20 sierpnia 2024

Od Cheoryeona – Kto ma najsmaczniejszy mózg? (II) [AU]

TW: krew, ścinanie głów, zarażony na nagłówku, dalej post-apo, you know the drill
Teoretycznie dało się przygotować na apokalipsę.
Katastrofa, która drastycznie zmieniała cały świat i zmuszała ludzi do rozpoczęcia srogiej walki o przetrwanie, była dosyć popularnym motywem filmów czy seriali. Po wybraniu na Netfilms kategorii post-apo wyskakiwało tyle tytułów, że trudno było podjąć od razu decyzję. Znaleźć tam można było praktycznie wszystko: uderzenie meteorytu, wieczny ziąb, wieczny żar, jakakolwiek klęska żywiołowa, atak kosmitów, atak potworów, wirus.
Właśnie, wirus.
Jeśli się obejrzało parę lepszej jakości filmów o apokalipsie wirusa zmieniającego wszystkich w bezmyślne potwory, w wymiarze nowego Riftreach (też po opanowaniu trochę emocji), istniała szansa przypomnienia sobie różnych momentów z kina. Sposób, w jaki można było ze zwykłego przedmiotu zrobić zabójczą broń, jak racjonować żywność, jak się przemieszczać po terenie, kogo pierwszego rzucić zarażonym na pożarcie, to znaczy, jak dopilnować, by wszyscy przetrwali, jak się uchronić przed ugryzieniem. Fakt, trzeba było postawić pewną granicę między fikcją a rzeczywistością, ale nikt nie potrafił ukryć, że przynajmniej część rzeczy się sprawdzała.
Któregoś razu rodzeństwo Moon obejrzało yeongsański film: Pociąg do Pulsan. W sumie kto nazwał miasto „ognista góra”, to brzmiało bardziej jak z jakiejś gry aniżeli prawdziwego życia... Pewnie przez Prastarego Bulgae, który rezydował na górze znajdującej się tuż nad miastem. Kurde, bulgae były świetną rasą psów, nie tylko urocze, ale też kontrolowały ogień niemal zupełnie jak genashi ognia. Ogólnie Yeongsanie mieli fajne psy: sapsari, które odganiały duchy, ogniste bulgae (masło maślane, bo bulgae dosłownie znaczy ognisty pies).
Mniejsza.
W filmie występowały motywy pokrywające się z obecną sytuacją Riftreach. Zarażeni, unikanie ugryzień, odwracanie uwagi poprzez różne hałasy. I pomysł z szarą taśmą klejącą, którą bliźniaki wykorzystały (w zasadzie to Suyeon pierwsza sobie o tym przypomniała). Przed wyruszeniem pierwszy raz w teren cała drużyna oblepiła taśmą przedramiona oraz łydki, aby w ten sposób zmniejszyć szansę na ugryzienie. No, dobra, Raoun tego nie zrobił, ale Raoun był po prostu przekoksem, który mógłby ubijać zainfekowanych w samych kąpielówkach jak postać z gry w kupionym przez gracza wakacyjnym skinie.
Przy nałożeniu odpowiedniej ilości metoda ta serio ratowała tyłek – Cheoryeon raz został prawie ugryziony, ale uchroniła go przed tym właśnie taśma. W ten sposób wszyscy doszli do wniosku, że trzeba znaleźć jej więcej.
Zwłaszcza że musieli regularnie zmieniać ciuchy.
Wbrew pozorom apokalipsa nie była światem, w którym nikt nie patrzył, czy się nosiło tę samą koszulkę dzień, czy tydzień. To znaczy, technicznie nikt nie patrzył, bo każdy był zajęty chronieniem własnego życia...
Jeszcze raz.
Wbrew pozorom apokalipsa nie była światem, w którym można było chodzić w tych samych ubraniach przez wiele dni. W walce z zarażonymi materiał zawsze się gdzieś ubrudził bardziej lub mniej (najczęściej bardziej) i choć wyglądało to badassowo, po epickim pojedynku koniecznie trzeba było zaktualizować swoją garderobę. Wystarczyła bowiem chwila nieuwagi, gdzieś się nabawić niewielkiej rany, która potem wejdzie w kontakt z poplamionym ubiorem i game over! Cheoryeon na początku był pewien, że dokładnie w ten sposób doszłoby do jego zarażenia, ponieważ takie właśnie miał szczęście, a gdyby jego życie było wymyśloną przez kogoś historią, wszyscy odbiorcy umarliby z zażenowania. Dlatego właśnie cała drużyna regularnie nawiedzała sklepy odzieżowe. Niestety to zmuszało do zużywania większej ilości szarej taśmy, a mimo tak szybkiego postępu technologiczno-magicznego w ostatnich latach nikt jeszcze nie wymyślił niekończącej się rolki.
Do czego zmierzała ta cała paplanina: obecne ciuchy drużyny nie miały tyle ochrony, ile powinny. Ostatnie metry, które znaleźli, poszły w zasadzie na Suyeon i Souela. Raoun, wiadomo, był bestią, więc nie potrzebował, a Cheoryeon pod nieuwagę reszty nałożył tylko jedną warstwę w obawie, że dla kogoś zabraknie. Co tam, jedna warstwa, nic mu nie będzie. Wystarczy.
Suyeon wsypała do butelki z wodą całą saszetę proszku do pieczenia, zakręciła mocno. Po wstrząśnięciu otworzyła, tym razem wsypała kwasek cytrynowy. Znów zakręciła, lekko wstrząsnęła i rzuciła pod nogi grupki zainfekowanych.
Nagły wybuch odwrócił ich uwagę, co bliźniaki od razu wykorzystały. Dwójka rzuciła się na nich, ogłuszyła każdego, Cheoryeon jeszcze dobił tych trafionych stalową rurą. Krew trysnęła na ubrania oraz trochę twarze, lecz z tych drugich szybko została starta.
Korytarz wreszcie się przerzedził, nie licząc leżących na podłodze trupów. Suyeon zarządziła, żeby się zbliżyć do Raouna, na co jej brat przytaknął. Musieli się trzymać razem w trakcie wychodzenia na zewnątrz. Jasnowidz poprawił chwyt na kiju, ruszył za siostrą.
Usłyszał za sobą głośne warknięcie.
Odwrócił się, ujrzał biegnącego na nich zainfekowanego. Cheoryeon był pewien, że wcześniej mu przyłożył solidnie. Słyszał trzask czaszki, widział ilość krwi...
Nie mogąc wykonać pełnego zamachu, przywołał skrzydła, żeby nimi odepchnąć wroga, gdy nagle poczuł okropny ból w tym prawym. Odruchowo schował swoje pierzaste kończyny.
Otworzył szeroko oczy.
Zarażony był tuż przed nim.
Ciało Złotoskrzydłego poruszało się mimowolnie.
Gdy Suyeon oberwała pierzem, upadła na ziemię. Czym prędzej zaczęła się podnosić, niemal podskoczyła na znajomy krzyk. Popatrzyła na brata, zamarła w połowie ruchu.
Po pomieszczeniu rozległ się dźwięk kija uderzającego o podłogę.
Świat wydawał się zwolnić. Wszystko przed oczami Cheoryeona się rozmazało. Tylko jedna rzecz była wyraźnie widoczna. Zęby wbite w jego przedramię. Zęby zarażonego. Wbite w jego przedramię. Krew wypływająca spod tych zębów. Jego krew.
Jedna warstwa taśmy nie wystarczyła.
Szarpnął przedramieniem, lecz lekko, zbyt przerażony. Głowa zainfekowanego poruszyła się za nią, zawzięcie trzymając, wręcz wbijając się jeszcze mocniej. Chłopak wstrzymał oddech, wolną rękę przycisnął do twarzy mężczyzny, żeby ją odepchnąć. To nie dawało. Nic nie dawało. Nic nie mógł zrobić. Teraz już wszystko przed nim się rozmazało, a z lewego oka popłynęła łza.
Pisnął, gdy tuż przed nim zaświszczał wielki miecz. Skąpana w krwi klinga przecięła kark w samym środku; wpierw upadło ciało, a krótko po nim dołączyła głowa, której szczęka wreszcie puściła. Krew trysnęła z szyi niemal niczym z węża ogrodowego, poleciała prosto w twarz. Cheoryeon w reakcji tylko zamrugał.
Raoun nie marnował ani sekundy. Coś krzyknął do reszty, pierwszy ruszył w stronę wyjścia. Souel i Suyeon zaczęli biec za nim, ale wtem dziewczyna zawróciła. Podniosła kij bejsbolowy, brata zaś złapała za rękę, pociągnęła za sobą. W ten sposób cała czwórka uciekła z domu towarowego.
Biegli wzdłuż drogi, manewrując między samochodami, żeby lepiej poradzić sobie z niebezpieczeństwem. Raoun prowadził, Dusznikiem ćwiartując wszystkich napotkanych przed nim zarażonych. Czasami wyskakiwał bardziej naprzód, żeby zaraz potem wrócić na swoją pozycję. Grupę zamykał Souel, który swoimi mocami nie pozwalał, żeby ktokolwiek ich gonił. Wiatr za nimi naśladował wijącego się węża, atakującego wszystko, co się napatoczyło się na jego drogę. W samym środku znajdowały się bliźniaki. Suyeon nie używała swojej magii, mając obie dłonie zajęte. Lewą pod pachą trzymała dwie bronie, stalową rurę i kij bejsbolowy, prawą natomiast zaciskała mocno dłoń jasnowidza.
Nogi Cheoryeona same się poruszały, już kilka razy zdążyły się potknąć o jakąś przeszkodę, acz ciągnięty przez siostrę nie miał czasu na upadek. Dziewczyna tak mocno go chwyciła, że w normalnych warunkach narzekałby na ból. Teraz jednak nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Nie dostrzegał niczego, co się wokół niego działo, nie słuchał żadnych słów reszty drużyny. Wzrok miał cały czas zablokowany na jednym punkcie.
Z lewego przedramienia wypłynęła spora ilość krwi. Część ześlizgiwała się z taśmy i kapała na ziemię, część natomiast zdołała spłynąć aż do dłoni, brudząc nie tylko jego palce, ale też Suyeon.
Szkarłatna ciecz była tak częstym widokiem w ostatnich kilku dniach. Zarażeni byli we krwi, ocalali po walce z nimi byli we krwi, powierzchnie w niektórych miejscach były we krwi. Tu krew zdrowych, tam krew chorych, a może na odwrót – nikt, to nie był świadkiem, nie wiedział. Obie wyglądały tak samo.
Jego była zdrowa czy chora?
Gdzie się kończyła zdrowa, a zaczynała chora?
Wreszcie drużyna zatrzymała się w opuszczonym mieszkaniu, którego okolica była wystarczająco cicha. Raoun szybko zabarykadował drzwi, Souel pospuszczał rolety. Wszyscy stanęli w dużym pokoju, przez moment zbierając oddech. Nastał pozorny spokój.
Suyeon podeszła bliżej, żeby obejrzeć przedramię brata, lecz ten niespodziewanie wyrwał się uścisku jej dłoni. Chłopak zaczął się cofać, dopóki nie natrafił na stół jadalny. Gdy tamta zamierzała się do niego zbliżyć, pospiesznie przeleciał wzrokiem blat, żeby zagarnąć z niego świecznik. Machnął prowizoryczną bronią, wszystkie świece powypadały i połamały się, gdy uderzyły o panele.
— Nie zbliżaj się! — zawołał drżącym głosem.
— Cheory, trzeba ci to opatrzeć... — zaczęła Suyeon.
— NIE! — Znów machnął świecznikiem, powstrzymując czarodziejkę przed podejściem bliżej.
Rana już przestała boleć.
Przestała boleć.
Nie czuł bólu.
— Jego boskie ciało szybko się regeneruje, więc nic mu nie będzie — powiedział spokojnym tonem Raoun. — Nie mazgaj się, Cheoryeon, tylko chodź, przeszukajmy to mieszkanie...
Zbliżył się do niego, wyciągnął rękę, ale niespodziewanie oberwał w dłoń świecznikiem. Momentalnie się zatrzymał, dolna powieka jednego oka drgnęła, nim popatrzył na jasnowidza.
Oddech Złotoskrzydłego stał się płytki.
Został ugryziony. Ugryziony. Chciał bronić siebie i Suyeon. A został ugryziony. Miał wirusa. Zarażono go. Był zarażony. Kilka minut. Maksymalnie dwa dni. Przestało go boleć. Czy chciało mu się jeść i pić?
— NIE ZBLIŻAJCIE SIĘ DO MNIE! — wrzasnął.
Został ugryziony. Nie zdołał się obronić. Za mało taśmy użył. Chciał zostawić dla innych. Ale go ugryziono.
— Nie drzyj ryja, jeszcze cię usłyszą! — warknął Bóg Spirytyzmu, pogroził mu pięścią.
— To mnie wypuśćcie z tego mieszkania!
Musiał stąd wyjść. Uciec jak najdalej. Stanowił zagrożenie. Jak straci kontrolę, ugryzie. Inni się zarażą. Nikt nie dostanie się do Ma'ehr Saephii. Nie mógł nikogo narażać.
Zerknął na zabarykadowane kredensem i paroma krzesłami drzwi. Tyle go dzieliło od wyjścia. Powinien się stąd wydostać. Zaszyć się w jakimś bezpiecznym miejscu. Nie, po prostu daleko, żeby go nie przywiało z powrotem do reszty.
— Nie widzieliście?! Ugryzł mnie! — Pokazał zakrwawione przedramię. — Użarł jak jakąś zwierzynę! Zaraził! Dlatego muszę iść!
— Gdzie? — Raoun rozłożył ręce. — Nigdzie nie idziesz, mieliśmy dostać się do Ma'ehr Saephii...!
— No właśnie! Jestem zarażony, jak was wszystkich pogryzę, to żadne z nas nie ucieknie!
— Razem! — zawołała wtem Suyeon. — Cheoryeon, razem!
Bliźniaki wymieniły się spojrzeniami.
Suyeon spoglądała na jasnowidza, jej duże, ciemne oczy szkliły się od łez. Rzadko można było coś takiego zobaczyć. Trudno wywołać płacz u dziewczyny – nawet w sierocińcu płakała mniej, niż robiłoby to zwykłe dziecko na jej miejscu. Po prostu wmówiła sobie, że łzy nie tyle były oznaką słabości, co nie miały sensu. Co mogły dać? Nic. Nie rozwiązały nigdy żadnego problemu, chyba że miało się rodziców, którzy od razu reagowali i próbowali uspokoić. Rodzeństwo Moon szybko ich straciło, przez co musiało polegać na sobie. A łzy niczego nie naprawiały.
Teraz cisnęły się do jej oczu, rozmazywały pole widzenia, wywoływały ból.
Cheoryeon jednak pierwszy zaczął płakać.
Łzy spływały strugami po policzkach, gdy patrzył na siostrę – jej widok łamał mu serce. Nie chciał jej zostawiać. Od zawsze wszystko robili razem; nie tylko ze względu na to, że byli bliźniakami, ale po prostu darzyli siebie szczerą miłością. Wiedzieli, że jedno mogło na drugim polegać, niezależnie od okoliczności. Wspierali siebie w domu, szkole, na podwórku, w sierocińcu. Kiedy Cheoryeon został zraniony przez Oliviera, Suyeon czuwała przy nim, zmieniała mu opatrunek, pilnowała, by rana dobrze się goiła. Ilekroć Suyeon się rozchorowała, Cheoryeon nie opuszczał siostry na krok, podawał leki, robił jedzenie, po prostu towarzyszył.
Nie chciał jej opuszczać.
Musiał to jednak zrobić, jeśli chciał, by choć jedno z nich przetrwało.
— Suyeon, przestań — szepnął.
— To ty przestań zachowywać się jak debil! — Dziewczyna z hukiem rzuciła swoją rurą i kijem o podłogę. — Masz boskie ciało...
— Ach, tak? — Uniósł brew. — A od kiedy masz doktora z biologii boskiego ciała? Widziałaś, co się dzieje na świecie? Wszyscy, wszyscy, którzy zostali ugryzieni, przemienili się, wcześniej czy później!
Słysząc te słowa, Suyeon przygryzła dolną wargę. Nic nie odpowiedziała, a jasnowidz tym razem bardzo pożałował swoich słów.
Souel stał z boku, obserwując wszystkich w milczeniu. Częściej wzrokiem błądził między bliźniakami. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ostatecznie jednak je zamknął w podłużną linię. Widać było, że chciał się przyłączyć do sytuacji, coś dodać, lecz zapewne nie wiedział, co. Nie znał się na tym, o czym trwała rozmowa. Ani nie miał doświadczenia z boskim ciałem, ani apokalipsą, więc nie mógł w żadnej kwestii pomóc. Popatrzył zatem na Raouna, wtem się wzdrygnął.
Gdyby wzrok mógł zabijać, Cheoryeon w tym momencie leżałby martwy.
Białe źrenice tkwiły w twarzy jasnowidza. Bóg Spirytyzmu stał nieruchomo, szczęka zaciśnięta, podobnie jak pięści, których kłykcie dawno zdążyły zblednąć. Wydawało się nawet, że w tym momencie nie oddychał, całą swoją energię skupiając na rażącym spojrzeniu... lub powstrzymywaniu się przed przywołaniem Dusznika i przecięciem nim różnookiego na pół.
Nikt z drużyny nie widział jeszcze boga tak wkurzonego.
— Masz boskie ciało, które ma kondycję i żywotność, do kurwy nędzy! — warknął Raoun, sam powoli ignorując zasadę zachowania ciszy. — Spójrz na siebie! — Wskazał chłopaka rękami. — Jesteś zmęczony?! Nie! Masz dalej to pierdolone ugryzienie?! Nie!
Szybkim ruchem wyrwał mu z ręki świecznik, a następnie cisnął nim w najdalszą ścianę.
Cheoryeon, cofnął się o krok, przelotnie spojrzał na swoje przedramię. To prawda, rana zdążyła całkiem się zagoić; nie musiał nawet odsłaniać skóry, żeby o tym wiedzieć. Przynajmniej nie będzie chodził z radykalnym śladem po zębach. Ale to nie tłumaczyło wszystkiego.
— To, że się rana zagoiła, nie znaczy, że będę zdrowy!
— CHEORYEON, NA JEBANĄ LITOŚĆ PRAMATKI, NIE ZACHORUJESZ! — Bóg złapał go za ramiona, potrząsnął.
— SKĄD WIESZ?! CIEBIE TEŻ UGRYŹLI?!
Oczy Raouna przeszywały go na wylot, lecz minęło dobre kilka sekund, a on dalej się nie odezwał. Stał nieruchomo, w końcu zamknął usta. Poluzował nieco uścisk.
Nie został ani razu ugryziony, więc z bólem musiał przyznać, że tak naprawdę nie miał pojęcia, jak zachowa się boskie ciało w kontakcie z wirusem. To prawda, bogowie byli super wytrzymali, szybko się regenerowali, z reguły na nic nie chorowali. Ale magia Riftreach jakimś cudem była w stanie zabić Raouna czterysta lat temu, więc nie wiadomo, czy ukrywany do niedawna przed światem wirus nie będzie w stanie zrobić im krzywdy.
Cała ta sytuacja była jedną wielką niewiadomą. Pytania się mnożyły, na żadne nie dało się znaleźć odpowiedzi. Internet padł, telewizja padła, radio padło, wszystko padło. Przebywali w Stellaire, a byli kompletnie odcięci od jakichkolwiek informacji. Nikt nie miał pojęcia, jak bardzo rozprzestrzenił się wirus, ile osób już zabrał, co robił rząd i wojsko, jak społeczeństwo się odbuduje po pandemii, czy w ogóle będzie miało jeszcze na to szansę. Wielu poległo, drużyna codziennie zabijała dziesiątki, próbując przetrwać w tym brutalnym świecie. Jeszcze parę dni temu Cheoryeon wrócił z pracy, myśląc tylko o weekendzie, poszedł z siostrą na zakupy, potem spotkali się z Souelem i przypadkowo odwiedził ich Raoun.
A teraz?
Spuścił głowę, pociągnął nosem. Łzy cały ten czas spływały strugami po policzkach, kapały na bluzę. Przygryzł dolną wargę, w pewnym momencie poczuł metaliczny posmak krwi.
Jeszcze zdrowej czy już chorej?
Bóg Spirytyzmu spoglądał na Złotoskrzydłego, przez dobre kilka sekund nie mrugając. Wziął głęboki wdech, poprawił bluzę chłopaka. Wreszcie położył rękę na jego barku, schylił się nieco, by ich spojrzenia się wyrównały.
— Posłuchaj — powiedział cicho, ton miał niecodziennie miękki jak u rodzica, który próbował uspokoić swoje rozpłakane dziecko. — Ugryziony lub nie, nigdzie cię nie zostawiamy. Robimy to, co zawsze, dopóki nie pojawią się pierwsze objawy.
— A potem? — zachlipał Cheory, patrząc w każdy punkt na twarzy Raouna, tylko nie jego oczy. — Co jak już zacznę się przemieniać?
— Wtedy pomyślimy, co dalej. Ale nie zamierzamy cię porzucić.
Słysząc liczbę mnogą, Cheoryeon popatrzył na resztę. Suyeon i Souel stali teraz bliżej niż wcześniej, jak gdyby w ten sposób zapewniając go, że nigdzie się stąd nie ruszają. Souel posyłał mu smutne spojrzenie, pierścienie w oczach świeciły słabiutkim światłem. Suyeon natomiast zaczęła wycierać chusteczką zakrwawioną dłoń brata.
— Czyli zgadzacie się na to, żeby koło was kręcił się zarażony? — zapytał ledwo słyszalnie. — Co, jak was ugryzę?
— Dopilnuję, żeby nikomu z nas nic się nie stało — odpowiedział Bóg Spirytyzmu.
Raoun był bestią. Bez mrugnięcia, jednym machnięciem miecza skracał zainfekowanych o głowę, butem zgniatał kręgosłupy, rękami łamał karki. Robił totalną rzeź na polu bitwy, tak szybko i zgrabnie się poruszał, że przez większość czasu oko widziało nie jego ataki, a same ich skutki. Nie był jednak kimś, kto wpadał w wir walki bez najmniejszego powodu. Robił to dla trójki dzieciaków, żeby bezpiecznie się dostały razem z nim do Bramy Światów. To głównie dzięki niemu nikt nie stracił całkiem psychiki. Mimo pozornego zadufania w sobie i swojej boskości nigdy nie ignorował nikogo z drużyny.
To właśnie on przerwał w końcu ciszę, jaka między nimi zapadła.
— Przeszukam mieszkanie — zarządził. — Może znajdziemy więcej wody, bo musimy przemyć twarze i ręce. Też posprawdzajcie dobrze, czy nie jesteście gdzieś ranni. Jeśli nie będzie brakować niczego ważnego, to możemy dzisiaj sobie darować. Odpocznijcie trochę.
Czystą ręką poczochrał Cheoryeona po głowie, następnie udał się do kuchni.
Jasnowidz odprowadził go wzrokiem, nic nie mówił. Powoli podniósł rękę, przejechał palcami po swoich kosmykach.
Lata minęły, kiedy ostatni raz dorosły okazał mu tyle ciepła.
Raoun znalazł duży karton soku, więc mogli poświęcić jedną butelkę wody na zmycie z siebie krwi. Souel najmniej miał jej na sobie, więc zużył tylko jedną namoczoną chusteczkę. Postanowił pomóc bogu: poszedł do sypialni w poszukiwaniu czystych ubrań. Raoun też szybko się umył, kontynuował szukanie, przywdziewając na ten czas swój boski strój. W łazience zostało tylko rodzeństwo Moon.
Po zmuszeniu chłopaka do zdjęcia bluzy Suyeon zaczęła oglądać jego lewe przedramię. Namoczyła chusteczkę, dokładnymi ruchami wytarła skórę. Nie został nawet najmniejszy ślad po ugryzieniu – wszystko wyglądało normalnie. Ku zdziwieniu brata dziewczyna odetchnęła z wyraźną ulgą.
Cheoryeon siedział nieruchomo, w milczeniu się jej przyglądał. Policzki wciąż miała wilgotne, a oczy czerwone i opuchnięte. Na szczęście oddychała spokojnie, dolna warga nie drżała. Twarz wyglądała jak niebo powoli ukazujące się po burzy.
Spuścił głowę, górne powieki nieco opadły.
— Przepraszam.
Usłyszawszy te słowa, siostra podniosła na niego wzrok.
— Powinieneś — powiedziała neutralnym tonem. — Nigdy więcej nie rób niczego tak głupiego. Dobrze wiesz, że gdzie ty, tam ja.
Jasnowidz poczuł, jak kolejne łzy cisną mu się do oczu.
— Gdzie ty, tam ja.
Racja. Rodzeństwo Moon było nierozłączne. Od zawsze trzymali się razem. W domu, szkole, na podwórku, w sierocińcu. To, że wciąż żyli, zawdzięczali przede wszystkim sobie nawzajem. Gdyby nie Suyeon, Cheoryeon udałby się do następnego wcielenia. Gdyby nie Cheoryeon, Suyeon nie przetrwałaby domu dziecka.
Byli nierozłączni.
Zwłaszcza w świetle apokalipsy.
Gdy emocje trochę opadły, Złotoskrzydły zrozumiał, że tak naprawdę nigdy nie byłby w stanie jej opuścić. Nawet gdyby uciekł z tego mieszkania, do ostatnich chwil obserwowałby ją z bezpiecznej odległości. Przecież była jego rodziną. Biologicznie jedyną.
Po umyciu się wrócili do dużego pokoju, gdzie Souel pokazał wszystkim ubrania, które znalazł. Każdy poszedł się przebrać, stare ciuchy wyrzucili do kosza. Zgodnie ze słowami Raouna, do zachodu słońca nigdzie nie wychodzili. Cheoryeon wykorzystał okazję, żeby wypuścić swoje skrzydła i pozwolić złamanemu się zregenerować. Bolało jak cholera, przez chwilę zaciskał zęby na rękawie nowej bluzy. Na szczęście kończyna wyleczyła się bez żadnego problemu.
Bóg Spirytyzmu zrobił w kuchni prowizoryczne mini ognisko, na którym ugotował ramyeon. Brakowało dodatków, bo nie mieli szczypiorku ani sera, a jajka były nieświeże. Od dwóch dni jednak nie jedli niczego na ciepło, więc nikt nie narzekał.
Dobrze, że mieli w drużynie doświadczonego kucharza, bo Cheoryeon chyba nigdy by nie wpadł na ognisko w garnku, a jak już, to by puścił z dymem pół chałupy.
Cała czwórka zasiadła do stołu, Suyeon zapaliła jedną z ocalałych świeczek, która okazała się być zapachowa. Mimo braku głodu Złotoskrzydły również nabrał sobie trochę makaronu (nikt tego nie skomentował). Jedynie Raoun nic nie jadł, po prostu siedząc z resztą. Choć jego twarz miała obojętny wyraz, wyglądał, jak gdyby w głębi duszy widok jedzącej trójki napawał go szczęściem.
Cheoryeon jadł wolno, zdecydowanie wolniej niż zazwyczaj. W normalnych warunkach niemal pochłaniał ramyeon, teraz natomiast siedział zgarbiony, małymi gryzkami skubał nitki makaronu, momentami wydając się trwać w bezruchu. Aczkolwiek nadal ramyeon mu pomagał. Pozwalał na ochłonięcie, niemyślenie o tym, co się wydarzyło. Na razie nie chciał się nad tym zastanawiać. Bał się, straszliwie się bał tego, co go mogło czekać.
Wziął nieco głębszy wdech, ukradkiem zerknął na resztę drużyny.
Jakoś to będzie.
Dopiero gdy świat ledwo rozjaśniały ostatnie promienie słoneczne, postanowili opuścić mieszkanie. Wciąż mieli cel: udać się do domu Souela, a nie chcieli marnować czasu. Bazowo nawet nie planowali niemal całodniowego postoju. Z drugiej strony na niego nie narzekali.
Jak na razie Cheoryeon czuł się w porządku. Nic mu nie dokuczało – nie pojawił się dziwny głód z pragnieniem. Co prawda, tutaj nakręcał siebie myślą, że być może jego przemiana inaczej będzie przebiegała ze względu na boskie ciało. Na dobrą sprawę był obiektem nieoficjalnego eksperymentu. Już widział oczami wyobraźni osoby w białych fartuchach obserwujące go zza kuloodpornej szyby, notujące w swoich notesach, ciekawe tego, jak istota pokroju boskiego poradzi sobie w starciu z wirusem z reguły nieoszczędzającym nikogo. Oglądaliby jak królika doświadczalnego.
— Cheoryeon, skup się na tym, co się teraz dzieje.
Zamrugał parę razy, popatrzył na Suyeon. Siostra przyglądała mu się, wewnętrzne końce brwi miała lekko wygięte ku górze. Nie musiała nawet pytać, żeby wiedzieć, że jej brat znowu zaprzątał sobie głowę niepotrzebnymi myślami.
Jasnowidz zwilżył językiem usta.
— Ciekawe, co się stało z tamtą laską, Ezel miała na imię? — rzucił wtem. — Jak myślicie, przemieniła się już?
— Nie interesuje nas to — odparł beznamiętnie Raoun.
Prawda. Nie mieli jak sprawdzić, co się stało z kobietą i tamtym genashim powietrza. I szczerze powiedziawszy, Cheoryeon nie chciał się nawet nad tym zastanawiać. Ich sytuacje były zbyt bliskie siebie.
Powinien się ogarnąć. Takim myśleniem wcale sobie nie pomoże.
Zeszli do pobliskiego metra, przyczaili się gdzieś, dopóki Bóg Spirytyzmu nie upewnił się, że najbliższy teren był czysty. Drużyna ruszyła tunelem, drogę oświetlając sobie latarką. Poza ich krokami i oddechami nie słyszeli nic. Żadnych szmerów, żadnych pomruków. Linie metra z reguły były czystym miejscem. Mało zainfekowanych tam przebywało, a jak już, to chodzili tylko po terenie stacji. Tunele były ciemne, ciche – zupełnie takie, jakich zarażeni nie lubili.
Na rozwidleniu zrobili sobie postój. Suyeon z Souelem napili się wody, coś zakąsili. Raoun przez ten czas poszedł kawałek dalej, żeby sprawdzić następną stację. Przez chwilę było słychać echo krzyków, a potem z powrotem nastała cisza. Kilka minut później bóg był przy reszcie.
Szli długo, mało ze sobą rozmawiali. Kiedy wreszcie dotarli do stacji docelowej i wyszli na powierzchnię, świtało.
Minęła prawie doba, odkąd Cheoryeon został ugryziony.
Wciąż nic się w nim nie zmieniło. Nie pojawił się głód, nie pojawiło się pragnienie. Gdy uderzył pięścią w nogę, poczuł ból. Słuch nie stał się wrażliwszy. Wszystko było z nim w porządku. Ale to mu też nie pasowało. Bał się, że ciało po prostu nie dawało ostrzeżeń, aż w końcu niespodziewanie straci nad sobą kontrolę i rzuci się z zębami na resztę. To byłaby najgorsza z możliwych opcji. Już wolałby wyraźne oznaki, które dadzą mu czas na przygotowanie.
Czasami próbował iść nieco oddalony od innych, ale wtedy czuł powiew wiatru, który go zaganiał z powrotem niczym pilnujący swych owiec pies pasterski. Za każdym razem wymieniał się spojrzeniem z Souelem; genashi nie odzywał się, ale mówiły za niego jego oczy: „Trzymaj się blisko”. Jasnowidz wyjątkowo nie potrafił się z nim kłócić. Z drugiej strony nie chciał być zbyt blisko.
Głośny huk odwrócił uwagę wszystkich. Jak jeden mąż spojrzeli w stronę, z której on dobiegł.
— To był zarażony czy ocalały? — zapytał cicho Souel. — Myślicie, że powinniśmy...?
Nie dokończył, ponieważ tuż nad nimi rozległ się przeraźliwy krzyk.
Genashi zareagował od razu. Wywołał silny podmuch, który złapał lecącego na nich zainfekowanego. Średniego wieku kobieta straciła kontrolę nad lotem, uderzyła z impetem w samochód, przebijając przednią szybę...
I niestety uruchamiając alarm.
Ze wszystkich stron zaczęły się roznosić warknięcia zmieszane z krzykami. Drużyna rzuciła się do ucieczki. Souel próbował operować powietrzem, żeby regularnie pojawiała się przy nich bariera, Raoun torował drogę, Suyeon starała się jakkolwiek zmylić zarażonych iluzjami. Cheoryeon nie mógł w żaden sposób udzielić się w walce; nie miał odpowiednich mocy. On był tylko od jasnowidzenia i Wszechwiedzy, a nawet tej Wszechwiedzy nie ogarniał!
A może spróbuje?
Na tyle, ile pozwalał mu chaos, w który wpadli, skupił całą swoją moc. Zmrużył nieco oczy, zaczął uważnie się rozglądać.
Suyeon od razu dostrzegła, że coś kombinował. Gdy zauważyła złote odcienie przebijające się przez tęczówki, poinformowała Souela, żeby bardziej się skupić na ochronie Złotoskrzydłego.
Droga ucieczki, droga ucieczki, musieli znaleźć jakieś bezpieczne...
— Tam! — wskazał jakiś lokal.
Raoun zerknął we wskazanym kierunku, potem na chłopaka. Widząc jego oczy, nic nie powiedział, a pokierował resztę do celu. Bóg Spirytyzmu pozostał trochę dłużej na zewnątrz, żeby pozbyć się przynajmniej części zainfekowanych, podczas gdy reszta wpadła do środka. Souel zablokował drzwi, potem cała trójka wspólnymi siłami zabarykadowała wejście jednym z regałów.
Raoun przeniknął do lokalu, zarządził ucieczkę tylnym wyjściem.
— Czekajcie — odezwała się wtem Suyeon. — To sklep techniczny. Może znajdziemy taśmę i coś, co nam się przyda.
Bóg popatrzył na duże okna po dwóch stronach drzwi, przy których kotłowali się zarażeni.
— Tylko szybko, szyby zbyt długo nie wytrzymają — odpowiedział.
Wszyscy się rozdzielili, zaczęli przeszukiwać półki. Cheoryeon podszedł do jednej ściany, zaczął przeglądać rzeczy. Starał się być możliwie jak najdokładniejszy, ale ciągle krzyki połączone z uderzeniami w okna skutecznie to utrudniały. W każdej chwili zainfekowani mogli się przebić, wpaść lawiną do środka, a w małym, zapchanym regałami sklepie walka zapowiadała się tragicznie. Musieli się sprężać. Jeśli nie znajdą taśmy w przeciągu najbliższej minuty, po prostu się poddadzą. Jeszcze do niejednego sklepu pójdą.
— Mam! — usłyszał wtem.
Odwrócił głowę, zobaczył Souela po przeciwnej stronie lokalu. Raoun i Suyeon byli bliżej, więc w sekundę znaleźli się tuż koło niego. Śmiertelnicy wzięli po rolce, zaczęli obklejać rękawy oraz nogawki, podczas gdy bóg pakował pozostałe rolki do plecaka. Cheoryeon zamierzał do nich dołączyć, ale w połowie kroku się zatrzymał.
Spojrzał na okno, przy którym stał. Czemu nie było żadnego zarażonego?
Spojrzał na drugie okno, to koło reszty. Zarażeni się kotłowali.
Dwa kompletnie różniące się widoki.
Tutaj nikogo nie było.
Tam niemal nie docierały promienie słoneczne.
Powoli podszedł do szyby, gdy nagle zza ściany wyskoczył zainfekowany. Oboje popatrzyli na siebie, przez dosłownie cztery sekundy wymieniali się spojrzeniami, aż nieznajomy dołączył do reszty swoich pobratymców. Zignorował Cheoryeona.
Zignorował.
Zignorował.
Cofnął się o krok, ale niespodziewanie nogi nie wytrzymały ciężaru własnego ciała. Wypuścił z dłoni kij bejsbolowy, upadł na podłogę; zdołał jedynie podeprzeć się z tyłu ręką.
Reszta drużyny zareagowała. Spojrzeli na jasnowidza – widząc jego stan, Suyeon od razu podbiegła bliżej. Złapała go za ramię, pociągnęła lekko, by zmusić do wstania. Brat miał wzrok utkwiony w jednym punkcie, więc sprawdziła, na co tak patrzył. Do okna, przy którym wcześniej nikogo nie było, przybiegła część zainfekowanych.
Gdy różnooki wreszcie pozwolił sobie pomóc przy wstawaniu, Raoun oznajmił, że na nich pora. Szybko udali się na zaplecze, tylnym wyjściem wydostali się na drugą stronę budynku, gdzie na szczęście nie czekała na nich horda.
Po jakimś czasie wreszcie udało im się znaleźć w miarę bezpieczne miejsce. Weszli na klatkę schodową, Bóg Spirytyzmu tradycyjnie zamierzał pierwszy wejść na wyższe piętra, żeby sprawdzić, czy nikt na nich nie czyhał, gdy nagle coś przykuło jego uwagę. Zatrzymał się ze stopą na pierwszym stopniu, przeniósł wzrok na Cheoryeona.
Chłopak stał, spoglądał na swoje drżące dłonie.
Zignorował go. Zignorował. Tamten zarażony go zignorował. Wszyscy zarażeni go zignorowali. Gdy tak nad tym myślał, to zdał sobie sprawę, w trakcie ucieczki zainfekowani rzucali się na pozostałych, a na niego nie. Nie musiał bezpośrednio się bronić. Nie musiał nic robić. Został zignorowany. Olany. Jak gdyby nie istniał. Ale był tu. Miał ciało. Był żywy.
Był zarażony.
Osoby z wirusem nie gryzły siebie nawzajem. Wyczuwały, że stały po tej samej stronie. Wirus chciał się rozprzestrzeniać, więc to normalne, że nie atakował kogoś, kto już go miał. Cheoryeon miał. Został ugryziony. Miał wirusa.
Jego boskie ciało go nie zniwelowało.
— Cheoryeon? — zaczął Souel.
— Widzieliście? — Złotoskrzydły podniósł na nich wzrok, z oczu popłynęły łzy. — Zignorowali mnie. Nie atakowali. Przejmowali się tylko wami.
Nikt mu nie odpowiadał. Bo co mieli? Pogratulować mu? Och, jak dobrze, nie musiał już się martwić, że ktokolwiek go ugryzie! Co za szczęście, normalnie płakał z radości! Może powinien podzielić się swoim darem z innymi, żeby wszyscy się poczuli bezpiecznie w pandemii!
To koniec. Boskość nie pozbyła się wirusa. Nie pozostała mu żadna nadzieja. Mógł zapomnieć o lepszej przyszłości. Będzie musiał opuścić resztę. Nie chciał, bardzo nie chciał. Przecież obiecał Suyeon. Ale też nie chciał, żeby siostra musiała patrzeć, jak on się przemienia i traci nad sobą kontrolę. Złamałoby to jej serce. Nic by nie mógł na to poradzić.
— I co teraz? — załkał. — Raoun?
Bóg Spirytyzmu spoglądał na niego z trudnym do określenia wyrazem twarzy. Górne powieki miał nieco opuszczone, brwi lekko zmarszczone. Światło w jego źrenicach było słabe, słabsze niż kiedykolwiek. Stał nieruchomo, wydawał się nawet nie oddychać. Chwyt na Duszniku był poluzowany, broń wyglądała, jak gdyby mogła w każdej chwili wyślizgnąć się z ręki, na co właściciel normalnie nie pozwalał.
Ciężka cisza ciągnęła się, nikt się nie odzywał. Jasnowidz był gotowy wyskoczyć na zewnątrz, ale myśli przed tym powstrzymało ciepło na jego dłoni. Zamrugał parę razy, ujrzał obok siebie trzymającą go za rękę Suyeon.
— Na razie chodźmy na górę — powiedziała dziewczyna.
Żadne z nich nie protestowało. Razem wspięli się po schodach, razem sprawdzili teren, razem wybrali mieszkanie, w którym się zatrzymają na jakiś czas. Weszli do środka, razem zabarykadowali drzwi. A potem Cheoryeon zagarnął miotłę i zamknął się w sypialni, blokując kijem klamkę. Gdy reszta zaczęła kwestionować jego akcje, odpowiedział jedynie, że musi się zastanowić.
Usiadł na łóżku, po zdjęciu butów podkulił nogi.
Nie miał pojęcia, co robić. Był kompletnie rozdarty. Złożył Suyeon obietnicę, że będzie przy niej aż do końca, lecz nie przypuszczał, że dotrzymanie słowa okaże się takie trudne. Gdy się w końcu przemieni, wtedy straci świadomość, jakąkolwiek kontrolę. Nie będzie w stanie siebie powstrzymać. Jeśli zaatakuje, to reszta zostanie zmuszona go... unieszkodliwić. Albo on skrzywdzi innych, albo oni jego – nie było innego wyjścia w tym scenariuszu.
Zablokował drzwi, bo stracił nadzieję. Minęły ponad dwadzieścia cztery godziny; do takiego momentu mało który zarażony docierał. Jeżeli boskie ciało mimo wszystko nie poradziło sobie z wirusem, to marne były szanse, że przemiana nastąpi później od innych. Był jednak jeszcze drugi powód, dla którego się zamknął. Potrzebował pobyć sam. Jak długo? Nie wiedział zbytnio. Ale musiał posiedzieć sam, on jeden, nikogo...
— Kurwa, chciałbyś się odseparować.
Wzdrygnął się, krótko krzyknął. Podniósł głowę, ujrzał Raouna, który przebywał w pokoju i akurat zabierał miotłę, odblokowując drzwi.
— Czy kiedykolwiek przestaniesz mnie tak nachodzić znienacka? — jęknął Złotoskrzydły.
— W twoich snach — burknął bóg. — A nie, ty już nie możesz spać.
W sekundę do środka weszła reszta. Otoczyli chłopaka z trzech stron, zdecydowanie nie myśląc o przestrzeganiu zasady dystansu, jaki trzeba było zachować od zarażonego. Nie to, że oficjalnie coś takiego istniało; w każdym razie byli teraz tuż koło niego, ewidentnie nie zamierzając się stąd łaskawie wynieść.
Cheoryeon zmierzył wszystkich wzrokiem, zmarszczył brwi.
— Serio musicie to utrudniać? Co, jak się teraz przemienię?
— Jeśli to ci poprawi humor, to momencie, w którym skoczysz na którekolwiek z nas, utnę ci łeb — odparł lekko Raoun, wzruszając ramionami.
— Raoun! — Suyeon posłała mu gniewne spojrzenie.
— A mógłbyś to teraz zrobić? — zapytał Cheoryeon.
— Cheoryeon!
Wszyscy patrzyli na niego, jakby był głównym bohaterem jakiejś historii. Cóż, gdyby spisać ich ostatnie przeżycia, wyszłoby z tego serio popieprzone opowiadanie, może tak bardzo, że nikt nie chciałby tego czytać. Bo co to miało być, dać się ugryźć w tak beznadziejny sposób? Zawieść innych? Zarazić ich, bo nikt nie chciał go opuszczać?
Spuścił głowę, przygryzł na moment dolną wargę.
— Chciałbym... — na sekundę głos utknął mu w gardle. — Chciałbym się rozstać z wami, kiedy jeszcze jestem świadomy.
Oczywiście, Suyeon wyraźnie się oburzyła.
— Co ty wygadujesz?!
Uderzyła go w tył głowy. Zabolało.
— Oczekujesz, że cię zabijemy, kiedy jeszcze z nami kontaktujesz? — spytał Souel, krzywiąc się mocno.
— Właśnie! — Przytaknęła czarodziejka. — Poza tym nie zapomniałeś, o czym wczoraj rozmawialiśmy? Gdzie ty, tam ja. Jak zamierzasz udać się do Zaświatów, to musisz liczyć się z tym, że ja za tobą pójdę!
Po pokoju rozległo się ciche chrząknięcie. Dziewczyna szybko przeprosiła Raouna.
Banda rozemocjonowanych głupków.
Myśl ta ostro zabrzmiała w umyśle Cheoryeona. Reszta drużyny nie zamierzała go opuścić, trwając przy nim do ostatniej chwili. Niepotrzebnie narażali siebie samych. W końcu ktoś będzie musiał ucierpieć.
Ale to była jego banda rozemocjonowanych głupków. On też był rozemocjonowanym głupkiem. I dlatego nie potrafił zaprzeczyć, że mimo wszystko cieszył się z ich towarzystwa.
Gdzie ty, tam ja.
Musiał przyznać, że to wcielenie było jego ulubionym. Fakt, lubił też inne, każde z nich miało swoje uroki. Niezwykle miło wspominał BenJohna. BenJohn jednak nie miał tak zaczepistej siostry. Ani Błogosławionego genashiego za przyjaciela. Ani boga za swego rodzaju opiekuna. Początki były trudne, tego nie dało się ukryć. Ale dzięki obecnym teraz przy nim osobom zaszedł tak daleko.
— Cheoryeon, nie mógłbyś ten ostatni raz zajrzeć do przeszłości?
W tym momencie wszyscy popatrzyli na Souela.
— No co? — Genashi na moment uciekł wzrokiem. — Przygotujemy się. Nie lepiej dla nas będzie, jeśli poznamy dokładnie, kiedy się przemieni?
Teraz wszyscy patrzyli na jasnowidza.
— Moje wizje nie zawsze się spełniają — rzucił z bólem Cheory, przypominając sobie o tym, że nie przewidział całej tej pandemii.
— Ale spróbować można — ciągnął dalej Souel.
— Właśnie, zrób nam tę ostatnią przysługę — dodał Bóg Spirytyzmu, krzyżując ręce na piersi.
Cheoryeon ugryzł się w język, żeby nie odpyskować na uszczypliwy komentarz. Przez moment bolało.
Trochę czasu poświęcił na kontemplację. Dotychczas nie zaglądał do przyszłości, bo po prostu był za bardzo przerażony tym, co mógłby zobaczyć. Co, jeżeli ujrzy z perspektywy pierwszoosobowej, jak kogoś gryzie? Idealny sposób, by do reszty zrujnować swoje ostatnie minuty. Wtedy to by chyba wyskoczył przez okno. Nie zabiłby się, ale przynajmniej zdołałby oddalić się choć trochę od innych.
Niestety (lub stety) słowa Souela miały sens. Powinien pomóc im ten ostatni raz, pozwolić odpowiednio przygotować się na najgorsze. Gdyby tego nie zrobił, to co z niego byłby za brat, przyjaciel i... jakakolwiek relacja łączyła go z Raounem. Tak, tak postąpi. Zajrzy do przyszłości. Mógł się tyle poświęcić.
Wziął głęboki wdech, zamknął oczy. Przywołał wizję. Zaczął przeglądać wydarzenia. Starał się zachować spokój. Spokój, oaza, zen. Da radę.
Pozostała trójka wpatrywała się w niego z wyczekiwaniem. Nikt nic nie mówił, nikt się nie ruszał, być może nawet nikt o niczym nie myślał. Po prostu czekali. Czekali. Po minucie trochę niecierpliwie. Po kolejnej każdy nieco zmienił swoją pozycję.
W końcu Cheoryeon powoli podniósł powieki. Blask białych źrenic wrócił do normy, chłopak znajdował się z powrotem w rzeczywistości.
— I co? — ponagliła go Suyeon.
Brat nie odpowiadał.
— Mam szykować Dusznika? — rzucił Raoun.
Nadal nic.
— Przepraszam — powiedział pospiesznie Souel. — Myślałem, że to pomoże, że wiesz, że jakoś to ogarniemy być może i...
— Nie przemienię się.
Usłyszawszy te słowa, wszyscy zaczęli pochłaniać wzrokiem Cheoryeona. W sypialni nastała dosyć niezręczna cisza. Nikt nic nie mówił, nikt się nie ruszał, być może nawet nikt o niczym nie myślał.
Wreszcie ktoś postanowił się odezwać i był to Raoun:
— Zajebię cię któregoś dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz