TW: przemoc, krew, śmierć, te sprawy
Morze jest niewdzięczne. Morze nie wybacza. Morze różni się tym od innych żywiołów, że, przynajmniej według Bernarda, potrafiło być zmienne, i w swojej zmienności niewdzięczne, jak zdradzony kochanek. Jako że Bernardowi udało się nie raz ową partię w swym życiu zagrać, w pewien sposób rozumiał morze. Potrafił mu wybaczyć kapryśność.
Gorzej było z mniej zapoznanymi z wodą ludźmi. Ci uważali, że morze można okiełznać, jak pierwszego lepszego wierzchowca. Dobrym przykładem takiej właśnie osoby był hrabia Artur Lee, promotor pierwszej podróży przez ocean, w którą udał się trawler Łuna od ostatniego roku. Mężczyzna miał potężne zapasy gotówki i obiecał wysoki bonus za dyskrecję. Cholera wie, który wiatr wyszeptał mu, że musi rzucić cieplutką posadkę w Scarborough i wyruszyć wraz z grupą samozwańczych odkrywców na podróż przez ocean, ale Bernard nie mógł narzekać. Jego kieszenie od wielu miesięcy zionęły pustkami, a skarbonka na oszczędności przypominała mu zaniedbanego od lat psiaka, przywiązanego do ogrodzenia, z wystającymi jak szkielet żebrami i wiecznie pustą miską przy skostniałej łapie. Nie mógł być wybredny, jeśli chciał przeżyć zimę i nie stracić przy tym połowy swojej wagi, albo Łuny.
Droga Mathilde,
Trudno mi się do tego przyznać, ale nadal o tobie myślę. Północ jest zimna, nie wybacza tak prosto i szybko, jak południe. W te wieczory, które spędzam na otwartym morzu, wracam wspomnieniami do dni, kiedy razem wypływaliśmy w ocean. Twoje narzekanie, że jacht twoich rodziców jest szybszy i skrętniejszy, niż Łuna, wypieki na twoich policzkach, kiedy pomagałaś mi zwijać liny, twoje kalosze, na których namalowałaś ryby. Brzmię, jak jakiś zdeprawowany poeta, ale czuję, że z twoim odejściem, moje serce uschło jak rodzynka. Może dlatego uciekłem na północ. Miałem dosyć wdychania tego samego powietrza, które wdychaliśmy razem, patrzenia na te same budynki, na które patrzyliśmy razem. Myślałem, że wczepiłem się w ciebie, jak wściekły pies – spienionymi śliną zębami, aż do kości – i że już mi nie uciekniesz. Ale ty wyrwałaś dłoń z uścisku i rozpłynęłaś się we mgle.
Pamiętam, jak zapytałaś się mnie kiedyś, czy zastanawiam się, jak umrę. Wspomniałaś, że bezkres otwartego oceanu cię przeraża, że gdybyś była poza lądem tyle, co ja, to cały czas zastanawiałabyś się nad potencjalną śmiercią w morskich odmętach. Wtedy wyobrażałem sobie, że śmierć przyjdzie po mnie daleko w przyszłość. Może w salonie naszego domu, który widziałem w wyobraźni, albo w łóżku, które byśmy dzielili, kiedy siwizna oszroni nasze głowy.
Teraz myślę, że śmierć przyjdzie do mnie na Łunie, jak sama mówiłaś. Nie ma dla mnie przyszłości, która nie wiązałaby się z morzem. Pytanie tylko, kiedy. Wydaje mi się, że gdyby przyszła po mnie niedługo, wcale bym nie opłakiwał skróconego żywotu. Moje życie skończyło się w momencie, kiedy mnie zostawiłaś. Chciałbym napisać, żebyś się za to nie winiła, ale jakaś część mnie, dzika i chłodna jak to Północne Morze, chcę, żebyś poczuła chociaż pierwiastek bólu, który ja odczuwam każdego dnia. Jestem jak Prometeusz, a ty jesteś równocześnie moim ogniem i orłem wydrapującym mi wątrobę.
Nienawidzę i kocham cię jednocześnie.
Twój na zawsze, czy tego chcesz, czy nie,
Bernard
Artur od początku pojawienia się w porcie odstawał od wilków morskich kręcących się między statkami. Był jednym z tych pięknych chłopców, którzy dzięki błękitnej krwi nie musieli podnieść przez całe życie ani palca, żeby dostać to, czego sobie zażyczyli. Miał na sobie zamszową kamizelkę, a w niej złoty zegarek, na którego tarczę zerkał za każdym razem, kiedy kolejny kapitan odmówił mu współpracy. Skrzyżował wzrok z Bernardem pełnym przypadkiem – ten, zwijając liny, zapatrzył się na tajemniczego jegomościa, zaintrygowany tą jego obcością, przez co zwrócił na siebie jego uwagę. Niestety.
– Gdzie twój kapitan? – Artur poklepał zdrapaną farbę z grzecznym, arystokrackim uśmiechem, ale szybko wzdrygnął się i odsunął dłoń od burty, jak tylko poczuł pod palcami korodujący metal. Bernard zacisnął zęby na jego lekceważący głos, spięte kokardą włosy i strój sprzed dekady.
– Ja jestem kapitanem.
Hrabia Lee wydał z siebie pomruk zdziwienia, wytarł dłoń o spodnie z krzywym uśmiechem.
– No proszę – otaksował Łunę od góry do dołu głodnym spojrzeniem, po czym zatrzymał wzrok na Bernardzie. Przypominał dzikie zwierzę przed polowaniem, śliniące się na zapach ofiary w pobliżu. Oblizał usta łapczywie, jakby zasmakował co lepszego trunku. Może czerwonego wina. Bernard od lat nie pił nic innego niż „co najmocniejsze, a najtańsze”, zamówione w portowych pubach, albo wepchnięte w bebechy statku stare butelki bimbru. Pewnie tacy, jak Lee byli karmieni najlepszymi winami od butelki. Hrabia zmrużył na niego oczy, jak zadowolony kot – Co byś powiedział na zarobienie porządnej sumy pieniędzy?
Łuna nie była zbudowana pod komercyjne podróże i przenoszenie pasażerów przez ocean. Był to zwykły rybacki trawler, choć mniejszych gabarytów, dzięki czemu Bernard nie musiał zwoływać załogi na każde wypłynięcie w morze. To oczywiście oznaczało, że połowy miały mniejsze gabarytowo łupy, ale przynajmniej nie musiał z nikim (oprócz samej Łuny) dzielić zapłaty. To samo liczyło się do wszelkich zadań przewozowych, których z roku na rok było coraz więcej, aż Bernard wreszcie wcisnął sieci w kąt, zainwestował w mocowania i liny do bagażów, i zaczął mówić o sobie bardziej, jak o kapitanie statku przewozowego, niż rybaku. Jednak nigdy nie zdarzyło mu się przewozić pasażerów przez ocean. Krótkie podróże wzdłuż riwiery, przeprawy na mniejsze wyspy między szkockimi Hebrydami, a na południu do Madery i Kanarów, owszem, ale nikt nigdy nie zainteresował się przepłynięciem oceanu na prostym statku rybackim. Dlatego Bernard nie ukrywał zdziwienia, kiedy hrabia wytłumaczył mu propozycję. Pięciu pasażerów, z nim włącznie, bagaże podręczne, podróż określona jako eksploracyjno–podróżnicza. Wspomniał o pobieraniu pomiarów podczas przepływu, wiele razy podkreślił dyskrecję. Jego dłonie spinały się w pięści, jak tylko o tym wspomniał, sugerując, że to dla niego najważniejszy aspekt podróży. Może właśnie dlatego gotowy był spędzić tydzień na rozpadającym się trawlerze, zamiast na wielopokładowym parowcu.
Mimo wszystko, mimo nalegania hrabiego i coraz to większych łapówek, wpierw pokręcił nosem.
– Nie mam kajut.
– Na pewno takie monstrum, jak to – Lee znów poklepał dziób łódki wiotkimi palcami – ma sporo miejsca, gdzie dałoby się wsadzić prowizoryczne posłania.
Tu arystokrata miał akurat rację – Łuna, jak każdy szanujący się trawler, posiadała całkiem pojemny magazyn pod pokładem. Kiedy Bernard przebranżowił się z kutra rybackiego na łódź transportową, przemył magazyny chlorem, dzięki czemu swąd ryb nieco osłabł. Wewnątrz były przylutowane do podłoża płytkie kontenery, oryginalnie do przetrzymywania ryb, ale dorosły człowiek mógłby się teoretycznie do nich wdrapać i przespać noc, gdyby wysłać je kocami. Na siłę, ale dałoby radę. Podróż przypominałaby przedwczesne noclegi w trumnie, ale kto co woli.
Tym razem Bernard otaksował hrabiego wzrokiem, zmarszczył brwi. Co jak co, ale ten nie wyglądał na kogoś gotowego spędzić tydzień w kontenerze. Ale jeżeli ma takie parcie na szkło…
– Nie będę przyjmował zwrotów za niezadowolenie warunkami. Wiedział panicz, na co się piszecie.
– Spokojnie – Artur zacisnął usta w grzecznym uśmiechu, mrugnął stalowoszarym okiem – obiecujemy narzekać jedynie po cichu.
Umówili się na sumę, której Bernard chyba nigdy w życiu nie trzymał w rękach. Hrabia obiecywał również bonus po zacumowaniu w Nowej Anglii, jeśli wszystko pójdzie gładko i płynnie. Zadeklarował również, że każdy członek jego ekspedycji sam zaopatrzy się w pościele, koce i inne personalne przedmioty. Bernardowi odpowiadało to wyjście – nie miał zamiaru robić za szofera i jeszcze w dodatku pokojówkę. Wspomniał Arturowi, że na podróż przez ocean potrzebowałby ludzi do pomocy, na co arystokrata machnął ręką. Jesteśmy gotowi pomóc, podkreślił, połowa z nas wychowała się w portach, więc wie co i jak. Wolimy sami, niż angażować kolejne osoby trzecie. Instynkt mówił Bernardowi, że gdyby hrabia miał własny statek i umiejętności, to przepłynąłby Atlantyk samodzielnie. Może to i lepiej, że nie posiadał ani tego, ani tego, przynajmniej Bernard mógł zapewnić sobie spokój na kolejny rok.
Najdroższa Mathilde,
Wiem, że tego nie odczytasz. Ciekawe co zrobisz, kiedy otrzymasz list? Wyobrażam sobie zdziwienie na twojej twarzy, kiedy listonosz podaje ci kopertę. Pewnie skrzywisz się na widok adresata, bo w zamyśleniu podałem twoje panieńskie nazwisko (sam nie wiem, czemu nie użyłem nowej. Może po prostu chciałem cię podjudzić). Jak wyrzucisz list? Zgnieciesz go w dłoni, czy może wrzucisz do kominka, żeby obserwować, jak ogień zlizuje atrament z papieru?
Wypływam w podróż przez ocean, do Nowej Anglii. Ostatni raz, kiedy przekraczałem Atlantyk, był podczas naszej podróży zaręczynowej. Wciąż zastanawiam się, czemu powiedziałaś „tak”, jeżeli byłaś pewna, że nie weźmiemy ślubu. Chciałaś się dobrze zabawić przez chwilę? Czy faktycznie ci na mnie zależało i po prostu to uczucie zwiotczało z czasem? Czy czułaś się zatrzaśnięta w pułapce? Może czułaś się zmuszona? Jeżeli tak, to przepraszam. Przepraszam, jeżeli moje uczucie dusiło cię, jak szubienica.
Moja załoga (a raczej pasażerowie. Może bardziej klienci) wymaga, żebyśmy przepłynęli trasą jak najbardziej na północ. Ostrzegałem, że to oznacza przedłużenie podróży i niebezpieczne prądy. Nalegali. Nawet podwoili stawkę.
Czy to idiotyczne, że nadal zastanawiam się nad twoim pytaniem o śmierć? Racjonalna część mojego mózgu mówi, że mam zbyt dużo doświadczenia, żeby martwić się jednym przepływem przez Atlantyk. Wydaje mi się, że kłamałem w poprzednim liście. Nie jestem gotowy na śmierć. Mimo wszystko spisałem testament (który jest wręcz minimalny. Łunę spisałem na przystań w Porto Moniz, a dom odziedziczony po rodzicach na sąsiadów, którzy i tak zajmują się nim częściej, niż ja). Zapakowałem również kasetkę papierów – mam zamiar pisać podczas podróży listy do ciebie, a potem wszystkie je wysłać na raz, jak tylko dotrzemy do Stanów. Ciekawe, czy je również spalisz.
Życzę ci zimnego lata.
Najsłodszy,
Bernard
Pół godziny przed wschodem słońca, czternastego sierpnia, o godzinie piątej zero trzy, hrabia Artur Lee i jego trupa odkrywców wstąpiła na pokład Łuny. Od tego dnia, na następne półtora tygodnia (przy niepomyślnych wiatrach dwa, ewentualne dwa i pół), załoga Łuny egzystowała w formie sześciu osób: Kapitan Bernard de La Vega, hrabia Artur Lee, biolodzy morscy Ruh Mousavi i Jingyi Ng, doktor archeologii Sanji Chaudri (z podkreśleniem na doktor, a nie archeolog) i księżna Nikandros Lohengrin z Lammermooru. Jak jeszcze obecność przyrodników Bernard rozumiał doskonale, tak nie potrafił zrozumieć, co robiła na jego pokładzie księżna. Może była sponsorem całej tej wyprawy, a hrabia Lee pełnomocnikiem, bo wstyd mu było przyznać, że zorganizowała i zapłaciła za całą podróż kobieta jeszcze wyżej urodzona, niż on? Plotki chodzą po portach szybko, równie szybko Bernard dowiedział się również, że tytuł Artura był wyłącznie teoretyczny, bo wkupił się w arystokrację, a nie wrósł w jej korzenie, jak panna z Lammermoor.
Z tej piątki tylko biolożka, doktor i księżna mieli jakiekolwiek doświadczenie na morzu, w tym ostatnia dwójka zarzekająca się, że mieli w życiu własne statki, nawet jeśli archeolog mówił jedynie o żegludze. Księżna skwitowała pytanie o pływanie prostym „tak”, bez słowa więcej, i oddaliła się na dziób Łuny. Hrabia wspomniał, że pierwszym językiem Lohengrinówny był galicki, więc mogły wystąpić problemy z komunikacją. Jednak już pierwszego wieczoru po wypływie, księżna zaczepiła go przy sterze.
– Umiem posługiwać się perfekcyjnym angielskim i wszystko rozumiem – westchnęła, zaciskając palce na foczej skórze zarzuconej na ramiona – Nie wychowały mnie dzikusy. Po prostu nie mam ochoty wdawać się w dyskusję z panem Lee. Wydaje mi się, że ze wszystkich członków podróży rozumie mnie kapitan najlepiej.
Fakt, Artur gadał dużo, najchętniej o sobie, i już po dobie stało się to nieco męczące, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że ich wyprawa dopiero się zaczęła.
Bernard, paranoik jakich mało, przygotował zapasów na prawie dwa miesiące, tak w razie czego. Ale każdy z załogi miał swoje osobliwości. Kapitan Łuny, nieprzyzwyczajony do tak dużej ilości pasażerów, zachorował na paranoję. Biolodzy wstawali rano, jeszcze w piżamach, opatuleni w kurtki i futra pobierali pomiary cholera-wie-czego, po czym robili poranną gimnastykę. Artur pierwsze trzy dni nie ruszał się z prowizorycznych kajut, nabawiwszy się choroby morskiej. Jak tylko wydobrzał, począł spędzać większość dni na pisaniu wierszy w przemokniętym notesie, i nuceniu kontrapunktu do pieśni fal i wiatru. Doktorowi również udzieliła się paranoja - przyznał, że nigdy jeszcze nie płynął przez ocean na statku mieszczącym załogę w liczbie mniejszej, niż trzydzieści. Przez to obgryzał paznokcie do krwi i robił systematyczne obchody wokół pokładu, sprawdzając działanie wszystkiego, czego mógł dotknąć. Księżna nigdzie nie ruszała się bez swojej foczej skóry, dzierżąc ją jak trofeum łowieckie, czy trzecią rękę – to zarzuconą na ramiona, przerzuconą przez łokieć, przewiązaną u biodra. Bernard nigdy nie polował na foki, a jak jakaś zaplątała mu się w sieci, to wypuszczał ją, czasem i rzucił jej za burtę rybę, jako rekompensatę za zadany stres. Ciekawe, czy błękitna krew północy spędzała wolne chwile na zabijaniu nie tylko dzikich stworzeń na lądzie, ale również w wodzie. A może skóra była po prostu jakąś pamiątką rodową jak tartan? Lohengrinówna nie była zbyt rozmowna, jak sama przyznała, i większość czasu siedziała cicho, przez co nie padło pytanie o pochodzenie jej futra. Bernard potrafił docenić jej małomówność – przynajmniej jeden z pasażerów nie musiał przez całą dobę mielić jęzorem.
Droga Mathilde,
Otwarte morze pożera uwagę żeglarza, tak samo, jak ty łapałaś oczy wszystkich w pokoju, do którego wkroczyłaś. Odcień wody za burtą przypomina mi twoje oczy. Może nie odcieniem, ale chłodem. Wyobrażam sobie, że ten jeden raz wychylę się za bardzo, spadnę do lodowatego oceanu i utonę w tej wodzie, w twoich oczach.
Nie jest źle. Cała piątka pasażerów stara się pomagać, jak tylko może. No, może z wyjątkiem Artura, który zawsze znajdzie wymówkę, żeby umywać ręce od pracy. Nawet księżna (podobno z linii niezwykle blisko jak nie tej samej, królowej Marii. Na tyle, że gdyby Anglicy ich nie podbili, to mogłaby być aż potentatką do tronu. Choć kto wie, czy można wierzyć hrabiemu, który nie dość, że wkupił się w arystokrację, to jeszcze spędza wolne chwile na pisaniu poezji). Ona wydaje się najbardziej zaznajomiona z życiem na statku, co jest całkiem zadziwiające, ale czy to moja sprawa, co robią inni w wolnym czasie? Z drugiej strony, z tobą postąpiłem podobnie – nie martwiłem się, co robisz w wolnym czasie, aż podczas tego wolnego czasu znalazłaś sobie za mnie zastępstwo. A może to ja byłem zastępstwem cały ten czas?
Wydawało mi się, że w nocy słyszałem twój głos. Wyszedłem na pokład i zobaczyłem twój cień.
Chyba zaczynam tracić rozum.
Twój, nienormalny,
Bernard
Pierwsze pięć dni przeszły bez większego problemu. Wejście na otwarte morze obyło się bez zbędnych problemów i chociaż kurs przez nich obrany miał szansę zaskoczyć ich pogodowo, to był, na szczęście, daleko od jakichkolwiek mielizn. Podróż zapowiadała się, jak na przecięcie Atlantyku, na zadziwiająco spokojną. Fakt, Bernardowi raz na jakiś czas wydawało się, że widzi kątem oka Mathilde snującą się po pokładzie, ale oprócz tego wszyscy trzymali się całkiem nieźle. No, może oprócz Artura, który począł spędzać noce na pokładzie, zawodząc do księżyca jak wilk. Przestał dopiero, jak Bernard zaciągnął go siłą do magazynu, grożąc, że jak znajdzie go tam następnym razem, to przywiąże go do jednego z kontenerów i nie puści aż do końca podróży.
Tej samej nocy, kiedy Bernard ściągnął pod pokład Artura po raz ostatni, przy dziobie Łuny była również księżna. Przez chwilę Bernardowi wydawało się, że znów przywidziała mu się Mathilde, ale znajoma focza skóra błysnęła w świetle księżyca. Lohengrinówna stała przy burcie, nieruchoma jak posąg, i z zaciśniętymi w wąską linię ustami obserwowała morską toń. Musiała jakimś cudem usłyszeć Bernarda za sobą, bo zanim oznajmił swoje przybycie, zmarszczyła brwi i zacisnęła szczękę.
– Spóźnimy się.
– …na co?
Pokręciła głową, zacisnęła blade palce na futrze zarzuconym na ramiona. Poczęła kręcić złotym sygnetem wsuniętym na serdeczny palec. Pierścień miał zdobione tłoczenie i grawer tekstu wokół płaskiego, zielonego kamienia.
– Nie. Nie możemy się spóźnić – z tym na ustach księżna zrobiła obrót na pięcie i ruszyła do magazynu. Bernard został sam, z dziwnym posmakiem żelaza na języku.
Najukochańsza Mathilde,
Śniłaś mi się dzisiaj. Miałaś dłonie szorstkie jak żeglarskie liny, a skórę śliską i mokrą, jak pokład po sztormie. Topiłaś się w wodzie, tuż za burtą Łuny. Wychyliłem się, żeby podać ci rękę. Złapałaś ją, ale zamiast się wciągnąć, się w górę, wbiłaś mi w nadgarstek paznokcie tak mocno, że polała się krew. Wciągnęłaś mnie do wody i razem wpadliśmy w głębiny. Twoje oczy miały w sobie coś dzikiego, nienaturalnego. Twoje źrenice były czerwone. Mimo wszystko dałem się utopić, bo tobie ufałem. Myślę, że nadal ufam i gdyby coś takiego zdarzyło się naprawdę, to bym ci wybaczył. I z chęcią został pod wodą.
Twój na wieki,
Bernard
Bernard, chociaż wychowany na południowych wodach, zdążył podczas wieloletniej pracy we wszystkich zakątkach świata, nauczyć się, jak zrozumieć poszczególne wody. Atlantyk był jednak zawsze, bez względu na porę roku, czy fazę księżyca, najbardziej kapryśny i nieprzewidywalny. Trzeba było postępować z nią jak z narowistym, nieujeżdżonym ogierem.
Dlatego też, kiedy szóstego dnia złapał ich sztorm, Bernard był przygotowany. A raczej gotowy był zrozumieć taką ewentualność. Czego się nie spodziewał, to tego, że prawie dziesięć godzin po wpłynięciu w chmury, nadal nie wypłynęli z burzy. Jakby zatrzasnęli się w jakimś obcym, lustrzanym wymiarze i kręcili błędne koła.
Najbezpieczniejszym wyjściem z takiej sytuacji byłoby zboczenie z oryginalnej trasy i spłynięcie na południe, bo natenczas sztorm wydawał się nieskończony. To również zaproponował załodze, skulonej w magazynie. Hrabia i doktor trzymali się kontenerów zbielałymi dłońmi, a biolodzy obijali się po ścianach, frenetycznie próbując złapać jakiekolwiek pomiary pod pokładem. Bernard wręcz automatycznymi ruchami amortyzował fale, uginając i prostując kolana. Nikandros robiła podobnie, jednak płynniejszymi, mniej widocznymi gestami.
– Cokolwiek nas stąd zabierze – jęknął hrabia, a biolog, zielony na twarzy, przytaknął. Pozostali również zgodzili się na taki obrót spraw. Oprócz księżnej.
Lohengrinówna pokręciła głową stanowczo.
– Nie możemy zbaczać z kursu.
– Ale – westchnął Artur, jednak księżna posłała mu znaczące spojrzenie, i nagle zamilkł, jakby zabrała mu głos. Skulił się w sobie, odwrócił wzrok i dokończył łamiącym się głosem – …nie możemy zbaczać… z kursu.
Tej samej nocy drzwi do kapitańskiej kajuty otworzyły się z hukiem, odrywając Bernarda od skupienia, w jakie zapadł, pisząc list.
Droga Mathilde,
Wraz z przyjściem sztormu wzburzyły się nie tylko fale, ale i moje myśli. Kiedy jestem na pokładzie i morska sól pryska mi w twarz, wspominam to, jak rzuciłaś we mnie wiadrem z przegrzebkami. Pamiętam, że krzyczałaś, żebym się nie zbliżał. Jakbym był potworem. To wspomnienie wciąż nęka mnie w koszmarach. Nadal się zastanawiam, czy–
Dzisiejszej nocy moją kwaterę odwiedził hrabia. Wtulił się w mój bok i łkał jak dziecko, zawodząc o tym, że nie chce umrzeć na morzu. Wydawałoby się, że żałuje zgodzenia się na wyprawę. Tym swoim biadoleniem o śmierci na otwartym oceanie przypomniał mi trochę ciebie i twoją niechęć do wypływania poza zatoki. Może dlatego pozwoliłem mu zostać do wschodu?
Na pryczy wcisnął głowę między mój obojczyk a ucho, tak jak ty kiedyś mi pozwalałaś. Ma zbyt płowe włosy, żeby przypominać mi ciebie, ale kiedy tak leżeliśmy, wyobrażałem sobie, że jestem tobą, a on mną, w jakimś krzywym zwierciadle zamglonego wspomnienia.
Wybłagał na mnie zmianę kursu, szepcząc mi do ucha prośby drżącym głosem. Musiał zawrzeć z księżną jakąś umowę, która nie pozwalała mu się jej przeciwstawiać. A może robił to po prostu, bo jej się bał? Jeszcze wczoraj zgodził się z nią, że nie możemy zbaczać z obranej wcześniej trasy, ale teraz, objęty trwogą, przyznał, że boi się śmierci. Że nie chce umrzeć. Że żałuje wszystkiego, co go tu sprowadziło. Tak, jak ja błagałem cię, żebyś nie odchodziła.
Zmieniliśmy kurs. W środku nocy, ja i hrabia uczepiony mojego boku. Obiecaliśmy, że innym sprzedamy kłamstwo, że to wiatr nas tam bez naszej wiedzy zepchnął. Myślę, że jestem lepszy niż ty, bo się zgodziłem. Ciekawe, czy gdybyśmy wpadli w taki sztorm podczas naszej przeprawy przez Atlantyk, to też byś mnie tak prosiła? Czy może poddałabyś się morzu albo zostawiła mnie samego, uciekając łódką ewakuacyjną pod osłoną nocy?
Chyba nadal cię kocham,
Bernard
Następny poranek był zdecydowanie spokojniejszy. Deszcz zelżał, bałwany morskiej piany przerzedziły się na tyle, że woda nie zalewała statku co chwilę. Załoga przyjęła informacje o przypadkowej zmianie kursu ze spokojem, wręcz niemą ulgą. Jedynie księżna opuściła magazyn z trzaśnięciem klapy.
Tego wieczoru Bernard zapytał Artura, czemu Nikandros tak bardzo zależało na pozostaniu na oryginalnej trasie, ale ten jedynie wzruszył ramionami. Pytanie o obecność księżnej i cel podróży również przemilczał.
– Nie mówmy o tym – szepnął, zaakcentował prośbę pocałunkiem. Jakim potworem byłby Bernard, gdyby drążył temat?
Kapitan Łuny nie miał w zwyczaju budzić się nocą – przyzwyczajony do kołysania i szumu fal, sen nawet po tylu godzinach sztormu nie był dla niego problemem. Nieco więc rozkojarzyło Bernarda to, że coś rozbudziło go przed wschodem słońca. Ciało koło niego przewróciło się na jeden bok, drugi i zadrgało. Bernard zignorowałby to wszystko, zrzucił na koszmar, który mógł nawiedzić Artura, gdyby nie to, jak zachłysnął się powietrzem. Hrabia wziął urywany, wodnisty oddech, wycharczał niezrozumiałe słowa, a jego ciało zatrzęsło się, jakby odpierał jakiś ciężar; po czym jakiekolwiek dźwięki i ruchy ustały. Obcy głos szepnął coś w nieznanym języku, ledwo słyszalny w szumie otwartego oceanu.
Bernard leżał bez ruchu, oczekując dalszego obrotu spraw, kiedy coś, a raczej ktoś, złapał go za nadgarstki. Prycza jęknęła pod ciężarem trzech osób, ktoś naparł całą swoją wagą na Bernarda, kolanami przytrzymał uda, efektywnie blokując jego ucieczkę. Kiedy poczuł chłód wilgotnego metalu przy gardle, podniósł powieki.
W półmroku ciemne oczy księżnej miały barwę karmazynu. Lohengrinówna zacisnęła usta, zmniejszyła nacisk na nadgarstkach swojej ofiary, choć nie ściągnęła przyłożonego do szyi ostrza. Na jej prawym policzku widniała krwawa smuga, ciągnąca się od brody, aż po oko i łuk brwiowy. Bernard spojrzał na lewo, tam, gdzie wcześniej leżał Artur.
Fakt, hrabia wciąż leżał u jego boku. Tyle że martwy. Jego szyja została przecięta jednym zgrabnym ruchem, tworząc półksiężyc krwi i mięśni wypełzających zza jasnej skóry. Posoka nadal się sączyła, miała kolor jasnej czerwieni, jakby ktoś trzymał ją pod światło. Jego oczy, tępo wpatrzone w jakiś punkt nad sobą, straciły swój wcześniejszy błysk. Co w sumie nie dziwne, w końcu Artur był martwy.
Bernard zachłysnął się powietrzem, kiedy Nikandros usiadła mu na biodrach, przytrzymując kolanami jego ciało jeszcze mocniej. Miała zadziwiająco dużo siły jak na królewskie pochodzenie.
– Złamał przysięgę – skwitowała lekkim głosem, jakby to wcale nie ona zamordowała Artura. To, jak sprawnie trzymała nóż przy gardle Bernarda, opierając ostrze na pulsie, na tyle mocno, że blokowała mu pełny oddech, ale nie cięła skóry, sugerowało, że ma w tym doświadczenie. Że hrabia Lee nie był jej pierwszą ofiarą – to, że żałował, nic nie znaczyło. Zawarł skropioną krwią umowę. Dla nas nie ma słów rzuconych na wiatr. Czy ty również nie trzymasz obietnic?
Nikandros spojrzała mu prosto w oczy, jakby chciała wwiercić mu się wzrokiem prosto w duszę. Bernard miał wrażenie, że jej krwawe spojrzenie wertuje jego przeszłość, jak mało interesującą książkę. Wreszcie księżna dojrzała to, czego szukała, bo odsunęła nóż z gardła Bernarda. Ten wziął pierwszy pełen oddech od wielu minut, podniósł się na łokciach, jednak stalowy uścisk kolan księżnej nadal nie pozwalał mu wstać.
– Nie. Na twoją śmierć przyjdzie czas. Teraz nam się przydasz.
– A co, jeżeli powiem nie? – Bernard, jak na osobę która właśnie była świadkiem morderstwa, trzymaną jeszcze chwilę pod nożem, czuł się zadziwiająco spokojnie. Lohengrinówna uśmiechnęła się chłodno.
– Wiem, że tego nie zrobisz. Ale gwoli ścisłości, jeżeli będziesz się opierać, to zatopię cały statek. Poderżnę wszystkim gardła, a ciebie zatrzasnę w kajucie, żebyś tonął powoli, obserwując, jak cały twój dobytek znika na twoich oczach. Myślę, że zdajesz sobie sprawę z tego, że jestem gotowa to zrobić.
Bernard przełknął ślinę. Plan księżnej brzmiał pewnie, jakby przygotowywała go od pierwszego dnia podróży, a może i nawet przed jej rozpoczęciem. Co jak co, ale jej umiejętnościom wierzył. Nawet tymi związanymi z zatopieniem Łuny.
Chcąc nie chcąc, przytaknął. Nikandros zmrużyła oczy.
– Wspaniale.
Wtem, jej oczy błysnęły złowieszczo. Zamachnęła się ostrzem i ciepła krew bryzgnęła na twarz Bernarda. Ten zachłysnął się powietrzem, posoką, wszystkim, zmrużył powieki, gotowy na swój koniec. Ale nic się nie wydarzyło. Ciężar na jego ciele zelżał. Coś mlasnęło, rozległ się dźwięk noża tnącego mięso. Bernard otworzył oczy.
Nad jego pryczą stała księżna, z czymś długim, skapującym krew na posadzkę w ręku. Kiedy wzrok Bernarda się wyostrzył, dojrzał, że to język. Nie chciał patrzeć na Artura, ale nawet kątem oka widział masakrę, jaką Lohengrinówna zrobiła z twarzy hrabiego. Od nosa w dół nie przypominał już człowieka, a bardziej kawał mięsa, które wieszają masarze w swoich chłodniach.
Język ludzki wydaje się krótki, gdy patrzy się na niego na co dzień. Jednak wyjęty z ciała od korzenia, był zdecydowanie większy, niż Bernardowi się kiedykolwiek wyobrażało. Nikandros wzruszyła ramionami, potrząsnęła językiem jak chorągiewką.
– Za dużo nim mielił.
Pomógł księżnej wyrzucić ciało Artura za burtę. Ta zerwała rękaw jego koszuli, wcisnęła między zazębiające się płaty metalu. Bernard wyobraził sobie historię Lohengrinówny – hrabia musiał znów, w ferworze bezsenności, wyjść na pokład w nocy. Tam, zmęczony i rozkojarzony, zapatrzył się w niebo, tak zadziwiająco czyste po ich dniu w środku burzy. Jednak w Łunę uderzyła wyjątkowo silna fala, która zachybotała całą łodzią. Artur stracił równowagę, poślizgnął się na pokładzie i wypadł za burtę.
– Przykra sprawa – westchnęła księżna, kiedy ciało chlusnęło w spienioną wodę – mógł być tak dobrym kapłanem.
Bernard wiedział, co szykuje Lohengrinówna, kiedy szła za nim, jak cień do kapitańskiej kajuty. Gdy tylko zatrzymały się za nimi drzwi, Nikandros przyszpiliła go do ściany, przyłożyła nóż do podbrzusza, tak, że gdyby tylko przycisnęła, z Bernarda wylałyby się wszystkie wnętrzności.
– Wracamy na oryginalny kurs.
Bernard, próbując uciec, naparł na księżną plecami, przez co nóż przeciął koszulę. Musiał być ostry jak skalpel. Nikandros nie umyła go po rozpłataniu twarzy Artura, wciąż zaplamiony był krwią hrabiego.
– Zginiemy w tej burzy – charknął Bernard, czując, że Lohengrinówna przyciska nóż do skóry jeszcze bardziej. Jeden lekki ruch nadgarstka i ostrze przecięłoby mu brzuch.
– Wracamy. Na oryginalny. Kurs – wycedziła księżna, po czym puściła Bernarda. Otrzepała dłonie, wyprostowała się, jak arystokracji wypada. Ruszyła do drzwi, jednak zanim wyszła z kabiny, odchrząknęła – jeżeli o wschodzie zobaczę czyste niebo, rozpłatam was wszystkich na dwie czyste połowy, i nakarmię waszymi wnętrznościami mojego Boga.
Wciąż miała na twarzy smugę krwi, a jej oczy błyszczały karmazynem. Jednak nie to czyniło jej wygląd przerażającym, a groźbę prawdziwą. To jej wzrok, twardy i zdecydowany, mówił, że gotowa jest spełnić obietnicę przemocy. Bernard schował twarz w dłoniach i jak tylko uspokoiło się ich drżenie, posłusznie zawrócił łódź.
Kochana Mathilde,
Umrę na Łunie, to już pewne. Śmierć dogoni mnie za kilka dni jak nie jutro. Chciałbym, jak porządnemu człowiekowi przystało, wybaczyć winy wszystkich, którzy mnie w życiu zgorszyli. Ale wciąż czerpię jakąś chorą satysfakcję z tej nienawiści, którą czuję do ciebie. Ciebie, moich rodziców, pierwszego kapitana, który podciął mi skrzydła. Karmi mnie ona lepiej niż niedzielna pieczeń. Więc nie, nie wybaczę ci tego, co mi zrobiłaś, i umrę z twoim imieniem na ustach. Obyś czuła się potępiona aż do swojej śmierci.
Księżna, z którą podróżujemy, zdecydowanie należy do jakiegoś kultu. Wiem, że te listy nie dotrą do ciebie, a nawet gdybyś jakimś cudem je dostała, to i tak wrzuciłabyś je do ogniska, nie otwierając nawet koperty. Więc powiem ci wszystko.
Księżna zabiła hrabiego. Podcięła mu gardło i chciała podobnie zrobić ze mną. Przeżyłem jedynie dlatego, że podobno im się przydam. Kim są oni? Czemu tak bardzo zależy jej na powrocie do serca burzy? Co jest prawdziwym celem tej wyprawy. Jakie pomiary robili ci przyrodnicy? Na żadne z tych pytań nie jestem w stanie odpowiedzieć.
Jedyne, co jest pewne, to moja rychła śmierć. Stanie się cud, jeżeli w ogóle dobijemy do brzegu Nowej Anglii. Coś mi się wydaję, że utoniemy, zanim dojrzymy jej klify na horyzoncie.
Mam koszmary o tobie coraz częściej. Nie wiem, czy to kwestia księżnej i jej gróźb, ale od wypłynięcia na ocean nie zaznałem spokojnej nocy.
Pozostała część załogi – biolodzy i doktor – przyjęli śmierć Artura ze smutkiem, ale takim spokojnym, kontrolowanym. W końcu to hrabia był najmniej ze wszystkich przyzwyczajony do życia na wodzie, nie dziwota, że to właśnie on poślizgnął się i nieszczęśliwie wypadł za burtę. Gorzej było z powrotem w środek sztormu. Tę wiadomość przyjęli z mniejszym zrozumieniem. Ciekawe, czy zdają sobie sprawę z tego, że nie dotrzemy do celu podróży? Czy nadal karmią się nadzieją, że uda nam się zacumować w Nowej Anglii za kilka dni?
Chyba księżna miała rację. Nie chcę jeszcze umierać. Chciałbym zobaczyć cię ten ostatni raz przed śmiercią.
Tak bardzo tęsknię,
Bernard
Bernard dostał niezłego déjà vu, kiedy drzwi kapitańskiej kabiny otworzyły się w środku nocy z jękiem zawiasów. Deszcz chlusnął do środka, mokre dłonie potrząsnęły jego posłaniem. Tym razem ruch przepełniony był paniką, a przy jego gardle nie pojawiło się żadne ostrze, więc nie musiał obawiać się, że to Lohengrinówna robi na niego kolejny zamach.
Wczepiona paznokciami w pościel, jak zakleszczonymi szczękami wściekły pies, nad jego pryczą stała biolożka, Jingyi. Miała oczy wielkie jak spodki, a białka błyszczały w półmroku.
– Coś jest nie tak – szepnęła drżącym głosem, zaciskając palce mocniej, aż Bernard poczuł je na skórze, pod warstwą koców – Coś jest bardzo nie tak.
– Z czym? – czyżby morderstwa księżnej znalazły kolejnego świadka? Czy Nikandros rzuciła podobną groźbę w stronę biolożki, tylko ta postanowiła się tym z kimś podzielić? Jignyi spojrzała się po ścianach kajuty, jakby któryś z cieni miał zmienić się w żywego człowieka.
– Ten sztorm nie jest zwykłą burzą. Coś jest z nim nie tak. Nasze mierniki szaleją jak nigdy. Pomiary wychodzą bezsensowne, jakbyśmy byli w różnych częściach świata na raz. Jedną chwilę pokazują dane z północnego Atlantyku, żeby minutę później wskazywać równoleżniki prosto z Pacyfiku. Raz jesteśmy na wysokości Inverness, innym Polinezji Francuskiej. Niektóre maszyny wskazują pomiary, które… które nie powinny istnieć.
– W burzy wszystkie mierniki wariują.
Jignyi pokręciła głową.
– Nie w taki sposób. To nie moja pierwsza podróż przez ocean, nie pierwszy sztorm. Moje przyrządy nigdy tak nie reagowały na zmiany klimatyczne.
Bernard podniósł się na łokciach, zsunął nogi z pryczy. Jignyi nadal nad nim stała, z tym samym napiętym wyrazem twarzy.
– Czyli sugerujesz, że – owinął się kocem, nawet nie z zimna, ale żeby ukryć fakt, że od czterech dni spał i pracował w tych samym ubraniach – w tym sztormie jest coś… nadprzyrodzonego.
Biolożka kiwnęła głową niechętnie.
– Sama nie chciałam najpierw w to wierzyć. Ale nie potrafię znaleźć innego wytłumaczenia. Plus, nie chcę być niemiła, ale nasza promotorka jest, łagodnie mówiąc… dziwna. Zauważyłam wczoraj, że znów była na pokładzie. Podczas burzy. Brzmiało, jakby rozmawiała z kimś. Ale na dziobie nikogo nie było. Język, którym się posługiwała, był dla mnie całkowicie nierozpoznawalny. Brzmiało jak bełkot.
Bernard wstał, podszedł do kufra, w którym trzymał bimber i inne personalia. Tak, jak potrafił zrozumieć, że Lohengrinówna miała w głowie jakiś nienormalny plan, którego celem było poświęcenie Łuny i jej załogi swojemu tajemniczemu bogowi, tak jakiekolwiek elementy nadnaturalne wychodziły poza jego wyobraźnię. Może wszyscy nawdychali się jakichś oparów z komina i zaczęli widzieć rzeczy? Tysiące lat wstecz ludzie składali ofiary bóstwom, które zajmowało im głowy. Czy tak dziwnym wytłumaczeniem byłoby, że księżna należy do jakiegoś bardzo specyficznego odłamu bardziej znanej religii, zarezerwowanego dla członków linii królewskiej? Może to po prostu zabawa arystokracji, mordowanie ludzi?
– Pewnie nawdychała się spirytu albo wypiła za dużo. Widziałaś, że razem z bagażami wpakowywali jej całą beczkę whisky. A język… jej pierwszym jest galicki. Może po prostu mówiła do siebie w tym…
Z wyprostowanymi plecami i podniesioną brodą Jingyi prawie dorównywała wzrostem Bernardowi, ale wydawało się, że ta jej determinacja i pewność w to, co mówi, dodaje jej przynajmniej z dziesięć centymetrów. Panna Ng pokręciła głową.
– Moja narzeczona jest doktorem lingwistyki. Dostała tytuł magistra dzięki pracy o języku galickim. To nie brzmiało jak żadna jego odmiana. Uwierz mi, słyszałam o tym wystarczająco przy każdym obiedzie przez rok.
Coś łupnęło za oknem, liny stęknęły pod napięciem wiatru i deszczu. Łuna zakołysała się na tyle, że gdyby Jingyi wciąż nie trzymała zaciśniętymi palcami kapitańskiej pościeli, to poleciałaby na łeb, na szyję przez całą kajutę. Bernard zauważył, że ma krótkie, tępe paznokcie, pomalowane na zielononiebieski odcień. Całkiem podobny do tego, kiedy nosiła Łuna, zanim farba zaczęła odchodzić płatami. Może powinien ją odmalować?
Jingyi błysnęła oczami.
– Chciałam ci tylko powiedzieć, że nie jesteśmy bezpieczni – szepnęła konspiracyjnie. Bernard przytaknął. Wiedział to, od kiedy wpadli w ten sztorm po raz pierwszy.
Pytanie, czy kiedykolwiek będą znów bezpieczni.
Tym razem Bernarda nie obudziła niczyja obecność ani gwałtowne ruchy statku, do którego ciało zdążyło się już (mniej-więcej) przyzwyczaić. Nie, tym razem przy przebudzeniu Bernard odczuł ciężar czegoś na piersi. Sklepał dłonią koce, palce trafiły na coś lepkiego. Podniósł powieki.
Na wysokości jego mostka, tam, gdzie płuca stawały się najszersze, pośród koców i pierza, leżała ręka. Wczepiona palcami w warstwy puchu, ze zaróżowionymi od krwi kośćmi nadgarstka, tam, gdzie wykonano cięcie. Bernard szybko rozpoznał kolor paznokci. Do środkowego palca przywieszona była kartka na sznurku.
Mój Bóg jest bardzo chciwy i głodny. Niedługo będzie gotowy połknąć cały świat.Nie stawaj mi na drodze.Tapadh leat.
Zniknięcie Jingyi nie zostało tak szybko zapomniane, jak to Artura. Na pokład Łuny wdarła się panika. Drugi dzień nie mogli już wypłynąć ze sztormu. Nawigacja padła w pełni, kompas kręcił się z prędkością światła, raz w stronę wskazówek zegara, raz przeciw. Tak, jak mówiła panna Ng. Śruby po jakimś czasie również przestały furkotać, jakby okręt zawieszony został w gęstej galarecie, bez możliwości ruchu. Albo księżna zajęła się silnikami. Biolog i doktor całkowicie się załamali. Lohengrinówny nie było nigdzie ni widu, ni słychu, jednak Bernard wiedział dobrze, że ma ona oczy wszędzie.
Droga Mathilde,
Znów śniłem o tobie. Tym razem miałaś włosy jak len, dłonie jak płynne złoto i tak niepodobnie do ciebie ciepłe spojrzenie. Pozwoliłaś, żebym cię objął, i nuciłaś pod nosem, kiedy wypłakiwałem się w twoich ramionach. Coś potwornego wypełzło z powierzchni oceanu i wciągnęło mnie w morską toń, z daleka od ciebie. Myślałem, że mam cię już za sobą, ale tak bardzo tęsknie. Serce staje mi w gardle i dusi mnie niemiłosiernie, jak myślę o tym, że umrę, nie widząc ciebie po raz ostatni.
Tej nocy straciliśmy kolejną osobę z załogi. Jak tak dalej pójdzie, nie ostanie się z nas nikt. Księżna wspomniała, że jej Bóg jest łapczywy. Ale i ona gotowa jest zrobić wszystko dla niego.
Łuna zawsze miała tylko jedną łódź ratunkową. Nigdy nie brałem większej załogi, nigdy nie zastanawiałem się nad potencjalną ewakuacją. Teraz trochę tego żałuję. O poranku, kiedy gęsta mgła nie osiadła jeszcze na wodzie i morze stykało się swoją szarością z niebem, pomogłem opuścić szalupę w morską toń. Na jej pokładzie znajdowali się biolog, Ruh Mousavi i doktor archeologii Sanji Chaudri. Imiona poległych na pokładzie Łuny w ostatnich dniach to hrabia Artur Lee i biolog Jingyi Ng. No i kapitan statku, czyli ja, Bernard de la Vega. Jeszcze nie teraz, ale w najbliższych kilku godzinach.
Jeżeli kiedykolwiek przeczytasz ten list, błagam, sprawdź za mnie, czy biologowi i doktorowi udało się przeżyć i dopłynąć do brzegu. Nigdy nie byłem religijną osobą, ale mógłbym się za ich szczęście nawet pomodlić. Nie zasłużyli na taki los.
Dla mnie nie ma już ratunku. Wiem, że opadnę wraz z Łuną na piach i muł Atlantyku. Tak, jak kapitan powinien. Oddałem cały pozostały prowiant do szalupy. Został mi tylko bimber, garść pomarańczy i beczka whisky księżnej, jeżeli coś w niej w ogóle się ostało.
Nadal ci nie wybaczam. Nie wybaczę ci aż do śmierci, ale czuję, że mam w sobie zdecydowanie mniej nienawiści. Do wszystkich, do wszystkiego. Chyba pogodziłem się z faktem, że zaraz umrę.
Twój, przed śmiercią i po niej,
Bernard
Wiatr i deszcz wzrósł na mocy na tyle, że trudno było wyjść na pokład i nie zostać zepchniętym w morską toń. Fale, spienione, gęste i wściekłe, sięgały dachu mostka. Gdzieś podczas przecinania wyższej fali, liny do cumowania wpadły w odmęty oceanu, a kotwica, jakimś cudem od nich odwiązana, poleciała za nimi, wpierw obijając burtę. Tak jak Bernard przewidział, nie było dla Łuny ratunku. Ulewa poczęła ciąć w poprzek, a statek wziął bałwany na dziób, przez co trawler skakał na falach, raz będąc nad nimi, raz pod nimi. Woda przelewała się przez pokład, jakby był on plażą podczas przypływu.
Koło dwunastej (zegary również przestały działać, więc Bernard liczył czas jedynie na oko, od pobudki, którą zwykł mieć około piątej) na pokładzie pojawiła się księżna. Przemoczona do suchej nitki, wciąż przepasana swoją foczą skórą, nie wydawała się zbytnio ruszona obrotem spraw.
– Miałam ich złożyć w ofierze – Jej głos, mimo statyczności, przebił się przez fale. Futro załopotało, zafurkotało na wietrze jak flaga. Z każdym mrugnięciem Lohengrinówna pojawiała się coraz bliżej. A mrugać Bernard musiał często, bo słona woda wpadała w oczy, pryskała na wszystkie strony, sapała jak wielka maszyna. Coś uderzyło w dno statku, Łuna zatrzęsła się, stęknęła. Drzwi od kabiny otworzyły się samoistnie, zachwiały się, po czym jeden z zawiasów puścił. Koniec zbliżał się wielkimi krokami.
Księżna, choć chwilę temu po drugiej stronie pokładu, teraz stała metr od Bernarda. Niezwykle stabilnie, biorąc pod uwagę fakt, że on musiał podwinąć ręce pod barierkę rufy, żeby nie ześlizgnąć się z łodzi całkowicie.
– Miałam ich złożyć w ofierze – powtórzyła jeszcze raz, głośniej, pewniej. Chłodny uśmiech błąkał się po jej wąskich ustach – jednak twoja wola jest zdecydowanie silniejsza niż ich wszystkich razem. Ty będziesz wspaniałą ofiarą. Bóg będzie mi wdzięczny.
Nikandros zgarbiła się nienaturalnie, rozdziawiła szczękę i obnażyła zęby jak dzikie zwierzę. Ruszyła po śliskim pokładzie prawie na czworaka, szybkimi, zwinnymi ruchami. Zza pazuchy wyciągnęła nóż, ten sam nóż, którym zabiła Artura, którym odcięła dłoń Jignyi, i zamachnęła się nim w szerokim łuku. Bernard wczepił się jeszcze mocniej w barierkę, odepchnął od niej, wyrzucił nogi w powietrze. Kopnięcie trafiło w pierś księżnej, która ryknęła, złapała się za gardło, ale nie zatrzymało jej to na długo. Łuna zadrżała, przechyliła się na bok tak, że drzwi od kajuty zaczęły łopotać na wietrze, jak flaga. Nikandros opadła do ziemi, przesunęła się po pełnym wody pokładzie, sunąc niczym wąż między wysokimi trawami. Bernard zamachnął się nogami po raz kolejny, ale kąt łodzi mu przeszkodził, stracił przyczepność, śliska poręcz puściła i kapitan poleciał wzdłuż łodzi, na drugą rufę. Kręgosłup uderzył w barierkę z trzaskiem, Bernard poczuł, jakby ktoś zwinął go, jak harmonijkę, zgniótł jak papier. Wszystko bolało, podłożu brakowało przyczepności, morze zlewało się z niebem w jedną, wielką szarą masę. Wziął oddech, czymś się zakrztusił. Na pokład trysnęła woda i ciemna krew. Coś błysnęło w kącie jego oka, coś jasnego i szybkiego. Przeturlał się na bok. Łuna jęknęła pod naporem ostrych fal, wbiła dziób w spienione bałwany. Kontenerom, wcześniej przypiętym do pokładu, puściły liny z jękiem. Wpadły z chluśnięciem w morską toń, zabierając ze sobą pozwijane sznury i kolejną kotwicę.
Niebo zagrzmiało, wiatr zmienił kierunek i deszcz począł ciąć tak bardzo w poprzek, że Bernard miał wrażenie, że krople unoszą się do chmur, a nie z nich opadają. Zawiasy stęknęły, coś walnęło w rufę – drzwi od kajuty całkowicie odpadły, szczerbiąc bok łodzi. Cholera wie, czy Łuna już nie została przedziurawiona i nie zaczęła tonąć. Bernard usłyszał gdzieś nad sobą ryk, podniósł głowę.
Nad nim stała Nikandros, w półmroku i mokra, z tymi swoimi krwawymi oczyma prawie w ogóle nie przypominała człowieka. Było w niej coś z dzikiego zwierzęcia, czegoś nieujarzmionego, jak otwarte morze. Wyszczerzyła zęby w chorym uśmiechu i zamachnęła się nożem. Tym razem Bernard nie uniknął ataku – zaplątany w liny, z poobijanymi żebrami, ledwo co umknął ostrzu, które zamiast w twarz, uderzyło go w ramię. Ból był przeszywający, lewa dłoń zadrgała, zatrzymała się w uścisku, po czym Bernard przestał czuć cokolwiek. Księżna musiała trafić jeden z większych nerwów.
– Jesteś niczym – warknęła, wciskając ostrze głębiej, jakby chciała przepołowić mu rękę na pół, zostawić go z kikutem powyżej łokcia – umrzesz, zanim świat się odrodzi. Twoja krew będzie karmą dla nowej ziemi. Jesteś prochem w obliczu Mojego Boga.
Mokry dźwięk cięcia mięsa ledwo co przebijał się przez szum morza. Coś wielkiego, głośnego, zahuczało w sztormie. Jakby syrena latarni morskiej, tylko że pod wodą. Wszystko zadrżało. Wzdłuż pokładu pojawiła się cienka linia, pęknięcie, idące od burty do burty. Łuna poddawała się oceanowi.
Bernard ostatkiem sił podniósł się na kolanach. Wykorzystał ruch łodzi, która wyskoczyła dziobem w powietrze, i odepchnął Nikandros od siebie. Nóż został mu w ręce, ale księżna poleciała na bok, ślizgając się po pokładzie. Złapała się barierki, naderwanej przez ciężar kontenerów, które przez nią wypadły. Złapali kontakt wzrokowy. Nawet przez deszcz i mgłę Bernard zauważył, że Lohengrinówna szepcze coś, jednak żadna ze zgłosek nie układała się w słowo, które rozumiał. Wyciągnęła głowę w niebo, krzyknęła coś w stronę chmur, i odbiła się z rozczapierzonymi dłońmi od barierki. Bernard ruszył do przodu.
Spotkali się pośrodku pokładu, tam, gdzie ciągnęła się szpara rozdzielająca Łunę na pół. Lohengrinówna złapała go za ramiona, próbując przepchnąć go w stronę przepaści. Bernard, chcąc uniknąć osunięcia się w wodę, pozwolił grawitacji zepchnąć go na plecy, mimo przerażającego bólu, który ruch spowodował. Księżna poleciała razem z nim, jednak zanim mogła odzyskać równowagę, Bernard począł kopać w nią z całej siły. Trafił ją w twarz i nadgarstek, który chrupnął obrzydliwie. Nikandros ryknęła w bólu, osunęła się w stronę wody. W ostatniej chwili złapała jedną z lin, przez co wisiała nad przepaścią, z drugą ręką wygiętą w nienaturalny sposób.
Bernard doczołgał się do wyłomu, przyciskając ciało jak najmocniej do pokładu, rozpłaszczając się na mokrym podłożu. Spoglądając przed siebie, mógł dojrzeć Lohengrinównę, próbującą wciągnąć się na pokład jedną ręką, i wodę zmieszaną z krwią, spływającą w dziurę w statku. Dopiero po chwili pojął, że to jego krew. Nikandros straciła chwyt liny, próbując podciągnąć się na niej wyżej. Bernard, nawet nie myśląc o ruchu, wyciągnął w stronę księżnej dłoń. Ona złapała nadgarstek, jakby dopiero po chwili zrozumiała, co zrobiła. Co zrobił Bernard. Że uratował ją od śmierci.
Czy naprawdę tego chciał? Pomóc jej wciągnąć się na pokład, po tym wszystkim, co zrobiła? Zabiła ich wszystkich, znała ich koniec, zanim postawiła stopę na pokładzie. Czy da się wybaczyć takie występki? Czy księżna w ogóle żałowała swojej decyzji?
Jednak zanim Bernard mógł nawet zastanowić się, co zrobić, Lonehnrinówna pociągnęła go za ramię. Bernard zsunął się w dół wzdłuż przepaści. Oczy księżnej zabłysły, uśmiechnęła się szeroko, jakby doznała objawienia. Zębami odplątała supeł, którym zawiązana była focza skóra, wciąż łopocząca wzdłuż jej ramion, jak peleryna. Futro opadło w ciemną wodę.
– Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtagn – szepnęła Nikandros, po czym puściła dłoń Bernarda. Nie oderwała od niego wzroku, dopóki ocean nie wciągnął jej w swoją chłodną toń.
Ostatkiem sił Bernard doczołgał się do kajuty kapitańskiej. Większość rzeczy zdążyła wypaść przez jamę oderwanych drzwi i rozpękniętych okien, ale skrzynia, mądrze przewiercona do ściany, wciąż stała. Bernard odwiązał zamykające ją pasy, wyciągnął stosy papierów i butelkę bimbru. Alkohol dokończył jednym haustem. Wcisnął do flaszki gotowe listy i począł pisać ten ostatni. Do kajuty wlała się woda, zanurzając wciśniętego w kąt Bernarda po pas.
Najukochańsza Mathilde,
Przepraszam. Przepraszam za wszystkie gesty, słowa, którymi cię zraniłem. Przepraszam za wszystko, co spowodowało, że mnie zostawiłaś. Rozumiem twoją decyzję. Wybaczam ci. Wszystkie słowa, które zawarłem w poprzednich listach, są samolubnymi kłamstwami. Nadal cię kocham, nadal tęsknie, wybaczam ci wszystko.
Przynajmniej zginę, jak na kapitana przystało, na pokładzie mojego statku.
Przepraszam cię Mathilde. Nigdy nie chciałem, żebyś zob––
cytat od Thomasa Harrisa. opko sponsorowane przerażającymi promami na Hebrydach i najukochańszymi Interludiami Morskimi Brittena, głównie sztormem (ALE POLECAM WSZYSTKIE. nerd moment ale KOCHAM TE OPERĘ) <33
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz