21 sierpnia 2024

Od Seymoura – Where would you rather die? Here, or in a Jaeger? (I) [AU]

TW: myśli samobójcze

13.05.2013

Chuj, nie idę na ceremonię. Jutro mamy odbierać te pierdolone dyplomy, ale dla mnie myśl o tym, że miałbym odstawiać pajaca w todze i birecie, do tego suszyć zęby do aparatu i udawać, że jestem taki zajebiście szczęśliwy, sprawia, że wykręca mi bebechy na lewą stronę.
Można by pomyśleć – Seymour, kretynie, przecież to koniec nauki, już nie będziesz tyle zapierdalał, zero egzaminów stresu i obowiązków, to co tak dupę spinasz? Co, nie podoba się wizja przyszłości? Tatuś ma zajebistą firmę, na pewno znajdzie ci posadę, że będziesz tylko tę swoją delikatną dupkę grzał w fotelu, nic nie będziesz musiał umieć ani robić. No, tak, kurwa, będzie. Może jednak będę musiał coś robić, ale ojciec odpali mi taką pensję, że będę się podcierał hajsem.
Szczerze? Skręca mnie na samą myśl.

27.05.2013

Poszedłem jednak na tę pierdoloną ceremonię. Nie dla ojca, nie dla Meg, nie dla kogokolwiek, tylko dla Nico. Skubaniec skakał wokół mnie jak piłeczka, cieszył się jak wariat i gratulował, mówiąc, że on też tak kiedyś wyjdzie na podium, na samym początku, razem z resztą tych najlepszych z najlepszych. Spytał, czy może mieć mój biret.
Powiedziałem, żeby może wziąć i togę.

17.06.2013

Podróż do Europy była mordęgą, ale było warto. Ojciec coś tam sarkał, żebym wziął jego samolot, przecież co się stanie, to nie problem, a przynajmniej polecę wygodnie i bezpiecznie. Naściemniałem coś, że chciałem zobaczyć, jak wygląda takie podróżowanie, jak się jest zwykłym śmiertelnikiem i w ogóle. Ojciec patrzył na mnie, jakbym upadł na łeb, ale oczywiście się zgodził. On się na dużo rzeczy zgadza. Dopóki, oczywiście, nie koliduje to z moją nauką, pracą, przyszłością i całym tym czekającym na mnie syfem. Mam namiastkę wolności, takie homeopatyczne jej ilości, żebym nie pruł ryja, że mnie tatuńcio ogranicza. Przecież tatuś jest dobry. Dba o moją przyszłość, daje pieniądze, nie mogę narzekać. Staram się. Ale jak nie ja trzymam stery własnego życia, to na co mi ono w ogóle?
No ale chuj.
Szkocja jest zajebista. Tu nie ma, kurwa, nic. Jak się wyjedzie z miasta, to normalnie jedyne, co jest, to trawa i owce. Cały czas leje, a jak nie leje, to wieje, jakby się ktoś powiesił. Człowiek pojedzie trochę, oddali się od drogi i co? Jeb, zamek. Zrujnowany, prawda, nie za duży, ale zamek. Obczaiłem trochę tych kamiennych i wróżkowych kręgów. Totalnie wyglądają jak miejsce, gdzie można zniknąć i nie wrócić.
Czasem chciałbym zniknąć i nie wrócić.
Pojechałem do Thornhaven – to była nasza rodowa siedziba, zanim rodzinka przeniosła się do Stanów w poszukiwaniu lepszego życia, złota i rozpierdolu. Z posiadłości niewiele zostało. Okna wyjebane, w środku pusto, gołe ściany i zbutwiałe drewno. Po okolicy kręcił się jakiś stary Szkot. Ledwie się porozumieliśmy. Miał taki akcent, że w tle słyszałem dudy. Myślałem, że mnie pogoni kijem, czy cokolwiek, bo znalazł mnie w tych pozostałościach ogrodu, jak próbowałem pohuśtać się na huśtawce, ale nie. Powiedział, że Silverthorna to on wszędzie rozpozna i że witaj w domu, czy cokolwiek. Dziwnie mi było. Ale tak ciepło w środku, może to przez to, że na moment się przejaśniło i przestało padać.
W New Thornhaven mamy tylko stal i kamień.

12.07.2013

Podróż po Europie idzie mi zajebiście. Objechałem już Skandynawię, teraz ogarniam Europę Wschodnią i Centralną. Mają tu kofolę – normalnie, kurwa, napój bogów. Zostaję dzień czy dwa, tu i tam, zwiedzam, co mi się podoba i patrzę sobie na ludzi. Ojciec co jakiś czas pisze, czy żyję i jak się mam. Czy wystarczy mi pieniędzy na karcie. Nico chce dokładnego raportu, co widziałem i gdzie byłem, co mi się podobało i co o tym wszystkim myślę, i żebym koniecznie przesłał zdjęcia. Meg pyta, czy laski tam są ładniejsze od niej.
Jutro lecę na Sycylię, garuję parę dni (pewnie powłóczę się tu i tam, obczaję jakieś stare świątynie) i zgarniam Meg z lotniska. Miała jakieś poprawki, odbiór dyplomu nie z ceremonią, tylko z opóźnieniem, więc dołączy do mnie potem, jak już ogarnę większość Europy i wszystkie te mniej turystyczne kraje, a potem będziemy się razem byczyć na plaży, popijać drinki z palemką i oddawać wielkiemu nicnierobieniu.
Chciałbym wrócić jeszcze do Szkocji.

23.07.2013

Nosi mnie z tym plażowaniem. Meg jest urocza, dużo się śmieje, pokłada na mnie i mówi, że jest najszczęśliwsza. Wdzięczy się do mnie, codziennie ma inne bikini, ze zwykłego posmarowania się kremem z filtrem robi jakiś indyjski rytuał, a wieczorami nie daje mi spać. Dziewczyna idealna, każdy by taką chciał mieć. Wspomniałem, że codzienne przewalanie się na ręczniku mnie trochę nudzi, to wydęła wargi, powiedziała, że zawsze marzyła o takich wakacjach, a potem wylądowaliśmy w łóżku i to był w sumie koniec dyskusji. Ale i tak mi się nudzi, jestem okropny, wiem. Poszedłbym chociaż obejrzeć sobie tamte rzymskie ruiny, ale Meg mówi, że tam trzeba iść pod górkę i ona nie chce. Zostawienie jej nie wchodzi w grę. Chyba uświerknę tutaj, jeśli będę musiał w ten sposób spędzić cały miesiąc.

29.07.2013

Myślę o tym, że jeszcze sierpień, a od pierwszego września do pracy.
Te wysokie klify wyglądają zajebiście.

07.08.2013

Skończyły nam się tematy do rozmowy. Legitnie, siedzę z Meg, czekamy na jedzenie, ona trajkocze, a ja łapię się na tym, że chuj mnie to w sumie obchodzi, bo wszystko to są jakieś komentarze odnośnie randomowych ludzi, randomowych rzeczy i nic z tego nie jest miłe. Jak byliśmy na studiach, to lubiła obrabiać ludziom dupy, ale brzmiało to tak, że to były zazwyczaj pindy, które czymś jej zalazły za skórę. Nie wiem, czym wkurwiła ją pani z tamtym psem.
Chciałbym mieć psa.

12.08.2013

Nawet nie wiem, od czego, kurwa, zacząć.
Świstu-gwizdu, San Francisco poszło w pizdu.
Siedzimy z Meg na terminalu, ona jeździ od wkurwu do płaczu, muszę ją ogarniać, chociaż potrzebuję, żeby to mnie ktoś wziął i ogarnął, bo dalej w to nie wierzę.
Z oceanu wynurzył się Kaiju – pierdolony potwór z anime – i ruszył prosto na miasto. Normalnie rozpierdolił je jak Godzilla, z mostu zostały jakieś farfocle, no bazowo San Francisco nie ma. Jak to wczoraj widziałem w wiadomościach, to myślałem, że to jakiś debilny prank, takie europejskie zwyczaje, czy cokolwiek. Ale nie. I jak w anime takie Kaiju są fajne, bo zaraz przyjdą bohaterowie i zrobią takiemu potworowi z dupy jesień średniowiecza, to teraz tak nie było. W realu nic nie jest takie fajne.
Wojsko zmobilizowało chyba wszystko. Na wybrzeżu wykwitła artyleria, wokół stwora latały helikoptery, ostrzelali go legitnie całą zawartością arsenału. W końcu nuka załatwiła sprawę. Ale co Kaiju i walka z nim zniszczyły, to już była inna sprawa.
W telewizji na okrągło leciały materiały obrazujące skalę rozpierdolu. Ciągnące się po horyzont gruzy, płaczące dzieci, reporterzy na tle wciąż dymiących ruin. Uparcie starałem się nie patrzeć na pasek na dole, ten wyświetlający liczbę ofiar. I to nie był koniec, w gruzach wciąż znajdowano trupy. Świat stanął. Nikt nie wiedział, co robić.
Pomyślałem o tym, co ja bym zrobił, jakby się okazało, że Nico i ojciec byli wtedy w San Francisco, że podbili ten jebany numerek na pasku. Z ojcem dogadywałem się chujowo i były momenty, kiedy zastanawiałem się, jak by wyglądało moje życie, gdyby go nie było. Ale, kurwa, nie w ten sposób.
Te klify na Sycylii wyglądałyby spoko, nawet bym się wtedy nie zastanawiał.

10.09.2013

Od ataku Kaiju minął miesiąc. Meg widziałem przez ten czas dwa razy. Zajebiście się pokłóciliśmy, nakrzyczałem na nią, ona się potem rozpłakała, ja ją przepraszałem, niby się pogodziliśmy, ale nie tak, jak zawsze. Rozmawianie z nią przypomina zmienianie bandaży na bolesnej ranie.
Kurwa, w sumie to nawet nie napisałem, co z Nico i ojcem przez ten czas.
No więc ojciec, z tym Kaiju i atakiem, to jakby go ktoś kijem strzelił. Do tej pory inżynierował w firmie, oddawszy większość zdolności decyzyjnej Radzie Nadzorczej, ale dalej miał tyle udziałów, że na dobrą sprawę mógł ich zawetować kichnięciem. Robił to, co lubił – pracował nad jakimiś projektami, wszystkie powstawały w ekspresowym tempie i przynosiły kosmiczne dochody, więc Rada była szczęśliwa, ojciec był szczęśliwy i wszystko się jakoś turlało. Odkąd pojawił się Kaiju, ojciec gardłował, że co zdarzyło się raz, zdarzy się ponownie, a los San Francisco pokazywał, że chuja wiemy i gówno możemy, więc kiedy kolejna bestia się pojawi, ludzkość straci miasto, a liczba ofiar znów będzie wyglądać jak jebany numer telefonu.
Nikt go nie słuchał.
Teraz ojciec zaszył się z jakimś swoim nowym projektem, Rada go nie chciała zatwierdzić, ale ojciec im kichnął i tyle było dyskusji. Niemniej jednak sytuacja w firmie zrobiła się napięta.
Nico wrócił na uczelnię. Uczy się chyba dziesięć razy więcej, niż wcześniej. Znaczy, Nico zawsze zapierdalał z książkami, ale teraz to już przechodzi samego siebie. Mówi, że musi spiąć dupę, skończyć studia, dołączyć do ojca. Zrobić coś, przydać się, bo on już by coś ogarniał, ale ojciec mówi, że jak nie będzie miał prawilnie dyplomu, to go za próg labu nie wpuści. No i chuj, koniec dyskusji, ojciec pozamiatał.
Ja się wdrażam. Pierwsze dni w labie, w R&D, na razie udało mi się w miarę spamiętać ludzi i lokalizację pomieszczeń. Dalej mam BHP do zaliczenia.
Staram się nie pierdolnąć sobie w łeb.

15.11.2013

Ojciec stwierdził, że przenosimy się wszyscy do innej gałęzi. Znaczy, my trzej. On chyba chce po prostu mieć spokój od Rady i tego, że naciskają go, żeby zaczął grać do jednej bramki, a nie odpierdalać samowolkę, ale mam na to wyjebane. Szkoda mi, że nie będziemy już nad morzem, chociaż z drugiej strony na Sycylii wyplażowałem się tyle, że starczy mi do końca życia. Nico będzie kończył studia zdalnie, online, czy jaki chuj.

27.12.2013

Każde nasze święta to jest jebana porażka. Pokłóciłem się z ojcem, pokłóciłem się z Meg, Nico się rozpłakał. Czasem się zastanawiam, czy ktoś oprócz Nicholasa by się przejął, gdyby mnie nie było.

13.01.2014

Okazało się, że ojciec pracował nad jakąś lepszą wersją reaktora nuklearnego – takiego, jak łodzie podwodne mają. Mówił, że jak te Kaiju wyłażą z wody, to można je łodziami podwodnymi pojechać, ale to muszą być takie mocarne łodzie, stąd ten lepszy reaktor. Przedstawił projekt Radzie, Rada się umiarkowanie ucieszyła i zaproponowała rozpoczęcie procedury patentowej, na co ojciec powiedział, że patentu nie będzie, projekt ma być jawny.
Jak ojciec będzie tak robił, to nas na taczkach wywiozą.

06.02.2014

Ojciec miał pierdoloną rację.
Nie kładłem się nawet, bo jak całą telewizję wyjebali i były tylko relacje z Manili, to przesiedziałem przed ekranem całą noc. Zajebali w końcu tego Kaiju. Meg dzwoniła, ale nie dałem rady odebrać. Było mi niedobrze. Mieliśmy tam jechać z Nico, taki braterski wypad w losowe miejsce.
Ojciec, jak rano wszedł do labu, to się tak cicho zrobiło, że tylko autoklawy było słychać.

07.05.2014

Armia łyka każdy projekt ojca, jak pierdolony pelikan łyka rybkę. W kwestii finansowej, to tylko zielone cyferki latają, Rada rozbudowuje jakieś nowe filie, a ojciec siedzi i tworzy. Nico się prawie zajebał, ale skończył inżynierkę, pierdolił magistra i niedługo dołącza.
Ja robię, co mogę.
Głównie to próbuję nie zwariować, ale jak się wyłączy głowę i nie myśli o tym, jak bardzo nienawidzę tego wszystkiego, to jakoś idzie. Przychodzę, ogarniam rzeczy, jem lunch, ogarniam rzeczy, idę do domu, w międzyczasie zapierdalam na siłowni. Mamy tu taką, żebyśmy pobiegali trochę, nie wrastali tak w fotele. Jak jebane chomiki w klatce, mamy do dyspozycji miskę z żarciem, poidełka i kołowrotek.
Spora część załogi przychodzi wcześniej, zostaje po godzinach, zabiera robotę do domu. To jest tutaj norma. Ale ja jestem synalkiem właściciela, więc mogę robić, co mi się podoba. Na tym etapie chuj mnie to wszystko już obchodzi. Dni mijają, nic się nie zmienia. Czas przecieka mi między palcami.

02.06.2014

Obudziłem się do wiadomości o nowym Kaiju. Zajebali go, ale na dobrą sprawę kolejne miasto można było zetrzeć z mapy. Nowy Meksyk. Ofiar tyle, że dalej liczyli. Ojciec mówi, że następny będzie we wrześniu. To nowe centrum z ostrzeganiem o Kaiju na razie milczy.
Nie wiem, co mam myśleć. Nie wiem, co mam robić. Chciałbym, żeby świat się zatrzymał i dał mi wysiąść.

07.09.2014

Ludzie dostali godzinę na ewakuację. Ja nie wiem, co bym ewakuował w godzinę. Chyba bym wziął Nico pod pachę i spierdalał za horyzont. Ojciec by sobie poradził, Meg też, ale Nico to by pewnie chciał zostać, zobaczyć, czy wszyscy na pewno uciekli i czy komuś nie trzeba pomóc. On zawsze taki był. Dobry dla innych. Zawsze chciał być bohaterem, ale nigdy nie miał dość szerokich barków, żeby dźwigać pelerynę. Mówiłem mu, że łeb ma szeroki, żeby dźwigać wielki mózg, i ostatnio nawet częściej się z tego śmiał.
Kaiju zaatakował Sydney, poszło w chuj ciężko. Mimo zarządzonej ewakuacji, i tak było w cholerę ofiar, o zniszczeniach już nawet nie wspominam. Ojciec mówi, że dobrze by było móc walczyć z tymi potworami na równym gruncie. Nie wiem, jak można mówić o jakimkolwiek równym gruncie, kiedy do zajumania jest stumetrowy potwór z morza.
Pogadałem trochę z Meg, ale ta relacja na odległość chujowo działa. Mówiła, że szkoda, że Sydney, nigdy tam nie była. A teraz nie ma po co jechać, bo zanim te gruzy odbudują, to minie parę lat. Właściwie to nie wiem, czemu się wtedy nie rozłączyłem. Chyba po prostu mnie zatkało.

12.11.2014

No więc ogłosili, że jednak będzie ten równy grunt i będziemy się z nimi prawilnie napierdalać. Anime problems require anime solutions. Jak mamy wielkiego potwora do zajebania, to plan jest taki, żeby wsadzić człowieka do wielkiego robota, żeby tego potwora zajebał. Ja w to po prostu nie wierzę – jak robot ma być lepszy od nuki na ryja? Nie wiem. Ale ojciec jest w każdej możliwej komisji, radzie i innym ciele zarządzającym wszystkim, forsuje konstrukcję robotów i mówi, że to jedyna nadzieja ludzkości w walce z Kaiju. No zobaczymy.

25.04.2015

Pierwszy Jaeger zajebał pierwszego Kaiju, chyba przedwczoraj. Straty tylko w sprzęcie, ludzie cali, parada na pół miasta, a wszystkie zabawkowe Jaegery zniknęły z półek w sklepach. Ojciec znowu miał rację.
Zapierdolę się z nim.

27.12.2015

Dawno nie pisałem, wiem.
Na święta znowu był rozpierdol, jak inaczej. Nie wiem, co u Meg. Rozstaliśmy się i nawet nie wiem, co mam o tym myśleć. Niby czułem już od jakiegoś czasu, że to tak będzie, więc jak Megajra powiedziała, że z nami koniec, to stwierdziłem, że w sumie okej. Spoko. Że życzę jej szczęścia w życiu, takie tam. Potem przyszedł wieczór i zrobiło się niewesoło. Uświadomiłem sobie, po raz kolejny zresztą, że tylko Nico by się przejął, gdyby coś mi się stało. Moje życie niewiele znaczyło, tak dla innych, jak i dla mnie samego.

17.06.2016

Nie wiem, czy można napisać, że sytuacja się unormowała. Czy to, że wielkie potwory wychodzą z morza i napierdalają się z wielkimi robotami to normalna sytuacja? Jeszcze nie tak dawno temu to wydawało się niemożliwe. Ot, scenariusz debilnego filmu opierającego się na CGI i głośnej muzyce. Teraz to była rzeczywistość.
Ojciec i Nico, oczywiście, wytrzepują kolejne pomysły na ulepszenia i modyfikacje Jaegerów jak z rękawa, normalnie R&D pracuje na trzy zmiany. Ja pracuję na jakieś pół, bo jak tylko widzę komputer, wykresy, AutoCADa i cokolwiek, co związane jest z firmą i projektami, to mi się po prostu cofa.
Ojciec mnie nie naciska. Mówi, że pomysły i geniusz przychodzą wtedy, kiedy się tego człowiek najmniej spodziewa. Nie wiem, może ma rację, tak, jak zawsze. Ale jak od trzech lat oświecenie na mnie nie spłynęło i dalej nie wyszedłem swoją kreatywnością poza wkręcanie śrubek, to chyba coś jest na rzeczy.
Wstaję rano, idę na siłownię, potem do roboty, basen wieczorem i idę spać. Staram się nie myśleć o tym, że tak będzie wyglądało całe moje życie.

12.08.2016

Pokłóciłem się z ojcem. Argumenty mi się rozsypały, bo sam nawet nie wiedziałem, czego chcę i o co mi chodzi.
Spędziłem wieczór, oglądając, jak piloci Jaegerów przygotowują się do walki. To był chyba pierwszy raz, jak patrzyłem na ludzi, nie na maszyny. Jak ogarniamy, jak Jaegerom idzie, to raport przychodzi w formie wartości i rubryczek danych, zebranych przez interfejs Jaegera, do tego dochodzą jeszcze nagrania ze wszystkiego, co akurat było w okolicy, z satelitów i samego centrum dowodzenia, ale mi, jako inżynierowi, rzadko zdarza się oglądać samych pilotów i ich trening.
Jedno i drugie robi wrażenie.

18.09.2016

Popatrzyłem sobie na statystyki – ilu kadetów zostaje pilotami, a ilu studentów zostaje inżynierami i naukowcami.
Ja pierdolę.
Jestem zerem.

03.10.2016

Pogadałem z ojcem. W jednej chwili prosiłem go o solniczkę, a w drugiej się na niego darłem. Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony – ja, ojciec, czy Nico, który spodziewał się raczej spokojnej, rodzinnej kolacji. Pokłóciliśmy się jak nigdy. Ja, o krok od pierdolnięcia talerzem, i ojciec, patrzący na mnie jak na egzotyczny obiekt badań. Obiekt nie zachowuje się tak, jak to w podręczniku napisano. Inaczej, niż w tabelach właściwości fizykochemicznych.
Powiedziałem ojcu, że takich inżynierów, jak ja, jakichś poślednich wkręcaczy śrubek bez polotu i fantazji, to może sobie brać na pęczki, a jeśli któremuś się odwidzi, zaraz będzie dziesięciu na jego miejsce. Ja wiem, że mechatronika to nie jest łatwa dziedzina, ale jednak naukowców trochę jest. O wiele mniej, niż pilotów Jaegerów.
Próbowałem mu powiedzieć, że ja sobie tę sprawę przemyślałem i że chcę iść i zrobić coś sensownego. Przydać się na coś. Jeden raz zadecydować o tym, co chcę robić. Ojciec patrzył na mnie jak na płaskoziemca, odpierał argumenty, jakbym był antywackiem i na koniec powiedział, że porozmawiamy o tym kiedy indziej, bo z taką ilością emocji nie da się prowadzić sensownej dyskusji. Nienawidzę tego w nim.
Z jednej strony chciałbym zniknąć, ale chciałbym też coś znaczyć.

17.11.2016

Chyba od miesiąca ogarniam te filmiki dla kadetów. Jest tego w chuj w internecie, wojsko rekrutuje po prostu każdego, bo Jaegera z bliska zobaczy tak nikły procent rekrutów, że to się w pale nie mieści. Testy sprawności fizycznej jak dla marines, do tego muszą umieć posługiwać się bronią, walczyć wręcz, dochodzi jeszcze jakaś ocena zdrowia psychicznego, opanowania, nauka taktyki wojskowej, no i na końcu – czy jest się z kimś kompatybilnym.
Każdy Jaeger ma dwóch pilotów, bo jednego by poskładało i wysmarkałby mózg, gdyby go podłączyć solo, za duże obciążenie dla zwojów. Trochę mnie odrzuca myśl o łączeniu z kimś własnego umysłu, dzieleniu się wspomnieniami i wszystkim tym, czym człowiek normalnie nie dzieli się z nikim. Już rozumiem, dlaczego tak duży odsetek par pilotów to rodzeństwo.
Zastanawiam się, co bym zrobił, gdybym musiał walczyć z Kaiju.

16.12.2016

Mam mocne postanowienie, żeby w te święta nie pokłócić się z ojcem.

27.12.2016

Pokłóciliśmy się z ojcem tak, że teraz jadę na lotnisko.
Bilet mam w jedną stronę. Prosto na wyspę Kodiak – tego mikroskopijnego pizdulca zaraz koło Alaski. Będzie piździło, pewnie łosie nas tam dojadą, o ile, oczywiście, nie zrobią tego instruktorzy Akademii. Złożyłem aplikację, dostałem potwierdzenie, lecę zostać kadetem.





Seymour odprowadził wzrokiem kolejną grupę rekrutów, których przeznaczeniem było opuścić wyspę i wrócić do domów z podkulonym ogonem.
Szkolenie składało się z trzech ośmiotygodniowych semestrów. W sumie, na wyspie trzeba było spędzić co najmniej dwadzieścia cztery tygodnie. Lwia część odpadała na początku pierwszego trymestru.
Część pokonywała fizyczna strona szkolenia – bieganie wokół kompleksu, czołganie się, pompki, większość nie wiedziała nawet, jak poprawnie się podciągnąć. Ludzie grymasili, że przecież nie będą tych Kaiju napierdalać pięściami, tylko mają do tego robota, tysiące ton stopów kompozytowych przekładanych rozpierdolem, żeby zrobić z przerośniętego gada dżem, ale potem instruktorzy zrobili im „wieczorek filmowy” z pokazem nagrań tego, co dzieje się z pilotami w kokpicie, jeśli ich ciała nie są wystarczająco wytrzymałe. Następnego ranka parę łóżek było pustych.
Część wymiękała na teoretycznej stronie szkolenia – anatomia i fizjologia Kaiju okazała się czymś więcej, niż tylko nauką tego, w co przyjebać, żeby bolało. Kaiju miały różne typy, a specjalnie wyselekcjonowana ekipa biologów starała się przewidywać, jakimi atakami mogą w ogóle dysponować i jak się na nie przygotować. Szkolenie taktyczne to też nie było w kij dmuchał. Kaiju mogły przecież mieć ogony, skrzydła, rogi, a wszystkim tym operowały z morderczą precyzją i skutecznością. Minuta osiem i mogły z robota zrobić jebanego szaszłyka, żeby potem ugrillować go na chrupko.
No i część wymiękła psychicznie. Instruktorzy powiedzieli na wstępie, że nie będą się z rekrutami pierdolić i że dla tych, którzy mają tyłki za delikatne na żołnierskie pranie, drzwi są otwarte, hop na prom, nikt nie trzyma. Nie ma miejsca dla mazgajów, każdą niewygodę kadet ma znieść bez grymaszenia, kręcenia nosem i marudzenia, że to niesprawiedliwe. Świat jest niesprawiedliwy, czas im było do tego przywyknąć.
Większość z tych, co tak kozaczyli, że jakimi zajebistymi pilotami to oni nie będą, nie dostała szansy chociaż zobaczyć conn-podów. Seymour nie kozaczył, to nie było w jego stylu, a poza tym nie miał do tego żadnych podstaw. W czasie swojego gnicia w laboratorium u ojca zabijał czas na siłowni, wyłączał mózg, pływając w tę i z powrotem na basenie, ale nie było to nic profesjonalnego ani konkretnego, nie wybijał się w żaden sposób. Jedynym, co go ratowało, był czysty wkurw i upór, bo jakby wyleciał z Akademii, czekałby go los gorszy od śmierci – musiałby wrócić do ojca, spojrzeć mu w twarz i powiedzieć, że spierdolił.
Od początku wiedział, że podejście, że będzie po prostu robił swoje i jakoś sobie poradzi, jest z góry skazane na porażkę. Ludzie to zwierzęta stadne, a w każdym stadzie pojawiają się jakieś próby sił i przepychanki o to, czyje będzie na wierzchu, więc dobrze było trzymać się z tymi, którzy zawsze mieli swoje na wierzchu. Tak podpowiadała logika i zdrowy rozsądek.
Ale Seymour jedno i drugie zostawił daleko za sobą.
Był ten jeden mikrus z tak potężną aurą nerdozy, że Seymour zastanawiał się, nie ile dni, ale godzin zajmie mu wylecenie z Akademii. Mimo to gdy paru kolesi dowaliło się do niego na stołówce, mężczyzna poczuł jakąś niewyjaśnioną solidarność naukowych przegrywów, postanowił w nieuprzejmych słowach poinformować gości, co sądzi o takim zachowaniu, mając w poważaniu to, że ich było czterech, a on jeden. Podniesione głosy, trochę przepychanki, zaraz pojawił się kolejny rycerz na białym rumaku – równie zaprawiony w bójkach, co i Seymour, więc nie zapowiadało się to dobrze.
Potem wjechał gość o sylwetce meblościanki i nim Seymour się obejrzał, wszyscy wylądowali na dywaniku u komendanta. Ten jakimś cudem postanowił ich nie wyjebać, dał tylko kible do szorowania, ale koniec końców cała sytuacja obróciła się na jego korzyść.
Bez tego szorowania kibli, nie poznałby Arietha, Raama i, co najważniejsze, Ignisa.


Gdy przychodził wieczór, Seymour miał ochotę walnąć się na prycz i nie wstawać przez dwa dni. Ale to ciało i mózg były zmęczone, nie zaś serce i dusza, jak to było wtedy, w innym życiu, kiedy pracował w firmie ojca i udawał, że to jest właśnie jego wymarzona przyszłość. Zmusił się więc do tego, żeby wziąć prysznic po ostatnim posiłku, umyć zęby (nie miał pojęcia, że szczoteczka mogła tyle ważyć) i wyjść jeszcze na korytarz, z włosami ociekającymi wodą, schnącymi słabo w ostrym, chłodnym powietrzu. Niespecjalnie im tu grzali, trochę świeżaków się pochorowało, ale instruktorzy mówili, że Kaiju nie przyjmą ich ciepło, więc niech się przyzwyczajają. Seymour doszedł do wniosku, że tyle tu zapierdalali, że dla niego mogłoby być nawet jeszcze zimniej.
Wyciągnął telefon, wybrał numer Nico. Brat odebrał ledwie po jednym sygnale.
— Seymour!
— Siemasz, Nico — przywitał go, uśmiech sam pojawił się na ustach. — Co tam u ciebie słychać?
— Co u mnie słychać? Lepiej opowiadaj, co u ciebie!
Seymour parsknął śmiechem, westchnął, zaczął relacjonować ostatnie manewry i zajęcia. Dreptał instynktownie w kółko, oczami wyobraźni widząc uśmiechniętą twarz brata, te błyszczące oczy i jasne włosy, takie lekko potargane. Odkąd opuścił firmę i dołączył do kadetów, jego rozmowy z Nico stały się jakieś takie bardziej – chętniej dzielił się z bratem swoimi przemyśleniami, miał mu więcej do powiedzenia, miał też dla niego więcej ciepłych słów.
— Nie wiem, jak to jest, że Zapałce pozwolili mieć tu gitare, ale widać im więcej tygodni zaliczysz, tym więcej ci wolno — podsumował kolejną opowiastkę, tym razem o tym, jak Ignis znów zorganizował im śpiewanie do późna, a potem ledwie zdążyli na apel.
Słyszał uśmiech w głosie Nicolasa.
— Dobrze brzmisz Seymour — powiedział miękko. — Dobrze cię posłuchać.
— Ciebie też, młody. — Chętnie poklepałby go po plecach. — Jak tam z tobą i Mari? W porządku?
Nico zapoznał ją na studiach, przez rozpierdol z Kaiju zaliczyli ponad rok rozłąki, no i przypadło to mniej więcej na ten czas, kiedy Seymour rozstał się z Megajrą. Wtedy nie miał Nicolasowi niczego dobrego do powiedzenia, otwarcie mówiąc, żeby się nie nastawiał, bo związki na odległość nie mogą wypalić i w sumie to była kwestia czasu, aż wszystko pierdolnie. Nie pierdolnęło. I wszystko wskazywało na to, że będzie tylko lepiej.
— W porządku. Wiesz, tak myślałem, że jak zaczniemy razem pracować, to w końcu będziemy mieli siebie nawzajem dość, ale czas mija, co nie… — zawiesił głos, zaśmiał się cicho. — I w sumie to jest na odwrót? I hm… tak się zastanawiałem nad tym dość długo, co nie, żeby um… Jej to jakoś tak powiedzieć. Wiesz, tak bardziej.
Na linii zapanowała cisza.
— Nico? — Seymour spytał innym tonem. — Czy ty się jej zamierzasz oświadczyć?
— T-tak?
— O chuj.
Po salwach śmiechu i gratulacjach, po przyspieszonym wykręcaniu chaotycznych ósemek na korytarzu, Seymour przystanął, odetchnął.
— Niby to naturalne, ale jakoś się nie spodziewałem — powiedział w końcu.
— Takie życie — odparł Nico, zaraz podjął temat. — Chciałem, żebyś był moim świadkiem na ślubie.
— Ja?
— A kto inny? — Mężczyzna parsknął śmiechem. — Dlatego masz przeżyć do tego czasu. Wiem, że cię w końcu wpakują do Jaegera, ale masz się nie dać zabić.
— Wiesz co, może lepiej by ci było, jakby mnie tam z honorami pochowali – przynajmniej nie rozjebię ci wesela kłócąc się z ojcem. Pewnie nie chce mnie widzieć na oczy.
Odpowiedziało mu ciężkie westchnienie.
— Wiesz, jak wyjechałeś, to tata zaczął trzy nowe projekty.
— Jakby mnie to…
— Wszystkie mają jeden cel — przerwał mu Nicolas. — Poprawę bezpieczeństwa pilotów.
Seymour zamilkł, przeniósł ciężar ciała.
— I jak mu idzie?
— Jak zwykle, bardzo sprawnie.
Mężczyzna parsknął cichym śmiechem.
— No pewnie, jak inaczej. Łeb jak sklep, ale w okazywanie emocji to totalnie nie umie.
— I bardzo z tego powodu cierpi — dodał Nico. — Seymour, zadzwoń kiedyś do niego.
— Przecież nie odbierze.
— Zdziwisz się.
Znów cisza, ciężar ciała spoczął na drugiej nodze.
— Po pierwszym drifcie — powiedział w końcu. — Po pierwszym prawdziwym drifcie zadzwonię.


Nie zdziwił się, że wytypowali mu Ignisa. Tworzyli taką zgraną czwórkę, ale nie trzeba było ich długo znać, by wiedzieć, że w tej czwórce da się wyróżnić dwie pary. I tak, jak na samym początku, nim Seymour postanowił rzucić wszystko i wyjechać na Kodiak, myśl o tym, że miałby z kimś dzielić swoje myśli i wspomnienia, była główną barierą i tym, czego najbardziej się obawiał w całym tym pilotowaniu Jaegera, tak teraz w sumie wcale nie było tak źle. Jeśli to miał być Zapałka, to nawet dobrze. Przesiedzieli sporo wieczorów, gadając o życiu, instruktorzy wytarli nimi podłogę na zajęciach, coś takiego zbliża ludzi. Poza tym w ogóle byli podobni – Ignis też spierdolił z domu, takiego fajnego i bogatego, rzucił całą piękną przyszłość w diabły, bo gitara brzmiała zajebiście, a teraz poczuł zew obowiązku, odezwała się żyłka bohatera i postanowił naprawdę zmierzyć się z Kaiju.
Wspólny drift powinien zadziałać, nie?
— Nie myśleć, nie skupiać się na wspomnieniach, po prostu dać się ponieść — mruczał do siebie Seymour, dając się przypiąć do urządzenia treningowego, ze wszystkich sił starając się wyglądać tak, jakby to był dla niego spacer w parku.
Po drugiej stronie Ignis stał już w tej niepełnej zbroi, błyszczącej kablami i mocowaniami, w przeciwieństwie do tej prawdziwej, pozbawionej jakichkolwiek tarcz i dodatkowych osłon. Sam wysięgnik też zdawał się smuklejszy, bez tony kabli i żelastwa, przewodził jedynie obwody umożliwiające połączenie i jakieś czujniki diagnostyczne. Z boku sali – rozległy panel z jakimiś kontrolkami, ekranami i elektronicznym blaskiem, od którego Seymour odwrócił wzrok.
— Dobra, panowie — głos instruktora przywołał ich do rzeczywistości. — Skupcie się. Połączenie za trzy… dwa… jeden…
A potem wszystko poszło w pizdu.
Muzyka prawie zmiażdżyła mu żebra, wlewając się do środka, zmywając i porywając ze sobą wszystkie myśli, uczucia, nawet wspomnienia. Nie było nic, poza dźwiękiem, który Seymour odbierał nagle każdym zmysłem. Zabrakło mu tchu, momentalnie zrobiło się niedobrze, między kolejnymi akordami wybrzmiał chłód, samotność, potem determinacja, czy to był ogień? Nieważne, kształt gitary zwijał się w najbardziej abstrakcyjną rzecz, potem stał się twarzą, a potem tąpnęło, Seymour siedział na jakimś pagórku, obserwował wschód słońca. Chyba ktoś go wołał, ale mężczyzna go nie słyszał, czy to w ogóle było jego imię? Nie pamiętał, gdzieś przebiegł pies, ale nieprawdziwy, z jakieś przyczyny to wiedział, a potem znowu zrobiło się gorąco, i wtedy…
Leżał, światło jarzeniówki oślepiało, wzrok się mazał. Ktoś się nad nim pochylił, dobrą chwilę zajęło mu rozpoznanie twarzy.
— Seymour? Seymour, słyszysz mnie? — Brwi ściągnęły się, instruktor spojrzał z niepokojem i klepnął go w policzek. Mocno, po żołniersku. — Ej, kadecie! Pobudka, nie ma spania!
Seymour wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk, spróbował przetoczyć na bok. Świadomość wracała szybko, ale czuł się tak, jakby wyjebało go z diabelskiego młyna. Z trudem dźwignął się do siadu.
Ignis siedział kawałek dalej, w równie dobrym stanie, kontemplując właśnie dno zapobiegawczo podstawionego mu pod gębę wiadra.
— Będziesz rzygał? — spytał konkretnie instruktor.
— Chyba nie. Dam radę.
Mężczyzna klepnął go w bark.
— Posiedź, dojdź do siebie. Zaraz lecicie jeszcze raz.
Seymour spojrzałby na niego z niedowierzaniem, może coś by nawet odpysknął, ale mózg pracował na zwolnionych obrotach, nie starczyło mu neuronów na złożenie zdania. Wrócił wzrokiem do Ignisa, ich spojrzenia się spotkały.
— Ja pierdolę, chłopie — podsumował.
— No kurwa — odparł Ignis.
Więcej słów nie potrzebowali.


Instruktorzy stwierdzili, że pierwsze koty za płoty, że może ich przeczołgało, ale w końcu udało się osiągnąć połączenie. Trwało pięć sekund, ale się udało.
Następnego dnia było niewiele lepiej. Połączenie dalej niestabilne, coś im się nie spinało, Ignis zapadał się w swoich wspomnieniach, Seymour za często wracał do Megajry i całość szła w diabły. „Nie po to tyle trenowaliśmy, żeby się teraz poddać” mówił Ignis, Raam go wspierał, Arieth też, Seymour nie zamierzał odpuszczać tuż przed linią mety.
Dzień po dniu było lepiej, ale ze wszystkich potencjalnych par, radzili sobie… Może nie najgorzej, to było złe określenie. Czasem ich połączenie osiągało pełną stabilność i wszystko wyglądało obiecująco, tylko po to, by w pewnym momencie zacząć się sypać, pozornie bez powodu. Jednak Seymour znał ten powód.
Żeby być pilotem Jaegera trzeba być trochę pierdolniętym, ale Ignis to była osobna kategoria. Seymour walczył o życie za każdym razem, gdy Zapałka za mocno się czymś podjarał i jego emocje zalewały drugiego mężczyznę. Było ich za dużo, były zbyt gorące, ogniste, nieopanowane, zmuszały do działania teraz, natychmiast, bez myślenia, polegając wyłącznie na emocjach, i Seymour zostawał „bez kierownicy”, jak to kiedyś określił. Ignis się starał, z treningu na trening było lepiej, ale Seymour widział to nieme pytanie zadawane za każdym razem, gdy instruktorzy wymieniali między sobą spojrzenia.
Co będzie, kiedy przyjdzie do walki z Kaiju?
Mimo to w końcu dostali zielone światło, by wsiąść do Jaegera.
Pilotów było mało, a Kaiju nie czekali.


To był wieczór przed ich pierwszym pełnoprawnym driftem. Tym razem nie miało być żadnych conn-podów, nie było możliwości, żeby szybko wypiąć się ze sprzętu, jakby coś poszło nie tak. Mieli operować tysiącami ton stali i rozpierdolu, pomyłki nie wchodziły w grę.
W miarę kończenia kolejnych trymestrów, przenosili ich do coraz mniejszych i bardziej prywatnych kwater, i teraz Seymour był na etapie dzielenia pokoju wyłącznie z Zapałką. Arietha i Raama mieli rzut beretem, więc nie było opcji, żeby przed tak ważnym wydarzeniem spędzić ten wieczór inaczej, niż wydurniając się w doborowym towarzystwie. Seymour nawet nie wiedział, kiedy rozmowa zeszła na ten temat, ale z chłopakami zawsze było tak, że słowa płynęły same i żadne tematy nie wydawały się głupie albo zbyt prywatne.
— Dobra, niech wam będzie — Seymour huknął otwartą dłonią w blat, dźwięk poniósł się po opustoszałej kantynie, uciszając nawet rechoczącego Raama. — Jebnę tego tatusa. Co, ja nie jebnę?
— Tatunio ci pozwoli? — spytał, łapiąc haust powietrza między kolejnymi salwami śmiechu.
— Może mi naskoczyć — burknął Seymour.
— Weźcie. Ale to będzie zajebista pamiątka — wtrącił się Ignis, przeniósł wzrok na ostatniego z ich ekipy. — Arieth? Dałbyś radę zaprojektować też coś dla mnie?
Drobny mężczyzna z namaszczeniem skinął głową.
— Tak. To będzie dobry pomysł. Mielibyście pasujące tatuaże, jak prawdziwa para.
— Kurwa, to brzmi, jakbym brał ślub z Zapałką… — Seymour skrzywił się teatralnie, Raam znowu gruchnął śmiechem.
— Będziemy z Ariethem waszymi świadkami. On zaprojektuje tatusy, a ja je wykonam. — Mężczyzna rozparł się dumnie, skrzyżował masywne ramiona na piersi. Plastikowe krzesełko jęknęło. — Stoi?
— Stoi — odparli pozostali zgodnie.
— No i zajebiście. Macie przeżyć i zajebać tego Kaiju.


Jedno było prawdziwe, jeśli chodzi o walkę z Kaiju.
Nic cię na to, kurwa, nie przygotuje.
Stwór był obrzydliwy, nieforemny, kanciasty, wyglądał jak coś, co trzylatek mógłby nasmarować matce na urodziny. Tylko że co było urocze na papierze, to w rzeczywistości wyglądało jak stwór z koszmarów. Wielki łeb, za dużo kończyn, nieforemny ogon i zwalisty, napęczniały tułów. Widoczność kiepska, burza zakryła niebo, jej ryk brzmiał tak, jakby te przewalające się chmury to był kolejny Kaiju, może cała ich gromada, czekająca tylko, by lunąć na ludzką siedzibę. Między potworem i milionami cywili stali tylko oni – złączeni umysłami, zamknięci we wnętrzu cudu ludzkiej myśli technologicznej, z biciem nuklearnego serca brzmiącego niczym wojenny bęben.
Gdy Seymour wracał potem myślami do tej walki, włosy jeżyły mu się na karku, bo umysł dostał szansę na jej spokojne przeanalizowanie. Unikali o włos, trafiali w ostatniej chwili, Kaiju raz się poślizgnął, dzięki temu nie stracili ręki. Emocje Ignisa przypominały słup ognia, wirujący czystym rozpierdolem, jego huk nie dawał myśleć, a gorąc parzył twarz, ale jakimś cudem Seymour nie rozpłynął się pod tym naporem. Błękitna, fosforyczna posoka zalała hełm, na moment stracili widoczność, zęby stwora wbiły się w ramię, ale wtedy szyja, wrażliwa i krucha, błysnęła odsłoniętym gardłem, więc metalowa dłoń sama wystrzeliła, złapała tkankę, palce wbiły się, potem ten rozrywający uszy ryk, wysoki, ohydny, potworny…
Walka trwała krótko, dla Seymoura minęły godziny. Powierzchnia oceanu, krew Kaiju – fosforyczny błękit rozlany w czerni – i ten wielki kałdun, jak brzuch zatopionego statku, omywany zmęczonymi falami.
Udało się. Naprawdę się udało.
Spali potem cały dzień, a Seymour nie pamiętał nawet, jak się dowlókł do kwatery. Podobno każdy następny drift był łatwiejszy. Euforia trzymała go przez tydzień, plecy bolały od klepnięć i już nikt nie mówił „kadecie”. Zadzwonił do Nico, ten zalał go gratulacjami, Seymour niemal widział go, jak biega po pokoju, podskakując. A potem brat go pożegnał, rozłączył się mówiąc, że nie chce mu zajmować czasu, bo przecież Seymour ma jeszcze jeden telefon do wykonania.
— Nie trzeba mi przypominać — mruknął wtedy Seymour. — Z Kaiju sobie poradziłem, to z ojcem też dam radę.
A potem wybrał ten jeden numer, który usunął wyjeżdżając, ale i tak znał na pamięć.


— O cię kurwa — sapnął Ignis, gdy Arieth rozwinął przed nimi szkice projektów.
— Pomyślałem, że skoro tatuaż ma być na pamiątkę pierwszego prawdziwego driftu i pokonania Kaiju, dobrym pomysłem będzie zainspirowanie się samymi Jaegerami — powiedział mężczyzna niewzruszony, przytrzymując papier kubkiem, jakby wykładał przed Seymourem i Ignisem proste obrazki, takie jak z tanich kolorowanek. — Raam mówi, że całość zajmie parę godzin i nie wyrobi się w jedną sesję, ale jeśli to wam nie odpowiada, możemy uprościć nieco…
— Nic nie będziemy upraszczać — wykrztusił Seymour.
Prawie zderzyli się głowami z Ignisem, pochylając nad projektami, wybałuszając oczy na skomplikowane szkice, przecinające się linie i ogólną zajebistość projektu. Seymour podniósł wzrok, w oczach błyszczało niedowierzanie.
— Szczerze to spodziewałem się czegoś innego…
Dłonie Arietha, wciąż walczące z tym, żeby papier się nie zawijał, zamarły.
— Ja… mogę jeszcze poprawić, jeśli to…
— Nie, chłopie, kurwa… — Seymour przeczesał włosy. — Bo ja myślałem, że to będzie jakieś… — Trącił Ignisa łokciem. — Weź się wysłów.
— Jakieś, nie wiem, „Kocham Seymoura, xoxo” wytatuowane na tyłku, czy cokolwiek.
— Popierdoliło was? — Raam zmarszczył brwi. — Nie będę wam tych waszych owłosionych dup obrabiał, zapomnijcie. I Arieth miałby zrobić coś poniżej zajebistego? — Mężczyzna parsknął kpiącym śmiechem. — Jakbyście go nie znali, ja pierdolę.
Arieth siedział przycupnięty na brzegu krzesła, palce nerwowo bębniły po blacie.
— To mogą być te projekty, czy raczej nie?


Seymour nigdy wcześniej nie interesował się tatuażami, nie rozważał żadnego, nie mając w sumie pomysłu ani chęci, no i nie chcąc użerać się z ojcem, bo on był takim rzeczom przeciwny. Wykonanie designu zajęło naprawdę sporo czasu, zajmował dużą powierzchnię, goił się powoli. Raam mówił, że prawie mu w krzyżu od tego poszło, ale sam przyznał, że efekt był wart każdej godziny spędzonej z igłą.
Seymour złapał się na tym, że częściej chodzi bez koszulki, instynktownie szuka wzrokiem lustra, bo chociaż tyle się już wgapiał w te tatuaże, to mu się dalej, kurwa, nie nudziło. Całe ramiona pokrywały mu abstrakcyjnie geometryczne linie, do złudzenia przypominające kable i przewody biegnące wzdłuż ramion Jaegera. Spinały się one na piersi mężczyzny, łącząc z hipnotycznym okręgiem reaktora nuklearnego, zasilającego każdą z tych gargantuicznych maszyn. Ciemne kreski kontrastowały z naturalnie jasną skórą Seymoura, a dodatek błękitu i łagodnej bieli sprawiał, że tatuaż zdawał się lśnić nierzeczywistym, elektrycznym blaskiem. Seymour stanął bokiem, prawie rąbnął się biodrem w umywalkę, napiął przed lustrem bicepsa.
— Długo jeszcze? — Ignis załomotał do drzwi. — Wyłaź, nic ci na ten ryj nie pomoże.
— Spierdalaj — poradził mu Seymour, stając znów przodem, podziwiając reaktor.
Ignis dostał coś równie potężnego, podobnego, a jednocześnie tak bardzo innego. Jego design był kompletnie asymetryczny, wił się od biodra do przeciwległego ramienia, zakrywał całą rękę, splatając pożogą fantazyjnie zawiniętych linii. Ogień, magma, słońce, gorąc – Seymour sam nie wiedział, na co patrzy, lecz ten podbarwiony czerwienią wzór zdawał się naprawdę płonąć, mienić za każdym razem, gdy tylko Ignis ruszył ręką.
Tatuaże wzbudziły ogólne zainteresowanie i teraz, oprócz rosnącej liczby zabitych Kaiju, Seymour i Ignis mieli kolejny charakterystyczny element, po którym rozpoznawano ich jako parę pilotów.


Czas mijał, Kaiju przybywało.
Seymour i Ignis wrócili na Kodiak, z nostalgią witając znów śnieg i mróz Alaski. Teraz jednak ich role były odmienne – to oni mieli szkolić nowych rekrutów, przygotować ich na to, co może ich czekać, jeśli jakimś cudem uda im się zostać pilotami. Dopiero, gdy przeszli całą drogę, widzieli wyraźnie, że to nie część fizyczna, której większość się obawiała, będzie ich największą nemezis. To kompatybilność z innymi, zdolność do stworzenia tej specjalnej więzi i utrzymania jej, by pokonać w walce Kaiju były tym, co czyniło ze zwykłego człowieka pilota.
— Już zapomniałem, jak tu piździ — westchnął Ignis, uciekając wzrokiem w górę, ku białym chmurom, grożącym w każdej chwili burzą śnieżną.
— Szybko sobie przypomnisz. — Seymour klepnął go w plecy. — Jak zrobisz trochę kółek z kadetami.
Już prawie się przyzwyczaił do tego, że jako pilot Jaegera ściągał spojrzenia i ludzie wodzili za nim wzrokiem, jeśli tylko ktoś go rozpoznał. Przedstawiono ich kadetom, a Seymour uśmiechał się uprzejmie, mając nadzieję, że on nie miał takiego maślanego, szczenięcego spojrzenia w tych pierwszych dniach własnych zmagań z Akademią. Przebiegł wzrokiem po twarzach, nie skupiając się na nikim konkretnym, starając się tylko mniej więcej skojarzyć twarze, żeby wiedzieć, kto w ogóle należy do którego trymestru. Oczy niebieskie, brązowe, szare i zielone, twarze okrągłe, piegowate, blade czy z bliznami, włosy najczęściej krótkie, już przystrzyżone po wojskowemu, chociaż niektórzy się jednak opierali, tak jak on, zostawiając sobie ciemne loki z charakterystycznymi, jasnymi pasemkami.
— Dobrze, kadeci. Rozejść się! — zawołał instruktor, ten sam, który kiedyś przywitał Seymoura i Ignisa, wtedy, w innym życiu, kiedy obaj dopiero zaczynali pisać pierwszy rozdział swojej nowej opowieści.


— …i wtedy Kaiju ryknął, aż fale zmiotło, i rzucił łbem, trafił prosto w tę popękaną płytę!
Był wieczór, siedzieli na stołówce, a Seymour pozwolił Ignisowi snuć opowieść o tym, jak zajebali kolejnego potwora. Jemu na ten dzień zeszła już cała para, bo kadeci zadawali mnóstwo pytań, byli ciekawi wszystkiego, a on chyba wypstrykał się już ze słów na ten tydzień. Zadowolił się za to obserwacją, w myślach oceniając potencjalnych kandydatów i starając się dostrzec między nimi te rzadkie perły, mające potencjał na skuteczny drift. U niego i Ignisa w sumie od początku było widać, że powinni dać radę – podobna przeszłość, podobne poglądy, ideały, no charakterami się mocno różnili, ale dogadywali się bardzo dobrze, pokłócili się może raz. U nich było wyboiście, ale dało radę. Przypadek Raama i Arietha – na pierwszy rzut oka kompletnie przeciwne bieguny – pokazywał, że pozory mylą, a ocena kompatybilności wcale nie jest taka prosta. Trzeba było chyba być pilotem, faktycznie znaleźć kogoś, żeby widzieć, kto potem sobie poradzi, a kto nie.
— Dobra, Zapałka. — Seymour wpadł mu w słowo, akurat wtedy, kiedy mężczyzna dotarł do finału opowieści. — Opowiedziałeś dzieciom bajkę, teraz czas na śpiewanie kołysanki. Bierz gitarę.
Ignisowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Instrument momentalnie wyskoczył z pokrowca, mężczyzna rozsiadł się na blacie i nikomu nie przyszło do głowy zwracać pilotowi uwagę, że regulamin zabrania siadania na blacie. Zapałka uderzył w struny, dźwięk rozniósł się po stołówce i Seymour wiedział już, że następnego dnia połowa ekipy spóźni się na apel.


Co tydzień żegnali jakąś grupkę. Przewidywania Seymoura, kto się wykruszy, a kto zostanie, były równie trafne, co Zapałki – na tyle, że w sumie nie dało się nawet o to założyć. Pierwszy trymestr powoli się kończył, drugi miał zacząć niedługo, oni zaś siedzieli z instruktorem, dyskutując nad tym, których rekrutów spróbować dobrać w pary, którzy mieli potencjał na to, by razem pilotować Jaegera.
— Z tym mam problem — mruknął starszy mężczyzna, gdy siedzieli razem w jego biurze, przekładając kartoteki, rozmawiając, łamiąc sobie głowy nad konfiguracją. — Ten jest taki…
Ignis zerknął na zdjęcie kadeta, zerknął na Seymoura, skinął głową. Myśleli podobnie.
— Uniwersalny?
— Mhm, jak w mordę strzelił. — Mężczyzna dźgnął palcem kartotekę. — Widzę go z każdym w drifcie. Chłop jest taki…
— Mało pojebany?
— Nie przypuszczałem, że powiem coś takiego o którymś, ale tak. Taki dobry chłopak. Wyrozumiały, empatyczny, pogodny… Ze świecą takiego szukać. Nie chciałbym go zmarnować, cenny jest.
Seymour utkwił spojrzenie w zdjęciu. On też zwrócił na to uwagę, obserwował gościa, bo tacy trafiali się naprawdę rzadko.
— Zajmę się nim — powiedział po chwili. — Tak nieoficjalnie. Przypilnuję, żeby dojechał do końca ostatniego trymestru, przyjrzę się mu… I wtedy się pomyśli.
— Dobry pomysł. — Instruktor klepnął dłonią w kartotekę, klepnął i Seymoura. — Od dzisiaj kadet Moeris jest pod twoją opieką.


Cytat w tytule: Stacker Pentecost, Pacific Rim [2013]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz