Jak tylko wyszli z Dryftu, Bernard opadł na podłogę bezwiednie i zwrócił całą zawartość żołądka. Pierwsza myśl, która do niego dotarła, jak tylko krzyk obcej świadomości i wspomnień ucichł, to wcale nie było kurwa, jesteśmy kompatybilni, właśnie przeżyłem Dryft; tylko zajebiście, teraz będę musiał to posprzątać.
Artur pomógł mu wstać z kolan, chociaż pomoc to mało pasujące słowo, bo dotyk mężczyzny tylko nasilił szum ich neurolinku, co spowodowało u Bernarda kolejny napad torsji.
– I tak poszło ci dobrze – rzucił pilot, i chociaż na jego twarzy błądził lekki uśmiech, w jego oczach Bernard zdołał dojrzeć niedowierzanie. Do niego również nie dochodził fakt, że jakimś cudem on, zwykły woźny, jest kompatybilny z kimś, kto kieruje maszynę drugiej Marki – niektórzy dostają krwotoków wewnętrznych i zaczynają wypluwać własne wnętrzności.
Na samą myśl o takiej sytuacji żołądek Bernarda zrobił kolejne salto, ale że nie miał już czym pluć, woźny jedynie odkaszlnął. Rozczapierzone łapy sterowników nadal wisiały nad nimi, jak gałęzie wierzby płaczącej. W sumie, jakby tak pomyśleć, to Bernardowi trochę zbierało się na płacz. Kompatybilność Dryftu wśród pilotów była czymś poszukiwanym, jak bandyta listem gończym. Jak złoto na Dzikim Zachodzie. Nie bez powodu kadetów było bez liku, a faktycznych pilotów garstka. Sama inicjacja Dryftu była dla niektórych mordercza, a co dopiero pełna kompatybilność. Niejednego adepta nawet lata ćwiczeń, testów i prób nie przygotowywały do wejścia na kokpit jaegera. A Bernardowi udało się to tak po prostu.
Nie, to musiała być jakaś pomyłka. Awaria systemu. Błąd w matrycy, czy coś.
Artur poklepał w ścianę maszyny, metal odpowiedział głuchym brzęknięciem. Bernard zorientował się, że komandos zdążył dojść do śluzy wyjściowej, kiedy on jeszcze próbował złapać równowagę.
– Chodź.
– Gdzie – odburknął zdezorientowany Bernard, bo głos Artura odbił się również echem po jego głowie. Chociaż neurolink został przerwany dobrych kilka minut wcześniej, Bernard nadal miał niewygodne wrażenie, że ktoś grzebie w jego głowie. Zdecydowanie nie był w stanie złożyć pełnego zdania. Artur parsknął cichym śmiechem. Pewnie jak sam przechodził pierwszy Dryft, to też nie było mu najlepiej. Szkoda, że teraz nie miał na niego żadnej reakcji. Cholerny szczęściarz.
– Do LOCCENTU. Musimy pogadać z główną techniczną Delty.
– Chyba ty – westchnął Bernard, któremu udało się postawić parę chwiejnych kroków. Mop, jak i jego ofiara, ten pierdolony Jones, nadal leżały na ziemi. Bernard miał wrażenie, że jak schyli się po kija, to już by nie wstał. Grawitacja przyszpiliłaby go do chłodnej podłogi, nie pozwoliłaby się podnieść na kolejne godziny. Może dobrze, przydałaby mu się drzemka.
Artur złapał go za rękę i znowu przez jego ciało przeszedł dreszcz. Jakby ktoś poraził go prądem. Nawet nie musiał spojrzeć w oczy pilota, żeby wyczuć ich stalowy kolor. Kokpit (a może to Artur, może to jego wspomnienia, może wspomnienia Bernarda, może miks wszystkiego) pachniał jak ozon, jak plaża po sztormie. Jak wzburzone morze tuż przed rozwarciem, przed wypłynięciem wielkiego, podmorskiego potwora na powierzchnię. Potwora, którego jedynym celem jest eliminacja ludzkości.
– Nie – rzucił twardo Artur. Bernard poczuł pod językiem smak gorzkiego wspomnienia, kiedy marszałek oddziału groził zawieszeniem statusu pilota jaegera. Przez chwilę czuł rozgoryczenie Artura na własnej skórze, jakby to on przeżywał groźbę. Rzucił okiem w stronę leżącego na ziemi Jonesa i coś się w nim zagotowało. To wina tego skurwysyna. Przez niego mogę stracić posadę pilota. Moją pozycję, mojego jaegera, na którego tyle lat pracowałem. Miał ochotę na niego splunąć. Artur potrząsnął jego ramieniem – Ta sprawa dotyczy nas obu. Idziemy razem.
Komandos wyciągnął go przez śluzę jednym ruchem, zostawiając kokpit Delty, wszystkie narzędzia pracownicze, no i Jonesa, za sobą. Zanim Bernard się obejrzał, byli już w centrum dowodzenia.
W LOCCENCIE Bernardowi udało się bywać tylko po godzinach, kiedy sala zionęła pustkami, owinięta półmrokiem i ciszą. Teraz centrum wręcz mieniło się jak rozgwieżdżone niebo od włączonej elektroniki. Dziesiątki ekranów, mrugających paneli z guzikami, hologramów szybujących w powietrzu, wszystko to sprawiało wrażenie, jakby śluza przed LOCCENTEM wypchnęła ich w jakiś kosmiczny korytarz, a nie do następnego pokoju w hongkońskim schronie. Kilku techników przywitało Artura, to okrzykami, to machnięciami dłoni, ale jego celem było biurko wciśnięte w ścianę.
Bernard spojrzał na siedzącą przy nim dziewczynę. Wyglądała na o wiele młodszą, odkryte ramiona pełne tatuaży i masa kolczyków na twarzy nie sugerowała, że powinna pracować w PPDC. Każdy kosmyk jej krótkich włosów był w innym kolorze, jakby apokalipsa pozbawiła ją nie tylko przyszłości, ale i decyzyjności. W dodatku miała na sobie wielkie słuchawki, z których wyciekała potężna łupanka (Bernard sam słuchał mocnej muzyki, ale to była już przesada). Jej krawat był zdecydowanie za luźno zawiązany, i czy to były smugi czyjejś szminki na jej kołnierzyku? Klikała coś na holograficznym ekranie, gibając się w rytm muzyki, i chociaż jej wygląd sugerował przeciwieństwo profesjonalizmu, Bernard poczuł w sobie pewność, twardą i chłodną jak stal, że będzie ona w stanie im pomóc. Pewnie świadomość Artura nadal wykrwawiała się do jego mózgu. Ciekawe, czy kiedykolwiek przestanie.
Pilot trzepnął dziewczynę w ramię, na co ona poderwała się z fotela, jak poparzona. Kiedy zauważyła, kto ją dotknął, wyszczerzyła krzywe zęby w szerokim uśmiechu.
– No proszę, kogo my tu mamy? Znowu pogryzłeś się z Jonesem? Mam usunąć skargę z systemu? – zwróciła wzrok na Bernarda, którego Artur nadal obejmował ramieniem – A kim jesteś ty?
– Nowym współpilotem Delty – odpowiedział niezwykle pewnym głosem Artur. Zadziwiająco pewnym, jak na fakt, że Bernard był woźnym, i do pilota było mu chyba dalej, niż węglowi do diamentu. Dziewczyna podniosła brwi równie wysoko, jak Bernard, na co komandos wzruszył ramionami – sprawdź dane. Mieliśmy pozytywną synchronizację.
Zahra, bo teraz Bernard zauważył plakietkę przyklejoną do rogu jej biurka, ściągnęła słuchawki z uszu i poczęła klikać głośno i szybko w klawiaturę. Na ekranie i jego hologramowym odpowiedniku pojawiło się naście różnych okienek, z których, szczerze mówiąc, Bernard chuja rozumiał. Zahra chwile obserwowała różne wykresy, porównywała je z innymi, aż wreszcie opadła na fotel, wygięła się na nim, gwizdnęła.
– Nieeeeeźle. O wiele lepsze wyniki, niż z Jonesem przy pierwszym Dryfcie. W sumie przy jakimkolwiek Dryfcie – Zahra dała kciuki w górę, znów wbiła wzrok w Bernarda (co było dość niepokojące, bo dziewczyna wydawała się w ogóle nie mrugać) – Jaki masz numer kadeta?
– Yyy… nie mam – Bernard odezwał się, dopiero kiedy Artur wepchnął mu łokieć w plecy. Ciekawe, zawsze nienawidził kontaktu fizycznego, szczególnie od obcych, ale przy Arturze ten ciągły dotyk wydawał się normalny. To pewnie pozostałość Dryftu.
Zahra kiwnęła głową, wróciła do stukania w klawiaturę.
– Aaaaaa. Akademia. Totalnie rozumiem, mnie też ojebali, musiałam powtarzać kilka lat. Która grupa?
– Żadna – tym razem odpowiedział Artur. W jego głosie słychać było rozbawienie. Naprawdę, czy jego hobby było poniżanie pracowników PPDC? O co chodziło w całej tej szopce?
– Artur, o chuj ci chodzi – warknęła Zahra, którą cała akcja też widocznie zaczęła irytować. Nie dziwota, Bernard znał pilota jakąś godzinę, i już wchodził mu na głowę. I do głowy.
– Jestem… – westchnął Bernard, czując na sobie spojrzenie dwójki. No cóż, może jak się przyzna, to pośmieją się chwilę, i tyle będzie – jestem woźnym.
Oczy Zahry zrobiły się wielkie jak orbity.
– Żartujesz.
– Um – Bernard wzruszył ramionami – no nie.
– Widziałaś dane, Zahra – Artur machnął ręką w kierunku ekranów, na których wciąż mrugały wykresy – To nie jest przypadek. Wiesz, co to oznacza.
Bernard nadal nie wiedział. A chciałby kurwa wiedzieć. Zanim jednak zdążył się zapytać, Zahra uśmiechnęła się szeroko, nachyliła się nad komputerem.
– No, to woźnym długo nie będziesz.
– Co – burknął głupawo, bo cholera, co to znaczyło? Komputer Zahry zasyczał, coś pstryknęło, i na hologramie pojawiła się kopia identyfikatora kadetów, takiego samego, jakie mieli wszyscy adepci Akademii Jaegerów. Tylko że ta w miejscu pierwszego lepszego wojskowego, miała zdjęcie Bernarda.
Artur obrócił Bernarda w swoją stronę, przysunął głowę tak blisko, że Bernard nie miał innej opcji, musiał spojrzeć w jego oczy. Pilot uśmiechnął się szeroko.
– Witamy w Akademii.
cytacik OCZYWIŚCIE z pacific rim (2013). zgadnijcie kto powiedział. nie zgadniecie. ŻART OCZYWIŚCIE ŻE BYŁ TO NEWTON GEISZLER. sorry. you will never understand him like i do. im just like him jakby był głupi i nie miał tych sześciu doktoratów tylko samo crippling mental illness i obsesje na punkcie muzyki i tatuaży. ok ZAMYKAM SIĘ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz