Dzień zapowiadał się wspaniale. Słońce miło prażyło w kark, kocięta buszowały po przeciwległej stronie obozu, a w powietrzu czuć było słodki zapach dojrzewających jagód. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że ten poranek będzie wręcz idylliczny.
Czarny Pazur, którego zadaniem było wyznaczyć patrole tego dnia, oddelegował Bursztynową Bryzę na tak zwany relaks. Rzucił okiem na jego poharataną łopatkę. Bryza wcale nie opierał się na drugiej nodze, żeby ta (już wiele miesięcy temu) zraniona wisiała w powietrzu, jakby nadal miał trudność z opieraniem na niej ciężaru.
– Weź dzisiaj wolne. Nie naciskaj na nogę – trzepnął uszami, machnął ogonem i odszedł, kiedy tylko Bursztynowy zniżył łeb w geście zrozumienia.
Tak oto Bursztynowa Bryza miał swój pierwszy od wielu księżyców dzień bez patrolu. Dzień wolny od pracy. I zapowiadał się on, znowu, wspaniale.
Życie w klanie było całkiem, jak na życie w dziczy, spokojne. Jeżeli można nazwać las i wieczną jatkę o kolejny obiad spokojnymi. Bursztynowa Bryza, niegdyś Bonifacy, bo tak nazwała go dwunożna właścicielka (nienawidził tego imienia. I bardzo cieszył się, że kiedy przyszedł czas, udało mu się uciec przez szparę w ogrodzeniu i nigdy nie spojrzeć za siebie, w przeszłość), cenił sobie niezależność, jaka przychodziła z byciem wojownikiem. Przynajmniej w porównaniu z byciem pieszczochem.
Oczywiście, z byciem wojownikiem przychodziły również obowiązki. Od pierwszego dnia w klanie Bryza dostał ich więcej, niż mógł zliczyć. Jako młodzik został uczniem, a uczniem był rezolutnym, chętnym, jednym z tych, co nie narzekał, nie komentował, a robił, co mu mentor nakazał bez piśnięcia sprzeciwu. Dzięki temu udało mu się szybko przejść ceremonię i uzyskać nowe imię.
Wojownikiem, nie plując sobie w pysk, był całkiem dobrym. Polował, patrolował i pilnował terenów, jak każdy inny szanujący się wojownik klanu. Przynajmniej do czasu. Podczas jednej z potyczek o polanę, jeden z nacierających wojowników Klanu Dwóch Burz – wielki, płowy kocur – wbił się pazurami i zębami w ramię Bryzy, zabierając ze sobą potężny kawał mięsa. I faktycznie, przez pierwsze parę dni, nawet z pomocą Złotego Księżyca i całego pyska ziół i lekarstw, Bursztynowy był praktycznie wyjęty z życia klanu. Łapa się zagoiła, jakoś, i chociaż zdarzało jej się dawać Bryzie w kość raz na jakiś czas, to nie było źle. Nie kulał na co dzień, nie miał problemu z polowaniem, generalnie było dobrze. No, chyba że trzeba było się z czegoś wywinąć. Jak, na przykład, z dnia pracy.
Bitwa na polanie została zapamiętana, bo to wtedy udało im się wygonić wrogów za strumyk i zagajnik mieszczące się spokojne trzy, może nawet pięć, susów za terenem Klanu Teflonu. Bryza, wraz z innymi wojownikami broniącymi granic dostał nawet od Sięgającej Gwiazdy pełne szacunku skinienie głową. No i dłuższy okres rekonwalescencji. Jednak teraz, po tylu księżycach, z dnia na dzień coraz trudniej było udawać, że z nogą jest bez przerwy coś nie tak. Wytłumaczenia powoli się kończyły. Mimo wszystko Bursztynowy uznał, że może pozwolić sobie na ten ostatni dzień wolnego. Kolejne mogą kwestionować, ale ten w pełni należy do niego.
Jakby tak o tym pomyśleć, to zdecydowanie zasługiwał na emeryturę. Przewalczył swoje, wykazał klanowi oddanie, tracąc sierść i wąsy po drodze. Wymęczył swego mentora, wymęczył Złoty Księżyc i jego poprzednika, wizytując w norze medyka częściej, niż inni ze swoim buńczucznym charakterem i gotowością do rzucenia się na każdego wroga z obnażonymi pazurami i kłami.
Żeby utrzymać pozory, że tego dnia łapa dokuczała mu na tyle, by nie mógł wywiązać się z porannego patrolu, Bryza zahaczył w drodze na ulubioną skalę (przeznaczoną na ogólny relaks i wygrzewanie na słońcu, nic związanego z żadnymi, hatfu, obowiązkami) do jaskini Złotego Księżyca. Młody kocur (bo Bursztyn pamiętał jeszcze ceremonię ucznia, zanim Księżyc był nawet Łapą, a królowe wołały na niego Złotek) podniósł pstrokaty łeb, różnokolorowe oczy błysnęły.
– Znów boli?
Bursztynowa Bryza machnął ogonem, podniósł lewą łapę tak, by wisiała nad chłodnym podłożem.
Księżyc zrobił kilka okrążeń wokół zapasów liści i ziół, wreszcie przyniósł pod łapy Bryzy kępę zielonych pędów, z których wysuwały się drobne, małe kwiatki.
– Rumianek i stokrotka na uśmierzenie bólu – miauknął, jakby Bursztyn nie znał już wszystkich kwiatków o przeciwbólowym działaniu na pamięć po tylu wizytach – ale jakikolwiek ból, którego doświadczasz, jest bardziej w twojej głowie, niż w nodze. Ona dawno się zagoiła.
Bryza, zamiast jakkolwiek komentować stwierdzenie medyka (który pewnie miał rację. Przynajmniej w jakimś tam stopniu), wziął ziele między zęby i kiwnął łbem na pożegnanie. Wygramolił się z jaskini bez słowa.
Żuł lekarstwo powolnym ruchem szczęki, wylegując się na swoim ulubionym kamieniu. Słońce powoli sunęło po czystym niebie, zbliżając się do zenitu. Nawet powszechna duchota Pory Zielonych Drzew nie dawała się tak we znaki, dzięki lekkiemu wiatrowi poruszającemu gałązki i liście. I tak cały dzień Bursztynowa Bryza spędziłby na przedsmaku należnej mu emerytury, gdyby nie pisk, gwizd, świst i ogólne szamotanie, które przecięło ciszę i spokój południa.
Poczuł zapach obcego kota przy nosie. Poniósł powieki dopiero po kilku chwilach, od niechcenia. Płowy kocurek, drobny i młodziutki, wbijał w niego wielkie, jasne oczy.
– Sięgająca Gwiazda ogłosiła zebranie – miauknął podekscytowanie, prawie skacząc na swoich drobnych łapkach – Podobno ma być ceremonia.
To akurat było dość ciekawą nowiną. Ceremonii w Klanie było kilka. Najczęstszą było pasowanie uczniów wojowników. Chociaż kociąt w klanie była tylko garstka, i tak, zanim odbyły odpowiednie szkolenie i mogły dostać imię wojownika, wydawałoby się, że pojawia się ich coraz więcej. Drugą w kolejności (i ilości) była właśnie ceremonia nadania imienia, kiedy to uczniowie stawali się pełnoprawnymi wojownikami. W podobny sposób działało również mianowanie na medyka. I ostatnia, najbliższa Bursztynowi ceremonia – ta, której tak bardzo pragnął, która śniła mu się częściej niż tłusty ptak u łap – emerytura. Ceremonia starszego. Kiedy to kot, odpowiednio zasłużony i stary, dostawał pozwolenie od przywódcy i Klanu Gwiazd na zasłużony odpoczynek. Może nie był jeszcze emerytem wiekowo, ale zdecydowanie, przynajmniej według niego, na nią zasłużył. Tak, tego Bursztynowej Bryzie właśnie potrzeba.
Bryza podniósł się, kiwnął głową na kocię, sygnalizując, że zrozumiał. Mały odbiegł w podskokach do ostrokrzewu przy jamie karmicielek. Faktycznie, gdy Bursztynowy spoglądał z wysokości na teren obozu, dojrzał zbierające się na polanie koty. Sięgającej Gwiazdy nadal nie było widać, ale pewnie miała zamiar wysunąć się zza skarpy i to z niej prowadzić rytuał. Ziewnął, przeciągnął się, i zeskoczył z mile rozgrzanego kamyka na przesuszoną trawę polany. Znalazł wzrokiem Księżycowe Serce, jednej z jego częstszych kompanów patrolu. Kwinęli sobie głowami na powitanie i Bryza usiadł całkiem blisko kocura. Przynajmniej bliżej niż innych, ale wciąż w bezpiecznej odległości od tłumu.
Sięgająca Gwiazda faktycznie pojawiła się na skarpie, oświetlona przez słońce przypominała byt stworzony wyłącznie z cienia. Bursztynowy zmrużył oczy.
Większość przemowy weszła mu jednym uchem, a wyszła drugim. Nigdy nie był koneserem rozkwieconych zdań, bardziej działał na prostych komendach i poleceniach. Faktycznie, co jakiś czas na środek polany wybiegały młode kotki, pewnie, żeby zostać Łapami i rozpocząć swój trening. Wbijał pazury w piach, wydrapując w ziemi równą, potrójną szramę, mając nadzieję, że ceremonia zajmie mało czasu. Miał relaks, do którego planował wrócić.
– Bursztynowa Bryzo.
Czyjś, prawdopodobnie Księżycowego (albo jego partnera, wciśniętego w jego bok), ogon uderzył w jego bok. Bryza dopiero po chwili zorientował się, że przywódca miauknął jego imię. Poderwał się z ziemi, na co Sięgająca Gwiazda mrugnęła powoli.
– Podejdź bliżej.
Bursztynowy wysunął się poza linię słuchających kotów, stanął tuż przed skarpą. Musiał zadzierać łeb całkiem wysoko, żeby dojrzeć lidera klanu z tej pozycji.
– Wykazałeś się walecznością, odwagą i poświęceniem wobec Klanu, który jest wdzięczny za twoją wierną służbę.
Bryza nastroszył uszy, próbując uspokoić emocje. Tak, nadeszła ta wspaniała chwila. Oficjalnie zostanie zwolniony z roli wojownika, i będzie mógł spędzić pozostałe księżyce w spokoju i ciszy.
– Dlatego właśnie zostaniesz mentorem Sosnowej Łapy. Przekażesz uczniowi swoje największe przymioty, by i on stał się wartościowym członkiem Klanu Teflonu i silnym wojownikiem.
Naprzeciwko Bryzy, zza ostrokrzewu i tłumu słuchających ceremonii kotków, wygramolił się ten sam płowy kociak, który wcześniej przerwał mu drzemkę. Małemu oczy migotały jak wieczorne świetliki, ekscytacja nową posadą emanowała z całego jego ciała, ledwo co stanął bez ruchu, wypełniony młodzieńczą energią.
Uczeń. Zamiast na emeryturę, Bursztynowa Bryza dostał ucznia. Tego, czego przez ostatnie wiele sezonów udało mu się unikać.
Skinął łbem na Sięgającą Gwiazdę i małego, Sosnową Łapę, po czym wrócił na miejsce za tłumem. Przywódca wrócił do nadawania imion kolejnym kociętom. Bursztynowa Bryza położył po sobie uszy, westchnął.
No, taka to emerytura.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz