Mieszkanie, o dziwo, nadal stało. Dante sądził, że bez Bashara ściany po prostu zawalą się, pogrzebią go i tak jak on odmówią normalnego funkcjonowania, dopóki pan doktor nie wróci. Zniknął jeden z fundamentów tworzących z tego miejsca bezpieczną przystań, jak zatem reszta miała działać bez niego?
Powinien móc odetchnąć, poczuć ulgę po przejściu przez znajomy próg, błogą świadomość, że można wreszcie zdjąć buty, rzucić torbę w kąt, odgrzać przygotowany wczoraj obiad i wyłożyć się na kanapie na zasłużone dwadzieścia minut, ale Dante stanął w przedpokoju, zamknąwszy drzwi, i jedyne, co odczuł, to miażdżącą go tęsknotę. Bo Bashar zawsze wchodził przed nim, przepuszczony przez swojego syrena, odwracał się do niego z lekkim uśmiechem, gdy wieszał płaszcz, potem szedł umyć dłonie ulubionym mydłem, a za nim podążał Dante, zawsze chcący zdążyć, by od tyłu przytulić doktora, złączyć ich palce w konwaliowej pianie. Czasami lekarz wracał wyjątkowo wcześniej od krawca, lecz wtedy wzrok od razu łowił ukochanego w salonie, uszy nasłuchiwały krzątaniny w sypialni, zawsze jakoś syren wiedział, że jego miłość jest w domu. A teraz nie było go nigdzie, i nie miało być przez kolejne tygodnie.
Nie zdjął butów, nie rzucił torby w kąt, Dante zsunął się po lakierowanym drewnie drzwi na podłogę, podkulił nogi do piersi, oplótł je ramionami, nie zawieszając smutnego spojrzenia na niczym konkretnym. Zerknął tylko przelotnie na godzinę w telefonie. Z dziewiątej zrobiła się dwunasta, bo czekał jeszcze na lotnisku do jedenastej, aż samolot Bashara wystartuje, czyli minęły trzy okropne godziny, odkąd się pożegnali. Jeszcze około siedmiu, nim zobaczy go na laptopie. Odłożył urządzenie ekranem do góry, czując ucisk w piersi, skulił się jeszcze mocniej. Było mu tak potwornie, nieprzyjemnie zimno.
Siedział tak, dopóki odrętwienie nie wymusiło na nim zmiany pozycji. Zostało sześć godzin. Jak w transie, pozwalając ciału działać machinalnie, pozbył się w końcu butów i koszuli, wrzucił je niechlujnie pod wieszak. Brudne naczynia ze śniadania po prostu ułożył w stos, bo zmywarka czekała na wypakowanie, ale on nie miał nawet siły, żeby podnieść rękę do półek ze szklankami.
Położył się na kanapie i zawinął w koc. Pięć godzin.
Gdy zamykał oczy, widział Bashara. Gdy je otwierał, za każdym razem liczył, że nagle zobaczy go naprawdę, leżącego tuż przy nim, wtulonego w jego tors. Cztery.
Wcisnął nos w poduszkę pachnącą lawendą, świeżo wyciągniętą z szafki. Trzy.
Zaczęła go boleć głowa, brzuch domagał się jedzenia. Dwie.
Bashar napisał, że jedzie do swojego noclegu w Bharacie i zadzwoni o czasie, za jakąś godzinę. To go ożywiło, ruszyło, wyparło na moment otępienie, tę naturalną reakcję obronną jego serca, by nie załamał się kompletnie pod ciężarem rozłąki. Zjadł marną kanapkę, wypił szklankę wody i usiadł przed laptopem z notesem, prezentem od Bashara na ich pierwszą rocznicę, czekając na połączenie.
Nigdy, w ciągu całego jego życia, nie przyszło mu do głowy, by prowadzić jakiś dziennik, pamiętnik, tworzyć zapiski z dnia. Nie uważał, że miał o czym pisać, albo nie chciał widzieć niektórych swoich myśli na papierze. I teraz żałował, że tak wzbraniał się przed tym, bo pióro mknące po kartkach notesu uspokajało go, wymagało ubrania chaosu z umysłu i serca w zdania, choć te miejscami wciąż potrafił być poplątane. W każdym razie ten samoistnie powstały nawyk spisywania swoich przemyśleń, wspomnień, wszystkiego, co chciał przekazać Basharowi za niecały rok, nie tylko przynosił mu dużo radości, ale również pomagał mu w trudniejszych chwilach. Więc napisał o dłużących się godzinach, o swojej niechęci do wstania, o chłodzie i ciszy, które już go przytłaczają, napisał, że wciska policzek w miękkie poduszki, aby lepiej wyobrazić sobie jego dłoń gładzącą pobliźnioną skórę. Gdy Bashar zadzwonił, część smutku spoczywała w notesie i uśmiech miał szansę rozjaśnić syrenią twarz.
Przypadkiem musnął palcem ekran, myśląc o tych dzielących ich odległościach. Przełknął prędko wzbierającą w nim falę płaczu, lecz Bashar to i tak zauważył, umilkł na moment, spojrzeniem przepełnionym troską i czułością patrząc na swego syrena. Wiedział, że przesadzał, ale nie został stworzony do długiego czekania i wciąż nie nauczył się sobie z tym radzić. Tęsknił, i to tęsknił całym sobą, a każdy dzień z tym uczuciem ciążącym na barkach miał być torturą.
Rozmowa w końcu musiała dobiec końca, choć Bashar mimo zmęczenia pierwszą częścią podróży przeciągał moment rozłączenia się. Dante spojrzał na godzinę. Dwudziesta druga. Rozpoczął na nowo odliczanie – dwadzieścia jeden godzin, nim usłyszy go ponownie. Kontrolowanie czasu nie było jego ulubionym zajęciem, teraz jednak zastanawiał się, czy jutro nie pójść i nie popatrzeć na zegarki w sklepie.
Noc okazała się najgorsza.
Nie spał sam już od… bardzo dawna. Nawet nocne dyżury Bashara zwykle kończyły się tak, że syren odbierał swojego lekarza z pracy i dopiero wtedy zasypiał, a te dwie godziny w ramionach swej miłości dostarczały mu więcej odpoczynku, niż sześć spędzonych na szukaniu wygodnej pozycji, która bez Bashara nie istniała.
Wanna była zbyt kanciasta. Jego ulubione miejsce, synonim bezpieczeństwa i spokoju, wypełnione wodą, ukochanym żywiołem, przestało wyglądać tak zachęcająco, gdy syren mierzył się ze świadomością, że znajome bicie serca nie zabrzmi nagle pod taflą, że nie będzie ukochanego ciała, w które mógłby się wtulić. Spróbował mimo to, ułożył się w ciepłej w wodzie, bo w takiej spali z Basharem. Po chwili wszystko zaczęło go boleć, od mięśni, przez kości, stawy i rekini ogon, a łazienka tonęła przez ilość wylanej wody, gdy syren wiercił się nieustannie na dnie.
Łóżko było za duże. Miękkie, pachnące świeżą pościelą, powinno służyć za posłanie dla dwóch osób, nie jednej. Dante wsunął się pod kołdrę, w mroku wypatrując sylwetki leżącej tuż obok, instynktownie szukającej bliskości. Lecz smukłe plecy nie naparły na jego pierś, nie spoczął na niej ciężar Bashara lubującego się w spaniu na swoim syrenie, nie było nóg, z którymi mogłyby się splątać jego własne.
Wszystko było puste. Puste, pozbawione kolorów i przypominające mu na każdym kroku, że kogoś brakuje.
Dante skopał pościel, chwycił jedną z poduszek, przycisnął ją do swojego torsu, mocno i zaborczo obejmując, zaciskając powieki i chowając twarz w niej, jakby bliskość pierza była w stanie zaradzić coś na drżenie barków, na ból, który ustąpiłby tylko dzięki dotykowi lekarskich dłoni. A Bashar przecież nie przyjdzie, nie wyszepta niczego miłego do ucha, nie złapie jego ręki i nie pogłaszcze tam, gdzie bolało.
Ciche łkanie poniosło się po sypialni. Nienawidził zostawać sam.
W telefonie piętrzyły się nieprzeczytane wiadomości i nieodebrane połączenia, jeśli już komuś Dante odpowiadał, kto nie był Basharem, to czasami Kuttnerowi, żeby po trzech godzinach od ostatniej salwy marudzenia szefa w poczcie głosowej odpisać, że tak, zrobił tamtą sukienkę, ale przyniesie ją do zakładu dopiero jutro. Już pomijał fakt, że cokolwiek, co ostatnimi dniami wyszło spod jego rąk, miał ochotę podrzeć, wrzucić do kosza albo spalić, bo coś było z nimi nie tak. W rezultacie nawet siedzenie przy maszynie mu zbrzydło, a to znajome terkotanie męczyło.
Był jeszcze Virgil, któremu też nie odmawiał rozmowy albo wymiany wiadomości, gdy coś od wilkołaka przychodziło, choć konwersacja pisemna z syrenem brzmiała nienaturalnie sucho, a swoim smętnym głosem martwił po zaledwie jednym wypowiedzianym słowie.
Dante spojrzał na dzwoniący telefon, na ekran laptopa przed sobą, znów na telefon. Piątek, godzina dwudziesta druga, był już po rozmowie z Basharem i czuł aż za dobrze, gdzie to zmierzało. Z westchnieniem sięgnął po urządzenie, nie zatrzymując lecącego serialu.
— Halo? — mruknął
— Dante, hej — przywitał się pogodnie Vi, zaśmiał do kogoś po drugiej stronie słuchawki, pewnie Seymoura, zaraz wrócił do niego. — Co porabiasz?
Syren poprawił się na kanapowych poduszkach, naciągnął mocniej na ramiona koc, pod którym czasem drzemali z Basharem, przy okazji uważając, by nie dotknąć czymś twarzy, bo maseczka, kupiona przez lekarza i zostawiona specjalnie na wierzchu w łazienkowych szafkach, z przypiętym do niej uroczym liścikiem, wciąż potrzebowała pięciu minut. Miskę z lodami trzymał na skrzyżowanych nogach, z laptopa leciał odcinek serialu widzianego przez Dantego już chyba z pięć razy, a światło lamp zastępowała armia lawendowych świeczek, tworząca ze stolika miejsce dobre na okultystyczne praktyki.
— Jem lody czekoladowe i oglądam moją i Bashara ulubioną dramę kostiumową — odpowiedział, samym tonem broniąc znaczenia swojej piątkowej aktywności.
— Dante — westchnął Virgil. — Nie możesz gnić kolejny dzień w mieszkaniu.
— Mogę i będę — zaprotestował błyskawicznie.
Tylko że słowa równie szybko przestały brzmieć tak pewnie dla niego, bo przecież Bashar prosił, żeby dbał o siebie, może spotkał się z chłopakami. I co prawda syren niczego nie obiecywał, a sugestia doktora była luźna, lecz już widział troskę w ukochanych oczach, gdy znów będzie musiał przyznać, że nigdzie nie był, Zapałki nie ojebał w cymbergaja, że zagrzebał się pod swoją tęsknotą i nie wyściubił nosa poza mieszkanie, bo i tak na zewnątrz nie czekał jego pan doktor. Dante westchnął, zatrzymał serial, odłożył miskę.
— Seymour, pomocy… — Usłyszał wilkołaka, a potem było jakieś zawirowanie na linii, były czarodziej odezwał się w słuchawce.
— Weź, chłopie, rusz dupę i chodź do baru, Zapałka się stęsknił.
— Okej, przyjdę — odparł, niechętnie opuszczając swój kokon smutku. Nie zareagował na zdziwioną kurwę rzuconą przez Seymoura.
— Co się, kurwa, lampisz? — przywitał Ignisa.
— Bo głupio, kurwa, wyglądasz — odpowiedział mu równie miło genashi.
Tak naprawdę to się wszyscy gapili, nie licząc Ioannisa, którego w barowym gronie nie było, i Raama, bo jemu to każdy wygląd był obojętny, chyba że miało się cycki albo jebitne talerze i gary do nawalania w nie. Dante zjawił się w lokalu jako ostatni, cudem ściągnięty na spotkanie ku wielkiej uciesze Zapałki („Z kufla ci, Seymour, jebnę”), i zrobił większe wejście, niż gdyby zwyczajowo wystroił się jak świąteczna choinka. Bo czy któryś z chłopaków widział go kiedykolwiek w szarym, nudnym dresie poza domem? Czy syren był w stanie pełnej świadomości, gdy wychodził na miasto w prostej, czarnej bluzie, skołtunione włosy spinając z tyłu dużą spinką w kształcie muszli? Nawet te różowe okulary nie patrzyły wkurwiająco, nie błyszczały się zadziornie, kryły podkrążone oczy. Dwie studnie strapienia, w których ginęło światło.
— A spierdalaj — burknął syren, bez ogródek wlazł na stół, ignorując wołania chłopaków, wpakowało się na siedzenie obok Zapałki. — Pijemy czystą?
Muzyk zmierzył go wzrokiem, uniósł brew.
— I wrócisz po niej sam, gdzie trzeba? — zapytał zaczepnie.
Dante wzruszył lekko ramionami.
— Jest szansa, że po pijaku kupię bilety do Sallandiry.
— Co?
— Gówno. Pijemy?
— To trzeba jakieś reguły ustawić dla zabawy — odparł Raam.
— Twoją starą trzeba ustawić. Po prostu daj te kieliszki.
Seymour westchnął dramatycznie, oparł skroń o głowę Virgila.
— Nie będzie łojenia dupy Zapałki w rzutkach?
— Nie — odpowiedział krótko syren.
— A ja się nastawiłem na jakiś turniej rozpierdolu.
— To, kurwa — Dante machnął ręką — nie wiem, debatę w parlamencie pooglądaj.
— Coś ty taki zajebiście drażliwy? — burknął Ignis. — W dupę cię jedna z tych swoich kolorowych fląder ugryzła?
Syren wywrócił oczami, zaklął znowu, założył ramiona na piersi, mając wrażenie, że jeszcze chwila i rozpierdoli ten stół. Rozmowy i śmiechy zniknęły, wszyscy popatrzyli po sobie z kolektywnym „co jest, kurwa?” malującym się w oczach, nawet Zapałka zamrugał, zdziwiony ciszą ze strony krawca, brakiem jakieś żarliwej obrony swoich wodnych podopiecznych.
— No ja pierdolę — mruknął. — Karpia nam podmienili.
— Podmienić to ja ci zaraz mogę mordę na jeszcze bardziej krzywą.
Chłopaki parsknęli śmiechem, zajął ich jakiś inny temat, inne żarty, Dantemu zaś nie przeszkadzało, że nie był on teraz w centrum uwagi, wręcz był wdzięczny za to. Choć może bez jego historii, bez krzyków i ochoty do walki z Ignisem było im jakoś dziwnie, nienaturalnie.
Zapałka, jak zwykle pozbawiony instynktu, miał lepszy pomysł, niż żeby zostawić go w spokoju.
— Długo jeszcze? — zapytał cichszym głosem.
I już chciał Dante coś sarknąć, powiedzieć, żeby genashi spadał, ale coś w tonie muzyka go powstrzymało. Zerknął kątem oka na mężczyznę, jego debilny pysk, który wyjątkowo nie wykrzywiał się w jakiś grymas. Wiedział, Vi mu powiedział. Pewnie już wszyscy wiedzieli, tylko teraz widzieli, a nie tylko słyszeli, co się z nim dzieje.
Poprawił się na siedzeniu, zawiesił spojrzenie na Raamie opowiadającym Virgilowi jakąś żenującą historyjkę z Seymourem w roli głównej.
— Dwa tygodnie — mruknął przez ściśnięte gardło. Dwa tygodnie pozbawione Bashara.
Ignis skinął oszczędnie głową, siedział po prostu przez chwilę, po czym klepnął decydująco otwartą dłonią w stół.
— Zagramy w bilard.
— Cmoknij mnie.
— Nie pierdol, gramy i chuj.
Ochoty nie miał na jedzenie, a co dopiero zebrać się i zagrać w cokolwiek, ale już wyciągnęli go siłą z mieszkania, to i siłą zmusili do walnięcia paru kul kijkiem. Zapałka przegrywał z kretesem, nawet gdy Dante się nie starał, przeklinał niebieską kulę i kazał Seymourowi wyliczać mu jakieś kąty strzału, tylko po to, by i tak zjebać. I mimo tego zmęczenia, które odbierało mu chęci do życia, mimo poczucia, że nic nie ma sensu, jeśli na koniec dnia nie będzie gdzieś czekał na niego Bashar, było mu trochę lepiej przez ten spalony brykiet i otoczenie znajomych twarzy, wywołujących u niego krótkie parsknięcia. Nie dobrze, nie w porządku, nie lżej. Ale trochę lepiej. Chociaż na ten wieczór.
Umówili się na dziewiętnastą trzydzieści, za dziesięć sekund miała wybić właściwa godzina. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Bashar nie odebrał po ledwie rozpoczęciu połączenia. Coś się stało, coś się na pewno stało, Dante przeklikał się szybko na wyszukiwarkę, sprawdził, w jak najszybszy sposób się dostać do tego piaszczystego skwaru…
— Dante? — Głos, jego ulubiony i najpiękniejszy, rozległ się z głośników, syren znów zmienił prędko okna, uśmiechnął się szeroko na widok swojej miłości.
— Panie doktorze! Dobry wieczór!
Mięśnie twarzy błyskawicznie rozbolały go od uśmiechania się i szczerzenia kłów tak szeroko, że błyszczały się w kamerce laptopa. Te dwie, trzy godziny, które spędzali razem, wymieniając się wszystkim, od najmniejszych nowinek po najciekawsze odkrycia turystyczne Bashara i najcięższe zamówienia z pracy Dantego, były jedynymi od wyjazdu lekarza, gdy syrenie wargi same wyginały się w górę, bo tęsknota na moment odpuszczała, chciał się śmiać i korzystać w pełni z czasu, który mieli dla siebie. Bashar opowiadał o tych wszystkich miejscach, w które chciałby go zabrać, on mu mówił o kulinarnych przepisach, które wypróbował ostatnio, żeby rozpieścić lekarza po powrocie dobrym, domowym obiadem. Nie wspominał, że właściwie poza spróbowaniem, czy wyszło znośne, nie zjadał większości tych posiłków, nie musiał. W końcu i tak ból rozłąki dopadał ich obojga, prawie szeptali o tym do mikrofonów, jak trudno im bez siebie, jak pragnęli zasnąć znów razem. A wtedy wzrok Bashara zmieniał się, dokładnie wpatrywał w swojego syrena i patrzył na wylot przez niego, nawet przy takich odległościach.
— Słońce, wyglądasz na bardzo wymizerniałego. Jadłeś dzisiaj? — zapytał Bashar, co stało się zwyczajem.
Dante nigdy by go nie okłamał, nie zmieniało to jednak faktu, że wyznanie prawdy nie przychodziło mu najłatwiej.
— Rano trochę…
— A jest?
— Dwudziesta…
— I poszedłeś tak do pracy i na trening?
— Tak…
— I spałeś normalnie zeszłej nocy?
— Może ze dwie godziny…
— Kochanie, martwisz mnie — powiedział z troską lekarz.
— Przepraszam.
Bo Bashar powinien się cieszyć wyjazdem, nie zastanawiać, czy Dante nagle nie zemdlał, czy zjawił się w ogóle w pracy, czy może uczucia przytłoczyły go tak bardzo, że od jednej rozmowy z nim do drugiej nie zrobił nic, włącznie z pójściem do kuchni.
Mężczyzna pokręcił nieznacznie głową.
— Nie chodzi o to, że masz mnie przepraszać. Musisz dbać o siebie. Dla mnie, dobrze?
Wziął głęboki oddech, zacisnął dłonie.
— To bywa czasami bardzo trudne, gdy jestem sam — przyznał cicho. Widział dłonie Bashara na kamerce i marzył, by choć na króciutką chwilę wtulić się w nie.
— Wiem. — Doktor uśmiechnął się czule. — Ale jesteś moim dzielnym chłopcem i dasz radę.
Dante odpowiedział mu tym samym, lecz oczom wciąż daleko było do typowej dla nich pogodności.
— Dam radę. Tęsknie za tobą.
— Ja też tęsknię, Skarbie.
W skrzynce, tak jak przeczuwał, za każdym razem były tylko jakieś pierdoły. Niby szukał, czy pośród ulotek znalazła się może bardziej oficjalna koperta, coś bezpośrednio kierowane do Bashara, ale nawet wodociągi wrzuciły zwykłą kartkę, że w czwartek nie będzie wody przez pół dnia. Westchnął. Zajebiście.
Przejrzał do końca zawartość skrzynki. Śmieć, śmieć, śmieć, to do sąsiada było, jeszcze jeden…
Zawahał się. Jego imię na szerokiej kopercie. I Bashara, ale w miejscu nadawcy. Ale to nie miało sensu. Chyba. Bashar mu wysłał list? Poprosił, żeby pisał, lecz chodziło raczej o komunikatory. Znaczek pochodził z jebanej Sallandiry, adresu pod imieniem lekarza nie miał pojęcia, jak przeczytać.
— Co jest, kurwa… — mruknął w szoku, analizując wzrokiem kopertę i wchodząc prędko po schodach do mieszkania. Cudem się nie wypierdolił.
Serce już waliło mu o żebra, gdy w pośpiechu szukał ostrego noża, by rozciąć równo kopertę. A może na biurku Bashar miał taki specjalny do kopert? Chuj, za daleko o te pięć kroków, Dante potrzebował sprawdzić zawartość teraz. Rozciął papier, sięgnął do wnętrza, a na blat w kuchni wysypała się biżuteria. Czerwono oczko przy łańcuszku błyszczało się radośnie. Z kopertą w jednej dłoni, złożonym listem w drugiej i prezentami przed nim, Dante chyba zapomniał, jak oddychać. Otworzył powoli list.
Mój Najdroższy Dante, wypisane na samej górze, było dla niego jak pocałunek.
Pewnie tylko mu się wydawało, że papier pachniał znajomo, ale ta namiastka obecności Bashara, trzymanie w dłoniach czegoś, co przeszło przez jego dłonie, sprawiło, że poczuł, jakby ukochany był przy nim, ujmował jego twarz i mruczał słodko wszystkie zdania zapisane tym charakterystycznym, wręcz królewskim pismem. Czytał w głowie słowa jego głosem, słyszał tęsknotę i uczucie. Na marginesach powstawały delikatne wgniecenia, bo Dante starał się utrzymać w drżących dłoniach papier.
Bashar myślał o nim równie nieustannie jak on, i te przemyślenia wsadził w kopertę, posłał przez więcej niż chyba pół świata, by dotarły do jego syrena. Nie dziwił się, że doktor był do tego zdolny, lecz serce, które dawniej cieszyło się z najprostszych wiadomości na telefonie, skrótowych i pozbawionych głębi, szalało w piersi, próbując pojąć skalę oddania swej miłości.
Usiadł na podłodze, bo nogi odmówiły nagle posłuszeństwa. Wybrał numer Bashara w telefonie.
— Kochanie? — odezwał się chwilę potem lekarz.
— Bashar! — zawołał głośno syren, śmiech dobiegł go z drugiej strony. Zamachał przed sobą kawałkiem papieru, jakby mężczyzna mógł zobaczyć jego ekscytację. — List! List!
Znów słodki śmiech, zadowolony uśmiech Dante usłyszał wyraźnie w słowach.
— Coś z urzędu?
Kostki lodu w szklankach z mrożoną herbatą rozpuszczały się powoli, Giovanna zamieszała między nimi słomką, upiła łyk swojego picia, nim kontynuowała opowiadanie o swojej koleżance, którą spotkała przypadkiem na targu rybnym. Dante miał problem ze skupieniem się na jej słowach nie dlatego, że go nie interesowały, ale jego myśli bezwiednie uciekały ku Basharowi, w szczególności, gdy jego powrót zbliżał się wielkimi krokami. Kilka dni, mniej niż tydzień i się zobaczą.
Spotkania z Giovanną stały się regularne, syren nie wyobrażał sobie zerwać ponownie z nią kontakt po tym, jak już pojawił się na jej progu w tamten jesienny dzień, w żałobie i bliski łez, jak zobaczył ulgę i radość na jej twarzy, że ten jeden chłopiec nie zaginął całkowicie. Przychodził do niej, plotkowali przy herbacie, pomagał jej coś naprawić w domu, szedł na zakupy i nosił jej wszystkie torby, Gilbert też się czasami tym zajmował, ale on nie mieszkał w stolicy i jego wizyty były mniej regularne. Stało się to swego rodzaju terapią dla Dantego, sposobem na zaakceptowanie tego, co się stało. Bashar miał rację, mówiąc, że już może zawsze będzie go ta strata boleć, ale ten czas spędzony z Giovanną, ich rozmowy o Cangrande, pomału sprawiały, że łatwiej się z tym bólem żyło.
Giovanna urwała, zerknęła na syrena, uśmiechnęła się lekko, tym wszechwiedzącym uśmiechem kobiety, która już swoje widziała.
— Bardzo ci go brakuje.
— Hm? — Uniósł wzrok, zrozumiał, o czym mówiła. Zgarbił się, zawstydzony. — Przepraszam, kurczę, to nie tak…
— Rozumiem — uspokoiła go, uśmiech się poszerzył. — Opowiedz mi o nim
— Już ci nie raz mówiłem. — Zaśmiał się cicho.
— I nie chcesz znowu?
Zawahał się, podchwycił jej spojrzenie i zarumienił. Pewnie, że chciał, mógłby mówić o Basharze całymi dniami i nadal by było to za mało. Postukał palcem w szkło, zamyślił się.
— Bashar… — Parsknął pogodnie. — Nigdy nie wiem, od czego zacząć. Kocha mnie najmocniej na świecie, tak, że nie wiedziałem, że można czuć się tak kochanym przez kogoś. Ja sam przy nim odkrywam to, ile miłości mam w sobie i że to wszystko chcę mu dać. — Powiódł spojrzeniem po niewielkim salonie, błądząc myślami po tych wszystkich chwilach wypełnionych delikatnym dotykiem lekarskich dłoni, siniakach po treningach smarowanych maścią z najwyższą uwagą, by nie przysporzyć więcej bólu. — Jest czuły i opiekuńczy, i zwraca uwagę na małe rzeczy, a to właśnie one potrafią być najważniejsze. Zawsze wytrwały, sprytny, mądry, piękny w sercu i na zewnątrz… — Rumieniec stał się intensywniejszy, Dante pokręcił głową. — Cholera, nieważne, jakich słów użyję, cały czas mam wrażenie, że to za mało, by go opisać. Jest jedyny taki. — Głos przycichł, miękka nuta wybrzmiała w nim. — I jest moją miłością.
Popatrzył na Giovannę, lecz ciepły uśmiech zniknął z twarzy, zastąpiony zmartwieniem, gdy zobaczył jej szklące się oczy.
— Wszystko dobrze?
Kobieta pokiwała głową, wpatrując się w niego. Dopiero teraz dostrzegł nostalgię i błysk szczęścia w spojrzeniu dawnej opiekunki.
— Tak, w porządku, po prostu… Masz to samo spojrzenie, gdy mówisz o nim, co Cangrande, gdy patrzył na mnie. — Nie wiedział, czy to bardziej wzruszenie, czy tęsknota za latami, gdy widział Cangrande z Giovanną razem, szczęśliwych, odezwało się uciskiem w jego piersi. Giovanna wyciągnęła ręce, ułożyła dłonie na tych bokserskich. — To jest bardzo pięknie uczucie, Dante. Zasługujesz na nie.
Ścisnął jej drobne palce, nie mając lepszej odpowiedzi. Dante nie uważał, że zasługiwał na wiele od życia, ale gdy los postawił na jego drodze Bashara, nie zamierzał się wykłócać. I każdy dzień z nim przypominał mu, jak ogromne szczęście go dosięgło.
Nowy zegarek pokazywał szóstą. Samolot przylatywał o czternastej. Dante od piątej był na nogach, chociaż i tak nie spał całą noc. Zachował pozory.
Mieszkanie lśniło. Bałagan stworzony przez ostatnie tygodnie zniknął w ciągu jednego dnia, gdy syren rzucił się na porozwalane na podłodze ubrania, upchał je do pralki, odkurzył i wymył podłogę, nawet kuchenne szafki spotkały się ze ścierką, a kanapa i łóżko pachniały świeżymi poszewkami na poduszki. Łazienka została wyczyszczona ze szczególną dbałością o szczegóły.
On sam, mimo cieni na twarzy, efektów bezsenności, i ogólnego, bladego wyglądu, prezentował się żywiej, radośniej, z błyskiem oku oceniał pofalowanie wymytych wszystkimi specyfikami włosów i wybierał dokładnie perfumy, z jakąś ostrą nutą, tak lubianą przez Bashara, i błyszczyk, intensywnie świecący i cudownie różowy. Tyle czasu w łazience nie spędził od wyjazdu lekarza.
Wyczyszczone obcasy stukały o posadzkę lotniska, raźno niosąc go ku krzesłom przed bramkami przylotów, sallandirska biżuteria podzwaniała cichutko przy każdym kroku. Ludzie spoglądali na niego, ale on jakby ich nie widział, szukając tylko iskrzącym się spojrzeniem monitora, upewniając się, że Bashar zjawi się o czasie.
Będzie tu. Jeszcze chwila, ta ostatnia, i wszystko wróci do normy, serce zabije zdrowym rytmem. Dante zagryzł wargę, próbując nie krzyczeć, nie przebierać nogami, nie biegać w kółka przez rozsadzającą go energię. Ścisnął w dłoniach obfity bukiet róż – po kwiatku za każdy dzień ich rozłąki – i usiadł, wzrok trzymając utkwiony w bramkach, obcasami uderzając o podłogę z niecierpliwości. Rzecz jasna, był już o dziesiątej na lotnisku.
O dwunastej monitory zamrugały nową informacją. Opóźnienie. Trzydzieści minut. Czterdzieści. Sześćdziesiąt. Pobiegł do obsługi, podobno wystartował później.
O trzynastej zaczął nienawidzić barwy pomarańczowego, którym wyświetlano kolejne opóźnienia. Ten jeden raz w życiu konsekwencje czynów powstrzymały go przed pociągnięciem za fraki chłoptasia przy biurku, gdy warunki pogodowe spowolniły samolot jeszcze bardziej. Nie jego wina, ale Dante nie szukał winnego, potrzebował ujścia dla gniewu. Ale z lotniska nie chciał zostać wyrzuconym.
Szesnasta stała się najcudowniejszą porą na całym odłamku, oficjalnie Bashar wylądował, dzieliły ich już tylko metalowe blachy, parę schodów ruchomych i bramki. Miał rozwalone skórki na kciukach i warga piekła go w kąciku, który nieustannie przygryzał. Chyba trochę krwawiła. Nieistotne, pasażerowie z plecakami już wychodzili.
Z małymi walizkami.
Z dużymi.
Pobiegł.
— Bashar! — krzyknął, widząc ten skarb, którym był jego ukochany, jego twarz piękną od opalenizny, rubinowe oczy błyskawicznie znajdującego go w tłumie, jak po niewidzialnym sznurku. Lekarz pospieszył do bramek, nie odrywając przepełnionego ulga spojrzenia do swego syrena.
— Dante. — Zdążył westchnąć błogo, nim ostatnia bariera zniknęła i silne ramiona poderwały go z ziemi.
Jak lepiej było oddychać, jak lepiej było żyć, gdy Bashar wrócił na swoje miejsce, między jego objęcia, tulący się do szerokich barków i złotej grzywy, ciepłym oddechem całując szyję, tuląc się do niego tak, jak Dante przez te wszystkie dni tego potrzebował – całym sobą, bez najmniejszej reszty.
— Bashar — zamruczał, łapiąc powietrze pełne jego zapachu, rozkoszując się w cudownej bliskości ukochanego — moja miłości, vita mia, Kochanie moje jedyne…
Kolejne solmaryjskie i novendyjskie pieszczotliwe imiona zamarły w jego piersi, Bashar zgarnął rozchylone, syrenie wargi własnymi, pocałował kochliwie, czule, wynagradzając mu ten cały czas rozłąki nieopisaną słodyczą. Tylko ta ścianą, na którą natrafił plecami, sprawiła, że nie padł kompletnie na podłogę, zatracając się w stęsknionej pieszczocie. Jeszcze, jeszcze i jeszcze, prosił, spragniony tego delikatnego dotyku gładkich dłoni na policzkach, złakniony czułości, bez której nie umiał już żyć.
Bashar odsunął się kawałek, złączył ich spojrzenia, mówiące wszystko, co przez ten czas wyrażali w wiadomościach. Dante przekręcił głowę, zaczął całować wnętrze lekarskiej dłoni, drugą ściągnął z policzka i przycisnął do swojej piersi, by Bashar mógł poczuć znów serce bijące wyłącznie dla niego.
Godziny przestały mieć na powrót znaczenie. Może jedna tak minęła, może pół, może dwie, ruszyli, dopiero gdy uznali, że pierwszy głód serc został choć trochę zaspokojony.
— Trzymasz kwiaty? — zapytał niewinnie Dante, śląc swój najpiękniejszy uśmiech lekarzowi. Bashar zmrużył oczy.
— Trzymam… Dante!
I co z tego, że wszyscy patrzyli – syren śmiał się do Bashara, jakby reszta świata nie istniała, a Bashar śmiał się tak samo do niego, przewieszony przez szeroki bark.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz