27 sierpnia 2024

Od Zahry – Save a horse, fight a cowboy (I) [AU]

Falafel parsknął, tupnął krótką nóżką, wzniósł piasek i pył w powietrze. Nawet pokryty warstwami kurzu wyglądał dalej, jakby był czysty. Mniej więcej. Zalet posiadania bułanego wierzchowca było wiele, ale ta była zdecydowanie jedną z największych. Poza tym świetnie wtapiał się w otoczenie, co było wspaniałym bonusem, szczególnie że jego jeździec miał z tym dość duży problem.
Zahra rozluźniła dłonie na wodzach, puściła je wolno na szyję wałacha. Ten zniżył łeb, jakby chciał wsadzić nos w rozżarzony metal torów. Na szczęście Zahra miała szybki refleks, jeden z najlepszych jej atutów, dzięki czemu szybko gwizdnęła i wpięła nogi mocno w strzemiona, cmokając. Falafel cofnął się o kilka kroków, niechętnie, ale posłusznie. Od kiedy stracił większość zębów i Zahra przestawiła go na bezwędzidłowe hackamore i bosale, wałach stał się jakby grzeczniejszy. Może to kwestia twardej ręki kowbojki, albo może jakimś cudem wałach wiedział, że zostaje mu poddawanie się prośbom, albo strzał wodzy po łydkach i tajemniczy, trzeci bat (ogon Zahry, który potrafił ze swoim futrzanym zakończeniem strzelić zadziwiająco mocno) na zad.
– Jeszcze by tego brakowało, żebym konia straciła – mruknęła pod nosem, poprawiając ciemny kapelusz. Wierzchowiec wypuścił powietrze nosem, jakby chciał jej odpowiedzieć, że w sumie to powinna sobie wsadzić piach w usta.
Preria była tak długa, jak szeroka. A szeroka była w chuj. Mimo wszystko, mimo ograniczonych surowców, pokarmu i wody, mimo piachu w mordzie i ogólnej samotności, Zahra lubiła stepy. Było coś niezwykle surrealnego w tym całym Dzikim Zachodzie. Otoczenie przypominało chwilami całkowicie obcą planetę, szczególnie kiedy puste połacie zalane były czerwienią zachodzącego słońca, a kaktusy przypominały rozmyte postacie duchów, czy pustynnych demonów. Zahra lubiła nawiedzone miejsca. Może bo sama była trochę nawiedzona, ale to inna sprawa. Nawet teraz, w szarości wczesnego poranka, kiedy słońce jeszcze nie wyjrzało zza horyzontu, i piach jeszcze nie nabrał swojej soczystej czerwieni, preria nadal przypominała coś z kosmosu. Może podczas nocy najbardziej podobna była do księżyca, ze wszystkim pokrytym błękitem i szarością, jakby wszystko straciło kolor po tym, jak opuściło ich słońce.
Pociąg do Little Valley miał przeciąć kanion Rocky Ridge tuż przed wschodem. Wielki pasażerski, z trzema wagonami przeznaczonymi na towar, wiozący bogatych potentatów złota i innych żył w stronę Zachodu, jak ich rodziny i całe dobytki. Dobry łup można było złapać od jedynie kilku podróżników klasy pierwszej, a co dopiero, jeżeli wzięłoby się pod uwagę ładunki w ostatnich przedziałach. Zahra nie miała problemu z przemieszczaniem się na trudnych terenach, przebiegła wiele wagonów i ich dachy, nawet w szybkich prędkościach. Wystarczyło tylko wzbudzić Falafela do galopu i pchać go, aż uda jej się wskoczyć na balkonik zamykający cały pociąg. Stamtąd mogła przeskoczyć na dowolny wagon. Ważna była też ucieczka. Jeżeli Falafel faktycznie grzecznie będzie cwałował wzdłuż pociągu, to nawet gdyby wyskoczyła z okna i coś sobie naderwała, nie straciłaby wierzchowca. Za pierwszym razem, jak próbowała splądrować pociąg, Falafel zatrzymał się w perfekcyjnym sliding stopie, jak tylko wyskoczyła z siodła. Mimo cmokania i krzyczenia na wierzchowca został w miejscu, przez co Zahra musiała wracać po niego pieszo kilka godzin, bez przerwy klnąc pod nosem. Na szczęście zdarzyło się to tylko raz – Falafel szybko zrozumiał, o co chodzi jeźdźcowi. A że sam był chętny do psot i ogólnego siania chaosu, to łatwo było go nauczyć, co robić w sytuacjach, kiedy trzeba żwawo zmykać z miejsca zbrodni.
Falafel, jak na zawołanie, machnął łbem i zastrzygł uszami z cichym rżeniem. Nigdy nie był cierpliwy. Może dlatego tak dobrze się rozumieli z Zahrą. Nie bez powodu bronca nikt nie chciał wykupić od starego hodowcy na rodeo, na którym go złapała. Narowisty, wredny, wiecznie niespokojny. W dodatku gryzie wszystko i wszystkich. Właściciel, stary ranczer, któremu brakowało tyle zębów, ile palców (więcej niż pięć), zarzekał się, że Falafel jest rasowym quarter horsem, w dodatku z krwią mustanga (więc w sumie nie rasowy, ale Zahra nie miała zamiaru kłócić się o takie błahostki). Tylko że łeb wałacha był zdecydowanie zbyt masywny na quartera, jego zad zbyt ścięty, i chociaż quartery do wysokich wierzchowców nie należały, to ten był zdecydowanie za niski. Przypominał coś niezwykle prymitywnego, a nie konia wyhodowanego do wygrywania zawodów na rodeo. Ale Zahra zakochała się w jego wielkich oczach, w tej stojącej, nastroszonej grzywie i prędze grzbietowej. Fakt, Falafel był upierdliwy i często chciał robić rzeczy na swój sposób, na złość. Ale Zahra, znowu, była podobna. Więc pasowali do siebie, jak stetson do kowboja.
W oddali zaszumiał świst, łatwo rozpoznawalny jako gwizdek lokomotywy. To oznaczało, że pociąg się zbliżał. Zahra cmoknęła na wałacha, ściągnęła wodze, i znów wpięła pięty w strzemiona, prostując kolana. Falafel skulił zad, wycofał się o kilka kroków. Tuż przy torach, na wylocie z jednego z węższych przesmyków wąwozu, stał pokaźny kamień. Perfekcyjny na zakamuflowanie się tak, by wyskoczyć zza niego, jak tylko lokomotywa ich minie. Koń zniżył łeb, kiedy Zahra dała mu gest na szybki obrót. Nawet zza kamienia widok na tory i czerwony piach kanionu był całkiem dobry. Zahra zacisnęła usta w podekscytowanym uśmiechu, wcisnęła kapelusz mocniej na głowę, chociaż dzięki wylotom na jej drobne rogi (wcale nie przestrzeliła go, żeby nosiło się go jej wygodniej. Ale hej, jak miała go na tyle głowy, to zawsze jej się zsuwał. Poza tym kapelusze się używa, tak? Co to za strata, przestrzelony kapelusz, jak można go dalej nosić) trzymał się on całkiem nieźle, nawet podczas pościgów i uników. Drobne kamyki i żwir wokół torów wzbiły się w powietrze, co oznaczało, że pociąg był coraz bliżej. Fakt, w oddali było widać już kłęby dymu. Zahra zacisnęła mocniej wodze, przerzuciła je do jednej ręki, wcześniej przywiązując końcówki do rogu na szybki, ale bezpieczny supeł. Tym razem nie potrafiła powstrzymać szerokiego uśmiechu.
– Czas się zabawić.
Lokomotywa minęła kamień, za którym chowała się Zahra, z hukiem i trzaskiem starych torów uginających się pod jej ciężarem. Jak tylko łeb pociągu ich minął, kowbojka spięła wierzchowca łydkami. Falafel ruszył z impetem, nie musiała nawet popędzać go ostrogami. Wałach położył uszy po sobie i wyciągnął krótkie nogi przed siebie, sunąc równym i gładkim galopem wzdłuż pociągu. Zahra poklepała go lekko po łopatce, puściła wodze i wstała w strzemionach. Przez okna przedziałów osobowych mogła dojrzeć przylepione do okien twarzy brzdąców, rozmarzone spojrzenia zmęczonych matek i ojców. Migały tak szybko, że sama miała nadzieję, że nikt jej nie dojrzy. Albo przynajmniej nie zorientuje się, że nie jest zagubionym szeryfem, albo przepłaconą obstawą pociągu, która miała chronić pasażerów i ich bagaże przed takimi dzikusami żyjącymi poza prawem, do jakich zaliczała się Zahra.
Falafel zwolnił nieco, wiedząc, że jego właścicielka planuje wyskoczyć z siodła na jeden z ostatnich wagonów. Zniżył łeb, potrząsnął nim z parsknięciem, wyrzucił tylne nogi w radosnym bryknięciu. Ewidentnie ekscytacja kowbojki mu się udzielała. Nie pierwszy, nie ostatni raz. Zahra zrobiła finalne obmacanie kieszeni, żeby upewnić się, że wszystko ma (rewolwer, składany nóż, lasso z hakiem, w razie czego), po czym wyciągnęła nogi ze strzemion. Trzymając się rogu, ustawiła nogi na siedzisku i już po chwili całkiem stabilnie utrzymywała się na siodle w pozycji stojącej. Falafel wyrównał trzytakt, pozwolił właścicielce złapać balans. Zahra napięła kolana, gotowa do skoku na platformę wagonu, kiedy coś mignęło jej w kącie oka. Obejrzała się.
Między wagonami znów pojawił się cień. Stukot kopyt się podwoił, potroił, i Zahra zrozumiała, co się dzieje. Nie jest sama. Wskoczyła na siodło, wciskając uda w boki konia. Falafel kwiknął, przyspieszył. Zahra wychyliła się nad róg, próbując przyjrzeć się delikwentowi, który postanowił zepsuć jej napad.
Koń był wysoki i łaciaty, jak przypalone ciasto z rodzynkami. Całkiem nieźle zlewał się z tłem mimo tej swojej pstrokatości, bo cały jego rząd i jeździec (i plamy na sierści wierzchowca) były w różnych odcieniach czerni. Zahra miała zestaw pozlepiany z tego, co znajdowała po drodze, co ukradła trupom, na które się natknęła. Ta osoba miała potężną aurę. Frędzle zafurkotały w cwale w takt z długimi włosami, i jeździec zwrócił wzrok w stronę Zahry, która poczuła, jak buzuje w niej wściekłość. Złożyła dłonie w trąbkę, żeby tylko przekrzyczeć furkoczący pociąg i stukot kopyt.
– Hej, to moja działka, obczaiłam ten pociąg długo przed wam–
Spojrzenie zielonych oczu przebiło Zahrę jak sztylet. Obca kowbojka spięła swojego pstrokatego konia mocniej, cmoknęła spod bandany zasłaniającej pół twarzy. Zahra ściągnęła wodze, wypchnęła dłonie i nogi w przód, świsnęła na Falafela, który posłusznie wbił kopyta w piasek, demonstrując szybki sliding stop, tylko po to, żeby zrobić szybki zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Koń nawet nie potrzebował dużych gestów, żeby ruszyć cwałem za tajemniczą kowbojką, po drugiej stronie pociągu. Zahra podniosła się w strzemionach, cmokając na Falafela, który z każdym krokiem zbliżał się do kurzu spot kopyt pstrokatego. Już, była tuż-tuż, prawie tak blisko, że mogła pociągnąć za jego jasny ogon, kiedy Falafel kwiknął, wcisnął zad pod siebie i zatrzymał się ze ślizgiem.
– KurwaaaAA! – udało się tylko ryknąć Zahrze, zanim uderzyła w ziemię, z kilogramem piachu między zębami. Siła wyrzuciła powietrze z jej płuc, coś chrupnęło wewnątrz jej klatki piersiowej. No cóż, dobrze, że ma taką przemianę materii i prędkość gojenia, jaką ma. Inaczej byłoby słabo.
Podniosła się z kolan, ale nie miała jak dogonić kowbojki (i jej bandy, bo wokół lokomotywy pojawiły się jeszcze cienie dwóch jeźdźców i ich wierzchowców), ani pociągu. Oddalali się w stronę wschodzącego leniwie słońca z prędkością światła, ginąc w kurzu pustyni. Zahra odwróciła się do tyłu, w stronę konia, jej własnego konia, który zrobił ją w…no, konia. Posłała mu środkowy palec, żałując, że nigdy nie nauczyła go znaczenia gestu. I tak nie zrozumie. Szkoda.
Falafel stał w miejscu, uparcie, grzebiąc nosem w ziemi, jakby nic się nie stało i został właśnie puszczony na pastwisko. Cmokanie, nawet takie agresywne, nie pomogło, Zahra musiała przeciągnąć się do wierzchowca, żeby złapać go za lejce. A przeleciała z siodła z kilka metrów.
– Dziękuję. Naprawdę – westchnęła, jak już udało jej się wgramolić na grzbiet kuca. Pociąg i bandyci zlewali się już z horyzontem, falującym w gorącym poranku. No cóż. Gdzie miała jechać, jak nie przed siebie.
Po kilku porządnych kopniakach (i sugestii w formie ostróg), Falafel wreszcie ruszył swój gruby zad. Zahra wyprostowała plecy, coś strzyknęło jej w karku. Trudno. Jak dojedzie sprawców zniszczenia jej planu, to już się wszystko zagoi.

Okazało się, że Falafel przerwał pościg, bo coś stało mu się z nogą. Trudno powiedzieć co tak naprawdę się stało - kulał na nią tylko w kłusie i wyciągniętym stępie, ale nic nie było spuchnięte, nigdzie nie było otwartej rany. Nawet podkowa była w dobrym stanie, jak na jej starość. Problem z Falafelem był taki, że zdarzało mu się fałszować kontuzje. Takiego uparciucha i lenia wybrała sobie Zahra na kompana podróży. Ciężko było więc kowbojce wydedukować, czy koniowi coś naprawdę się stało, czy po prostu nie chciało mu się już biec. Nie miała jednak zamiaru ryzykować stracenia pupilka. Bo mimo wszystko, mimo jego głupoty i lenistwa, Zahra lubiła Falafela. Nawet kochała. Ze wszystkich wierzchowców, które miała (nie)szczęście posiadać w życiu, z tym rozumiała się najlepiej. Postanowiła więc zatrzymać się w najbliższym miasteczku, jak tylko na takie trafi. W końcu lepiej chuchać na zimne.
Pierwsze zabudowania poczęły majaczyć się na horyzoncie jeszcze przed południem. Słońce zdążyło wstać, ale nie zawisło jeszcze na samym czubku nieba. Pustynię i graniczący z nią kanion wróciły do swojej naturalnej czerwoności, błyszcząc w jasności poranku jak rudy drogich kamieni.
Zahra nawet nie przyjrzała się nawet nazwie miasteczka, po prostu ruszyła, jak najszybciej mogła w stronę saloonu. Przy paliku z poidłem stało już kilka wierzchowców, ułożonych w grzeczny rządek, więc Zahra nawet nie próbowała wepchnąć tam Falafela, który preferował mieć trochę przestrzeni osobistej wokół siebie. W dodatku lubił podgryzać i kopać inne konie. No i był dość szeroki, ale to inna sprawa. Zamiast tego przewiązała wodze wokół wysuszonej rabatki budynku, który reklamował się jako kwiaciarnia. Szkoda, że nie mieli żadnych kwiatków na sprzedaż. Falafel chętnie zaczął podgryzać szczątki roślinek, które kiedyś tu hodowano, nawet zaczął ocierać bok o chaty, którego panele zaczęły trzeszczeć pod napięciem. Trudno, oby przeżył do jej powrotu.
– Dobra, trochę zimnej wody na nogę i do napicia – mruknęła Zahra, zostawiając konia za sobą – i zmykamy dalej, za pociągiem.
Gdyby nie ugryzła się w język, pewnie powiedziałaby też za tajemniczą kowbojką, która jakimś cudem dalej siedziała jej w głowie. Musiała być okropna i wredna i w ogóle najgorsza, skoro podebrała sobie ze swoją bandą łup Zahry. Jej łup, którego drogę obserwowała od dłuższego, jej zdobycz spod Rocky Ridge. Ale nie, musiała podebrać. Pewnie sama nie mogła takiego zajebistego planu wymyślić. Tia, pewnie jeszcze była brzydka. Zahra przepchnęła drzwi do saloonu biodrem, już gwiżdżąc pod nosem z radości wymyślonej wiązanki obelg, którą rzuci w tajemniczą kowbojkę, jak tylko ją dogoni.
Jak tylko przekroczyła próg, wcześniej słyszany z ulicy szmer rozmów ucichł. Do tego akurat Zahra była przyzwyczajona – w końcu odznaczała się wyglądem. Jednak zanim zdążyła zamówić coś u barmanki, zauważyła równie odstającą od mieszczuchów osobę.
Jej tajemniczą kowbojkę. Teraz, oparta o bar z drinkiem w ręku, wyglądała zadziwiająco groźnie. Bandana nie zasłaniała już jej ust, kapelusz zsunięty był z czoła, przez co jej twarz była całkowicie na widoku. Zahra zagryzła język, bo, niech to dunder świśnie, wcale nie była brzydka. Wręcz odwrotnie. Jej uroda zwalała z nóg (Zahrę z nogi w liczbie pojedynczej, ale wciąż). Jak na zawołanie, zielone oczy zatrzymały się na Zahrze. Momentalnie zwęziły się.
Dwie kowbojki poderwały się na równe nogi, wystawiły ręce w swoje strony ze zmarszczonymi brwiami. Zahra miała wrażenie, że obnaża zęby, jak dziki pies.
– Ty! – krzyknęły wręcz równocześnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz