06 sierpnia 2024

Od Zahry – Chałupy welcome to (hell) (I) [AU]

Oktawię poznała pod mostem. Znaczy, nie dosłownie pod mostem, ale tuż za nim. Żanetka nazbierała w lesie trochę jagód, a że miała w domu puste słoiki (a raczej Geniek miał - jak przystało na słoika, przywoził od mamusi zawsze całą torbę gotowych obiadków. Którymi się oczywiście z Żanetką dzielił, jak na dobrego współlokatora przystało), to postanowiła zarobić sobie trochę siana. Oczywiście metaforycznego, siana mieli pod blokiem w dostatku. Z jakiegoś powodu. Ale no cóż, Raków to Raków.
W każdym razie Żanetka, Żabcia, w swoim firmowym dresie, z kolorowymi włosami schowanymi pod czapką z daszkiem, zasiadła się na rozkładanym krzesełku tuż przy wjeździe do Częstochowy. Bo do lasu wybrała się oczywiście pieszo, po czym zgubiła drogę, i wylądowała totalnie poza miastem. W sumie potężnie, bo według znaków była praktycznie w Olsztynie. Uratowała ją od trzygodzinnego spaceru właśnie Oktawia.
Najpierw zauważyła jej auto. Poobijane, pokryte czarnym, błyszczącym lakierem, przynajmniej tam, gdzie jeszcze nie odszedł. No i ta tablica rejestracyjna, z krwawą czerwienią w miejsce czerni, wszystko wołało do Żabci jak syrena Ody..Ozyrysa z greckich mitów. Jeszcze ta fala ciemnych włosów, sunąca otwartym oknem, niczym puszki przypięte do ślubnej wyścigówy… musiała zamachać.
– Hejeczka – jak tylko fura zatrzymała się na poboczu, Żanetka oparła się o drzwi pasażera, zapukała w okno. Kierowca, dziewczyna w zajebistych szybkich okularach (które musiała ściągnąć, żeby zamrugać na Żabkę), nachyliła się, żeby korbką uchylić okno – mogłabym poprosić o podwózkę na Raków? Zapłacę w jagodach.
Potrząsnęła słoikiem jagód, na co dziewczyna zmarszczyła brwi.
Wat.
– Nie no nie wat, nie latarka. Pod-wóz-ka – Żanetka powoli przesylabowała słowo, jednak ciemnowłosej nadal to nic nie dało. Hm. Schyliła się, sunęła na przód samochodu, żeby przyjrzeć się tablicy. W gwiazdkach faktycznie nie było PL, a B. Podniosła głowę znad maski – Belgia?
Dziewczyna wydawała się złapać o co biega, kiwnęła głową. Przynajmniej znała nazwę własnego kraju po polsku. Kurde, taka hotuwa, a pogadać nic… zaraz.
Żabka miała niezwykłą umiejętność niemożliwości utrzymania stałej pracy, co oznaczało, że przynajmniej raz na dwa miesiące zmieniała posadę. Trudno powiedzieć czemu, przecież była super pracownikiem - prawie zawsze pojawiała się na czas (dobra, może nie na czas, ale przed zakończeniem kwadransa studenckiego), zostawiał powiedzmy do końca zmiany, była milutka dla klientów i przełożonych. Pewnego razu, zdesperowana odrzuceniem z budki kebaba (z budki kebaba! Żabcia potrafiła ścinać z tego kręcaka mięso jak nikt inny! Co prawda robiła to rękami, a nie tasakiem, ale hej, oszczędzała zmywarkę!) złapała się na wyjazd do Holandii, na zbieranie truskawek. Dzięki temu potrafiła coś tam wybąkać po niderlandzku, a słyszała, że w sumie Belgia dzieli się na żabojadów (gówno) i tych, co gadają po niderlandzku (baza). Więc wymusiła mózg do pracy na najwyższych obrotach, potrząsnęła słoikiem.
Staat. Stad..? Aardbeien. Stop. Au-to-st-o-p.
Ciemnowłosa załapała po chwili, kiwnęła głową, otworzyła od wewnątrz zablokowane wcześniej drzwi pasażera. Więc Żabka złożyła wędkarskie krzesełko i wcisnęła je, razem z ikeowską torbą z pozostałymi trzema słoikami jagód, na tylne siedzenia. A sama wgramoliła się obok kierowcy. Kierownicy? Kierowczyni. Jak tylko Żabcia usadowiła się wygodnie na odrapanym siedzeniu, i zapięła pas, wyciągnęła rękę w stronę dziewczyny.
– Żanetka.
Ciemnowłosa kiwnęła głową, uścisnęła dłoń.
– Oktawia.

Tak właśnie Żanetka poznała Oktawię, miłość swojego życia. Znaczy się, o tym później. Ale w każdym razie okazało się, że dziewczyny myślą niemal identycznie, nawet z barierą językową. Oktawia przeniosła się do Polski na jakiegoś erasmusa (chociaż Żabka średnio jej uwierzyła, gdy ta pokazała jej paszport ze smerfami. Aczkolwiek Żanetka swojego nie odnawiała od ponad dziesięciu lat, więc sama nie była lepsza), a znajomość z Żabcią oznaczała, że z pierwszej ręki polepszyła sobie językowe umiejętności (hehe) - Oktawia polskiego, a Żanetka niderlandzkiego. Co prawda Żabcia łamała co drugie słowo, ale hej, starała się. I to się powinno liczyć.
Życie w Częstochowie było całkiem spokojne, przynajmniej nie biorąc pod uwagę lata, kiedy to wszystkie pielgrzymki świata szturmowały Aleje, i trudno było ruszyć się z domu bez zostania zagłuszonym przez megafony i stukot setek sandałów. Przynajmniej robiły sobie zabawę z udawania, że należą do grupki tułaczy, i robiły wyścigi, kto szybciej na kolanach obejdzie święty obraz, do którego dreptała cała Europa. Mieszkanie przy Jasnej Górze (jakim cudem Oktawia znalazła tam sobie chatę, cholera wie. A Żabka wcale nie spędzała pod jej dachem większości swoich dni. Wcale nie) również oznaczało odpust tuż pod domem, a to z kolei znaczyło, że co druga butelka w domu Oktawii była w kształcie Maryi Panny, a miska betlejemskiego żłobka. I to było całkiem. Zajebiste. Nawet na jednej ze ścian zawiesiły taki ogromny różaniec, każdy paciorek wielkości dwóch pięści, i przyczepiły go do tapety do góry nogami. Bo Oktawia w ogóle była zajebista. I miała zajebisty gust. Taki gotycki, dla bardziej konserwatywnych częstochowian konserwatywny, ale dla Żabci to w ogóle najlepszy na świecie. Gdyby mogła to by się jej tym słoikiem z jagodami na miejscu oświadczyła. Nawet przed poznaniem jej imienia. Które też było zajebiste. Jak cała Oktawia.
W każdym razie naprawdę, życie w centrum Częstochowy nie było takie złe, jakie mogło się wydawać, nawet dla dwóch lesbijek-alternatywek. Dziwna sytuacja zdarzyła im się tylko raz, podczas wieczornego spaceru, kiedy to na głównej ulicy przyjebał się do nich jakiś sebix i rzucił sierpowym w ich stronę. I to jeszcze w drugi dzień grudniowych świąt, jakby chciał komuś życzyć w bardzo oryginalny sposób szczęśliwego nowego roku. Niestety nie wiedział, do kogo się przystawia, bo dostał od Żabki pięścią w łeb, a Oktawia skopała mu żebra obcasem tak, że gość stracił przytomność, jak go zostawiły. No cóż. Znowu, mieszkanie w Częstochowie miało swoje uroki. Przynajmniej o gościu łapiącym bobry gołymi rękami słuch zaginął.
Mimo wszystko, te plusy i minusy, to omijanie centrum miasta w wakacje było wręcz wskazane. Więc Żanetka z reguły zabierała Oktawię na bagażnik skuterka, żeby pozwiedzać okoliczne mieściny.

Pewnego gorącego sierpniowego popołudnia, wylegując się na plaży kąpieliska Borówka (a bardziej jego zgliszczach, bo kąpielisko zamknęło swe progi przeszło dziesięć lat temu - za dużo gróźb od sanepidu, szamba i zatruć e.coli - teraz była to bardziej jedna wielka piaskownica z wiecznie rozstawionymi koparkami. Ale można było się powylegiwać na piasku, pod sztuczną palemką, no normalnie jak w tropikach), Żabcia wpadła na pomysł. Na wspaniały pomysł.
– Słuchaj, to jest nic – odepchęła się od rozmemłanego piasku, sypnęła kurz na Oktawię i jej wspaniały ręcznik (w szczury - prezent urodzinowy od Żanetki) – Musimy pojechać nad morze. Pokażę ci Hel.
– Hell, w sensie piekło? – Oktawia podniosła wzrok znad krzyżówek, chociaż zamiast rozwiązywania ich, od dziesięciu minut dorysowywała modelce z okładki kolczyki i ostry, gotycki makijaż.
Żabka pomyślała o tych wszystkich turystach z kaszojadami, o terytorialnej walce na parawany. O w chuj przecenionych orzeszkach w karmelu i suchych gofrach. O wyżerających wszystko, łącznie ze śmieciami i gołębiami, mewach. Parsknęła śmiechem.
– Tak. Zdecydowanie piekło.

Przejechały całe te pięćset kilometrów na zmianę (Żanetka czułaby się zaszczycona móc prowadzić furę Oktawii, gdyby na własnej skórze nie przeżyła jej kierowania. Które było wręcz dosłownie zabójcze i prosiło się o wypadek. Nie to, że Żabka jeździła jakoś super dobrze, ale przynajmniej Gieniek nauczył ją driftować. W razie poślizgu. Zdecydowanie tylko w razie poślizgu), w dodatku całkiem szybko, bo przy postoju na benzynę kupiły też sześciopak Tigerków. Dotarły do Karwii w całe cztery i pół godziny i bez ani jednego mandatu. I to się nazywa skill.
Ich domek letniskowy w sumie był bardziej odrestaurowaną przyczepą, niż domkiem, ale miały do plaży całe dziesięć kroków (lub cztery susy, jak wyliczyła Żabcia), więc plus minus wyszło na dobrze. Podczas jednego spaceru po wsi zauważyły przystanek autobusowy, do którego Żanetka od razu podleciała.
– Patrz, możemy podjechać na cypel. Na Hel. I tam się yyy, najebać na przykład. Albo coś. Nie martwić się autem.
Octavia przyjrzała się rozkładowi jazdy. Zmarszczyła brwi. Po czym parsknęła śmiechem.
– Zobacz – wcisnęła palec w kartkę, spróbowała nawet przegiąć słup w stronę Żabki. Ostatecznie podciągnęła ją, żeby mogła zobaczyć to, co ją rozśmieszyło na własne oczy. A było z czego się śmiać.
Autobus na Hel miał wspaniały, perfekcyjny numer 666.
– O wow. O chuj. O ja pierdolę.
Dziewczyny zwróciły na siebie wzrok, ostry, skupiony, podekscytowany, z planem formującym się w (jakimś cudem wspólnych) myślach.
– Wiesz co musimy zrobić – szepnęła konspiracyjnie Żanetka. Oktawia kiwnęła głową, oczy błysnęły. Dobrze wiedziała, w końcu rozumiały się praktycznie bez słów – musimy w tym autobusie przywołać demona.

jakby nie było widać, częstochowa to mój spirit animal. wszystkie anegdotki i historyjki są oparte na faktach, więc jeżeli ktoś jest ciekawy tajemnicy kąpieliska borówki, wpierdolu w boże narodzenie, wyścigu na klęczki w jasnogórskiej kaplicy, i gościa, co w kaloszach po stumykach bobry łapał, to zapraszam do mnie. z chęcią opowiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz