcie na własnej dłoni. Krew wypływała równie szybko, co z dźgnięcia Souela. Raoun kazał różnookiemu ponownie się odsunąć. Gdy tylko rana została odsłonięta, spoczęła na niej krwawiąca dłoń z krótkim ostrzeżeniem, że może zaboleć.
Cała trójka obserwowała uważnie jego poczynania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz