Ptaki dokazywały za oknem, szczebiotając radośnie, ktoś, coś – golem, załapał zaspany umysł – przeszedł się pod drzwiami, obrał jakąś nową trasę i popędził ku swoim obowiązkom, zostawiając sypialnię dziedzica rodu pogrążoną w półmroku i sennej ciszy, odciętą grubymi zasłonami od wstającego dnia. Virgil zbudził się mimo to, kierowany zakorzenionym głęboko w genach instynktem, który w nowych miejscach stawał na baczność, wyłapując przy pomocy wyczulonego słuchu wszelkich dźwięków niebędących normalnie słyszalnymi w jego zwyczajowym miejscu spania. Poniekąd większość osób tak miała, lecz wilkołaki były szczególnie wrażliwe na takie zmiany, toteż Vi zatrzepotał lekko powiekami, odetchnął głębiej, z wolna orientując się, gdzie się znajduje i sprawdzając, czy wszystko na pewno jest na swoim miejscu. Uśmiechnął się leniwie, gdy wyczuł, że najważniejsze znajduje się wciąż przy nim.
Seymour grzał jego kark własnym oddechem, nagim torsem wtulał się w śniade plecy, wytatuowanymi rękami obejmował ciasno swojego wilka, tak mocno i chciwie, jak gdyby ktoś zaraz miał jednak wejść mu do pokoju, wyciągnąć ukochanego pluszaka z ramion i kazać wstać do szkoły. Vi widział tuż nad ranem niejednokrotnie ten spokojny, uroczy wyraz twarzy swojego Księżyca, wciąż pogrążonego w błogim śnie, nie trudno było wyobrazić go sobie i teraz. Ta wręcz dziecięca niewinność zamknięta w szlacheckich rysach mężczyzny za mało kochanego przez całe swoje życie, zamknięta w tej łaknącej bliskości piersi i dłoniach bezwiednie gładzących rozgrzaną, wilczą skórę, dającą upragnione ciepło. Virgil poprawił się w ramionach byłego czarodzieja, Seymour coś burknął mu nad uchem przez sen, ścisnął go zaborczo.
Wilkołak już chciał spróbować zdrzemnąć się ponownie, gdy wzrok padł na charakterystyczny, sporych rozmiarów kształt, leżący gdzieś w rogu łóżka. Zmarszczył lekko brwi, uśmiechnął się pod nosem i mimo niemrawych protestów Seymoura wyciągnął rękę po pluszowego wilka.
Ten okazał się być cięższy, niż wyglądał, a dopiero po przyciągnięciu go do siebie Vi zauważył, co za wielką zabawkę trzymał – tylne łapy kończyły się gdzieś w połowie ciała rzeźbiarza. Palce zapadły się w miękkie, ciemne futro, czarne ślepia błyszczały się i patrzyły pogodnie, wilk całym sobą wręcz mówił „przytul mnie”. Przypominał jego samego i Vi nie mógł oprzeć się rozczuleniu z tego powodu, bo było to tak, jakby wszystkie marzenia małego Seymoura w końcu połączyły się ze sobą i stanęły na jego drodze w formie wilkołaka pachnącego ukruszonym kamieniem i miłością. Jakby Seymour wyśnił go sobie już dawno temu.
Usłyszał, jak były czarodziej wzdycha, jak pierś napiera mocniej na jego plecy, a wytatuowane dłonie przesuwają się z większą świadomością w górę i w dół po wilczym brzuchu oraz torsie. Virgil, sięgając największych pokładów swojej silnej woli, by nie parsknąć za wcześnie śmiechem, pociągnął pluszaka, oparł jego miękki nos na swoim ramieniu, niedaleko twarzy Seymoura.
— Paniczu Silverthorn — zamruczał cicho, przesuwając wilka dalej, próbując dotknąć nim blady policzek.
Zaspany śmiech owiał jego bark.
— Ogarnąłeś w końcu pluszaka.
Wcześniej się nie dało, bo wczoraj wieczorem Vi ogarniał tylko, gdzie jest poduszka, kołdra i Seymour, wszystko inne zdawało się ponad jego siły. Po ostrzeżeniach i nastroju muzyka spodziewał się, że będzie trudno, ale spotkanie z rzeczywistością nadało słowom byłego czarodzieja nowego znaczenia. Pan Silverthorn zadawał z najwyższą powagą najbardziej rozwalające go pytania, Vi zaś z jednej strony chciał patrzeć w oczy swojemu rozmówcy, a z drugiej czuł się jeszcze mocniej oceniany przez to szafirowe spojrzenie, jemu kojarzące się z łagodnością, czasami z uroczym rozkojarzeniem od piwa, gdy reszta świata znikała i Seymour interesował się tylko swoim pierniczkiem. Ale nie zrażał się tym pierwszym starciem, nie zrazi się też następnymi. To był w końcu członek rodziny Seymoura i Vi wierzył, że dało się jakoś ocieplić tę relację.
— Czy powinienem na niego zawarczeć, żeby zaznaczyć moją dominację? — powiedział, odsuwając nieco pluszaka. Seymour parsknął znów śmiechem.
— Nie, on jest całkiem potulny. — Wyciągnął rękę, wyprostował sierść na puchatych uszach, po czym połaskotał wilcze żebra. — Zupełnie jak ty. — Smutniejsza nuta wkradła się w pozornie zwyczajne słowa. — Poza tym był mi wiernym towarzyszem przez bardzo długi czas.
Virgil zawahał się na moment, obrócił mocniej na plecy, by zerknąć na byłego czarodzieja.
— Jak długi? — zapytał cicho, choć odpowiedzieć chyba mógł sobie sam.
Muzyk wzruszył ramionami, schował żal za maską obojętności, wciąż nieprzyzwyczajony do tego, że jego wilk już go wyczuł.
— Cały ten spędzony w posiadłości za dzieciaka.
Trochę Seymour mu opowiadał o Thornhaven, nim pomysł przylecenia tu razem się pojawił, lecz nigdy nie były to szczęśliwe historie, a mężczyzna brzmiał tak, jakby najchętniej zapomniał o wszystkim, co w posiadłości przeżył. Vi rozumiał samotność, również nie pierwszy raz zetknął się w kręgu bliskich mu osób z poczuciem porzucenia, potrafiącym rzutować mocno na resztę myśli, ale nie wyobrażał sobie, jak boleśnie spotęgowane musiały być to uczucia u młodego chłopca pozostawionego w tych ogromnych korytarzach i pustych salach. Wpierw był oniemiały rozmiarami rodzinnego domu Seymoura, lecz po każdym zachwycie przychodziła świadomość, że przecież czarodziej nie miał pieska, z którym pobiegałby po wysokich schodach, nie było wujków, babć, nie było nawet rodziców, którzy ożywiliby dla niego posiadłość. I coś wtedy ściskało się w jego środku, przykre spojrzenie spoglądało na długie korytarze i Vi obiecywał sobie postarać się nadać temu miejscu wystarczająco barw ciepła i miłości, by Seymour nie musiał czuć aż takiej niechęci do starego domu przy każdym powrocie. Nie zmieni przeszłości, lecz może uczynić ją mniej bolesną i zadbać o lepszą przyszłość.
Ujął pluszowy, wilczy pysk w swoje dłonie, ucałował milutki nosek.
— Dziękuję, że zająłeś się paniczem, jak mnie jeszcze przy nim nie było — powiedział, głaszcząc między uszami powiernika młodego dziedzica.
Świat nagle bardzo szybko ograniczył się do wgłębienia szyi Seymoura i lśniącej, szafirowej łuny, gdy smukłe ramiona zgarnęły go ponownie w swoje objęcia, obróciły, przyciągnęły do torsu, nie chcąc zostawić niepotrzebnej przestrzeni między nimi. Zaśmiał się cicho na ten nagły akt uczucia, odpowiedział przelotnym muśnięciem ustami obojczyka i wtuleniem się w swojego czarodzieja.
Leżeli tak chwilę, błądząc leniwie i kojąco dłońmi po swoich ciałach, póki Vi nie poczuł łobuzersko wygiętych warg na czole.
— Czy panicz Moeris życzy sobie już śniadania?
— O nie — prychnął, spróbował wyciągnąć poduszkę spod głowy i trzepnąć nią Seymoura, ale wytatuowane ramiona trzymały mocno. Muzyk wyszczerzył się jak debil, widząc jego starania. — W drugą stronę to nie działa — zaprotestował.
— Czemu nie? Jarvis się przecież do ciebie tak zwraca.
— Ale Jarvis… to… no, Jarvis. On jest specjalny — mruknął, były czarodziej roześmiał się.
— Ładnie powiedziane, że nie miał aktualizacji systemu od przynajmniej stulecia.
— Dlaczego on w ogóle tak mówi do mnie? — Westchnął Vi. — Żaden ze mnie szlachcic.
Szafir okrył się czułością, podobnie jak ten uroczy uśmiech. Cały Seymour był zdecydowanie zbyt uroczy i nawet zagniewanego Virgil nie potrafił przy nim grać, bo to piękne spojrzenie go rozbrajało błyskawicznie.
— Gdyby tytuł szlachecki rzeczywiście zależał od dobroci w sercu — powiedział mężczyzna, gładząc delikatnie zgiętymi palcami wilczy policzek — to byłbyś pełnoprawnym szlachcicem, większym ode mnie. — Łobuzerski uśmieszek powrócił. — Paniczu Moeris.
— Jesteś niemożliwy — parsknął, ucałował nicponia. — I kochany.
Poranny posiłek w towarzystwie rodziny przebiegł dużo spokojniej niż obiad zeszłego dnia, przez co Vi był niesamowicie szczęśliwy, że nie musiał martwić się, czy zaraz nie opluje się gorącą kawą. Cedric siedział milczący na miejscu głowy rodu, tym razem pozwalając zabawiać się reszcie spokojnymi tematami, pogadać trochę o wszystkim i o niczym. Nico entuzjastycznie opowiadał o jakichś innowacjach przy swojej miotle, Mari uśmiechała się łagodnie, Vi słuchał, choć dla niego Nico używał po prostu słów bez ładu i składu, Seymour marszczył lekko brwi, pewnie już czując, w którą stronę ta rozmowa pójdzie. Lecz nie było tak źle, młodszy brat po prostu na koniec zaproponował muzykowi, że może wybiorą się razem do wozowni, z bliska pokaże mu parę szczegółów, wilkołak zaś prędko na tę propozycję się poderwał. Widział, jak odmowa ciśnie się na usta Seymoura, więc pospiesznie złapał jego dłoń, pochwalił pomysł i były czarodziej dał się przekonać. W końcu nie przyjechali tutaj tylko po to, aby wojować z panem domu, Seymour też powinien dać skorzystać Nico ze swojej obecności w Thornhaven.
Cedric patrzył na ich czwórkę swoim niezmiennie uważnym spojrzeniem, Virgil choćby chciał, to nie dostrzegłby przebłysku myśli chłodno planującej rozstawienie wnyk na wilka.
Po szybkim buziaku Seymour wraz z Nico zniknęli za ciężkimi drzwiami posiadłości, kierując się do wozowni, Vi zaś dopił jeszcze po filiżance herbaty z Mari, śmiejąc się z nią ze swoich doświadczeń z rodzeństwem Silverthornów, po czym poszedł niespiesznie testować swoją orientację w terenie. Czarodziejkę zapewnił, że sobie poradzi i wróci sam do pokoju, a potem wspólnie z chłopakami udadzą się na jakiś spacer. I naprawdę dobrze mu szło, tak do połowy drogi. Wtedy już zaczął iść bardziej po zapachu do właściwego pomieszczenia i wmawiał sobie, że no tak, to było w lewo, a nie prawo, wpadł na to prawie od razu.
Zwycięsko wszedł do pokoju, zamknął drzwi, szykował się do wpadnięcia na chwilę w miękką pościel…
— Witaj, Paniczu Moeris.
…i momentalnie odwrócił się na pięcie, by zamiast tego przysiąść na kapie, ostrzegawczo zjeżony i zaalarmowany obecnością bezdźwięcznie kroczącego kamerdynera za sobą. Mrugnięcie później się zreflektował, że przecież Jarvis był… gadającymi ścianami – bądź genius loci, jak to określali go czarodzieje, jakby to cokolwiek wilkołakowi mówiło – i że nie mógł stać w drzwiach, on był drzwiami. Virgil wyprostował się, przywołał neutralny wyraz twarzy, odchrząknął, jak gdyby nigdy nic. Wcale prawie się nie zmienił w pół formę przez zaskoczenie. Nie pomyślał w ogóle o tym.
— Hej, Jarvis. — Skrzywił się nieznacznie. Czy tak mógł się w ogóle do niego zwracać? — Co tam?
— Proszę wybaczyć najście — lekki dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy znów próbował pojąć, jak Jarvis się porozumiewa — lecz byłem ciekawych wrażeń panicza związanych z posiadłością.
W końcu jakieś proste pytanie. Vi odetchnął spokojniej.
— Jest bardzo ładna, nigdy nie byłem wcześniej w podobnym miejscu i jestem trochę cały czas pod wrażeniem wszystkiego. Do golemów jeszcze się nie przyzwyczaiłem… — przyznał delikatnie. Na nie też reagował instynktownym zjeżeniem się i chęcią przybrania zapewniającej większe bezpieczeństwo formy. Vi uśmiechnął się przyjaźnie, zmieszanie pojawiło się w geście. W którą stronę powinien w sumie się odwrócić? Czy Jarvis wszędzie go dobrze widział? Czuł się jak kretyn, uśmiechając się do drzwi. — Świetnie dbasz o to miejsce, swoją drogą.
— Dziękuję, paniczu — odpowiedział Jarvis, coś podobnego do profesjonalnego uśmiechu zabrzmiało w głosie. — W takim razie czy mógłby zaproponować pewne szczególne miejsce do odwiedzenia przez panicza?
— Um… Tak, pewnie. Co takiego?
— Bibliotekę posiadłości. Zbiory w niej są gromadzone od wieków i uważam, że warto choćby obejrzeć je przelotnie. Z pewnością zalazłyby się pozycje traktujące o rzeźbiarstwie.
— Okej, czemu nie — odparł. Patrząc na entuzjazm Nico przy stole, zamierzał on przetrzymać trochę Seymoura w wozowni. Jak coś i tak go muzyk znajdzie. — Dzięki… — Odchrząknął ponownie, przybrał mocniejszy ton. — Dziękuję, Jarvis.
Vi wyszedł na korytarz, zerknął niepewnie to w jedną, to w drugą stronę.
— A którędy…?
— Niech panicz idzie za moimi wskazówkami.
Nagle rządek złocistych świateł po jego prawej rozbłysnął żywiej, prowadząc go w głąb korytarza. Wilkołak jakby jeszcze chwilę się wahał. Pierwsze światło zamrugało, łagodnie go ponaglając.
— Uczenie starego psa nowych sztuczek… — mruknął pod nosem. Z dzielną postawą przyswajał sobie specjalne cechy czarodziejskiej posiadłości, nie zmieniało to jednak faktu, że wszystko wciąż było dla niego całkiem nowe.
Światła zapalały się, wytyczając trasę, i gasły, gdy je minął. Zastanawiał się, ile razy dziennie Seymour w dzieciństwie pokonywał dokładnie tę samą trasę, czy nosił czasami książki ze sobą do pokoju, czy potykał się na grubym dywanie i tracił równowagę przez ciężar podręczników? A gdyby znali się już wtedy, czy mógłby biegać razem z nim po posiadłości, pomagać zbierać te wszystkie twarde okładki z podłogi? Uśmiechnął się bezwiednie, ruszył dalej po świecącej ścieżce, przelotnie przyglądając się obrazom zdobiącym ściany i stojącym przy nich zbrojom.
W końcu dotarł pod wysokie, drewniane drzwi, ze wzorami cierni charakterystycznych dla Silverthornów wyrzeźbionymi na ich powierzchni. Nie zdążył im się jednak dobrze przyjrzeć, Jarvis powoli poruszył skrzydłami i biblioteka stanęła przed nim otworem. Vi zdębiał.
Wiedział, że posiadłość była wielka, te niezliczone korytarze i duże pokoje regularnie mu o tym przypominały, lecz ujrzenie rozmiarów biblioteki zmuszało go do rozszerzenia swojego postrzegania kilkukrotnie. Jego i Seymoura mieszkanie zmieściłoby się tutaj dwadzieścia razy? Nie, cholera, nawet by nie wypełniło całej podłogi, co dopiero z przestrzenią między nią a sufitem. Virgil zamrugał jeden raz, drugi, biblioteka nadal pyszniła się swoimi rozmiarami przed nim. Niepewnym krokiem wszedł do wnętrza olbrzyma, zerkając po ścianach w górę, i błyskawicznie poczuł się przytłoczony otaczającym go ogromem wszystkiego. Sięgające sufity zbiory pachniały starością, lecz strony wytrwale trzymały się w wiekowych oprawach, nie zwracając uwagi na kurz i mijające lata. Vi postąpił w przód, jego cichy krok na lakierowanym drewnie wydawał mu się wystarczający, by wzburzyć lawinę w tym zatrzymanym w czasie miejscu. Zakręcił się na nogach, podziwiając malowidła nad swoją głową i pnące się do góry, spiralne kolumny, każda wykonana z jakiegoś metalu.
Zamek w drzwiach kliknął, gdy te się zamknęły, zaskoczony wilkołak spojrzał w tamtym kierunku. Coś jednocześnie przyciągało go do tego miejsca, jak i wzmagało w nim lęk, zaś wszechobecna cisza, przerywana jedynie trzaskaniem kominka, nie pomagała do końca mu poczuć się lepiej. Nauczony życia z mnogością bodźców, czuł się dziwnie, pozbawiony jakiegokolwiek szmeru w tle.
Bez innej drogi, Virgil ruszył korytarzem między wysokimi regałami, bojąc się czegokolwiek dotknąć, choćby odetchnąć głębiej. Wodził wzrokiem za dwoma antresolami ułatwiającymi dostęp do wyższych poziomów półek, podziwiał metalowe barierki układające się w kształt podobny do tego z drzwi biblioteki. Dalej i dalej, ku zapachowi palonego drewna i otwartej przestrzeni oddzielającej drugą, pewnie równie wielką część biblioteki, Vi kroczył, zbyt pogrążony w swoim osłupieniu, by wyłapać iście magiczną, kompletnie niepasującą do rozpalonego kominka woń.
Zdobył się na nieśmiałe wyciągnięcie dłoni, ledwie muśnięcie opuszkami stojącego pośrodku między regałami, pozłacanego stojaka z ramą, w którą wsadzona była ręcznie malowana i bogato zdobiona plansza z lśniącymi kamieniami oraz wypisanymi pod nimi zamaszystym pismem właściwościami, przewodnictwem magicznym… Im dalej się zagłębił w tekst, tym mniej rozumiał. Obrzucił szybko spojrzeniem resztę pięknie wyglądających surowców, ruszył znów, znalazł się przed końcem korytarza.
— Jarvis — jego głos brzmiał nienaturalnie głośno w tej przemożnej ciszy — czy jest tu jakaś…
— Virgil.
Zamarł w pół kroku, przez barki przebiegło napięcie, wyprostowało je jak strunę. Vi z przestrachem odkrył, że w ciężkim fotelu przed kominkiem siedział Cedric, spoglądając na wilkołaka, jakby go właśnie oczekiwał. Drugie siedzenie było puste, spokojnie czekająca bestia, by pochłonąć go między swoje wielkie poduszki, gdy tylko w niej zasiądzie, bo nie wątpił, że taki czekał go los. Biblioteka straciła błyskawicznie na uroku, Virgil przestał się zachwycać wysokimi pod sam sufit regałami, nie zwrócił szczególnej uwagi na spiralne schody prowadzące na antresole, nie zdziwił się przeróżnymi antycznymi narzędziami naukowymi rozstawionymi tu i tam. Stał, jak dzikie zwierze stoi przed oślepiającymi reflektorami ciężarówki i nie może wykonać ni kroku. Z tą drobną różnicą, że reflektorami były szafirowe ślepia, a ciężarówka przypominała bardziej bazyliszka. I nie musiał się on nawet czaić, bo przecież wiedział, że ofiara nie ucieknie, stalowa linka zacisnęła się zbyt mocno na szyi.
Jarvis go tu ściągnął. Jarvis go wrobił. A on się właśnie zastanawiał, dlaczego ten nagle zamilkł. Virgil przełknął zaskoczenie i napięcie, przywołał lekki uśmiech na twarz. Już nigdy, przenigdy się nie posłucha gadających ścian.
— Dobrze cię widzieć. — Cedric odłożył trzymaną na kolanach książkę na stolik, wskazał na wolny fotel. — Usiądź. Siri. — Golem wychynął z jednego z bibliotecznych korytarzy, przystanął kawałek za siedziskiem mężczyzny. Vi nie wątpił, że specjalnie czekała gdzieś niedaleko. — Zrób i przynieś herbatę.
— Tak, panie Silverthorn.
I znów gdzieś zniknęła w trzewiach biblioteki, by dotrzeć do kuchni i wykonać swoje zadanie. Virgil odprowadził golema wzrokiem, przeciągając moment podejścia do głowy rodu. Westchnął w duchu, skierował się w stronę kominka jak najbardziej swobodnym krokiem, który mógł z siebie teraz wykrzesać. Nie miał pojęcia, czego się spodziewać po prywatnej rozmowie z Cedricem, nie podobało mu się również to, że małym podstępem został do niej zmuszony. Ale może pozwoli mu to dotrzeć lepiej do mężczyzny.
Albo i nie. Dla Seymoura jednak zamierzał spróbować.
Posłał jeszcze jeden uśmiech czarodziejowi, nim usiadł powoli, trochę niepewnie na aksamitnym obiciu
— Dziękuję — powiedział, choć nie był pewny co do szczerości w swoim głosie.
— Podoba ci się biblioteka?
Pytania o jego wrażenia nagle przestały być proste.
— Jest… — westchnął cicho, potoczył wzrokiem po półkach z książkami piętrzącymi się nad kominkiem. — Ciężko mi to opisać. Zapiera dech w piersi. Jest większa od chyba samej Biblioteki Narodowej w Stellaire.
— Posiada również dużo bardziej profesjonalne zbiory naukowe — dodał Cedric, co nie brzmiało jak przechwała, lecz zwyczajne stwierdzenie faktu.
Vi zerknął ukradkiem na mężczyznę, gdy ten utkwił na chwilę spojrzenie we wspinającym się po drewnie ogniu. Jasna łuna kominka ocieplała nieco te zimne rysy twarzy, lecz nie miała szans z deszczowymi chmurami przynoszącymi szarość, która wpadała przez wysokie jak sama ściana i szerokie okno po przeciwległej stronie pomieszczenia. Cień wydawał się bardziej pasować do tej znajomej linii szczęki, do szafirowych oczu i prostego nosa. Spojrzał niżej, na tatuaże częściowo skryte pod wyprasowaną koszulą, lecz dłonie i część przedramienia były odsłonięte. Złota magia nie przepływała intensywnymi, mocnymi nurtami przez wzory, trwała grzecznie uśpiona w nich, lśniąc jedynie dość blado, spokojnie. Vi nauczył się rozpoznawać humory Seymoura po samym świetle jego tatuaży, żywych, lśniących ostrą agresją w razie potrzeby, niepokornych. Uniósł wzrok, a znajome oczy już czekały na niego, choć te były bardziej nieprzeniknione.
Może nie powinien tak myśleć, ale miał nadzieję, że Seymour nigdy nie stanie się tak chłodny jak jego ojciec.
— Virgil. — Postarał się nie spiąć od samego sposobu, w jaki Cedric wymawiał jego imię. — Co najbardziej cenisz w moim synu?
Spokojna pogadanka definitywnie się skończyła, choć właściwie każda wymiana zdań z mężczyzną przysparzała wilkołakowi stresu. Były po prostu takie, gdzie Cedric strzelał tylko z wiatrówki, i takie, gdzie dobywał myśliwskiej strzelby szlachcica sprzed dwóch wieków. I do tego Vi miał wrażenie, że jest zwierzyną łowną od miesięcy, a nie ledwie dnia. Zastanowił się nad właściwym doborem słów.
— Delikatne serce — odpowiedział — którego nie widać na pierwszy rzut oka, albo które w ogóle umyka innym, bo Seymour je świetnie chowa. Z nim wiąże się tak naprawdę wszystko inne – troska, czułość, miłość. Seymoura jest bardzo łatwo skrzywdzić, nawet nie wiedząc o tym. Wtedy się zamyka, boi kochać tak otwarcie i szczerze. Ale gdy się dotrze do niego, ma on do zaoferowania drugiej osobie ogromne uczucie.
— Coś jeszcze?
Virgil uśmiechnął się ciepło.
— A ile czasu mogę opowiadać o Seymourze?
— Możemy tu zostać do obiadu, jeśli potrzebujesz tyle czasu na sformułowanie odpowiedzi.
Ton nie brzmiał na uszczypliwy, lecz wilczy uśmiech odszedł w niepamięć, jakby przepraszająco.
— W Seymourze nie ma rzeczy, której nie cenię — przyznał po chwili namysłu. — Nawet, gdy się przepracowuje, to wiem, że robi to dlatego, że chce polepszać swoje umiejętności. Musi jeszcze nauczyć się przestać być tak surowym dla siebie, ale rozumiem, z czego to wynika. On po prostu bardzo się stara — dodał miękko.
Cedric patrzył na niego w milczeniu przez dłużący się moment, Vi potarł lekko o siebie kolanami, starał się nie przygarbić.
— Musi jeszcze nauczyć się przestać być tak surowym dla siebie — powtórzył po nim mężczyzna, oczekując najwyraźniej rozwinięcia myśli.
— Jest granica między krytycznym ocenianiem swoich błędów i postępów, a widzeniem wszędzie niedoskonałości. Seymour nie działa najlepiej pod presją i potrzeba mu dobrego słowa, by uwierzył bardziej w siebie.
— I ty zapewniasz mu dobre słowo?
— Mam je zawsze dla niego. I zawsze jest szczere.
— Czyli z pełną szczerością informujesz go, że może przystać na gorszy wynik?
— Tak, bo to nie jest wcale gorszy wynik, ale drobne osiągnięcie.
— Rozumiem.
To przeklęte „rozumiem”, którego Vi nie potrafił zupełnie odczytać. Niby jedno słowo, neutralny ton utrzymamy, lecz wilkołak czuł się nieustannie oceniany nim.
Nigdy chyba nie sądził, że ucieszy się tak na widok golema – Siri weszła do biblioteki, trzymając tacę z imbryczkiem i dwoma filiżankami. Vi nie był w humorze, by zachwycać się zdobiącymi je wzorami. Teraz po prostu się cieszył, że zyskał chwilę oddechu i będzie miał na czym zaciskać dłonie.
Siri nalała każdemu po filiżance naparu, po czym zniknęła im z oczu. Cedric wziął niewielki talerzyk z naczyniem, Virgil poszedł w jego ślady, upił mały łyk. Milczał, bo nie on tutaj zadawał pytania, i czekał.
— Wczoraj wspominałeś mi o swojej rodzinie — podjął czarodziej. — Wygląda mi ona na średnio zamożną, choć utrzymanie dwójki dzieci nie jest łatwą sprawą dla wielu, twój brat na pewno też jest nadal wspierany finansowo przez rodziców, pani Helojza prawdopodobnie też z racji wieku. Musi to rzutować na fundusze. Czy status materialny jest w twojej rodzinie istotny?
Otworzył mimowolnie usta w zaskoczeniu, zamknął je pospiesznie. Nie spodziewał się dostać tak bezpośredniego pytania w kwestii pieniędzy, lecz z drugiej strony specjalnością Cedrika wydawało się prowadzenie w ten sposób wywiadu. I niby coś mu podświadomie podpowiadało, że powinien poczuć się jakoś urażony jego chłodną oceną, większość ludzi uznałaby, że czarodziej zwyczajnie wtyka nos w nieswoje sprawy i jeszcze oczekuje tłumaczenia ich, ale Vi nie dawał się łatwo takim odczuciom. Spojrzał uważniej na Cedrica, przypomniał sobie czas spędzony na kanapie z Seymourem, gdy mężczyzna opowiadał mu o swoim dawnym związku, o ojcu, którego nie rozumiał.
Megajra chciała wykorzystać Seymoura, zależało jej tylko na jego pieniądzach i umiejętnościach, przez co skrzywdziła go głęboko. Cedric próbował temu zaradzić, nie dał rady i jego niewielka rodzina ucierpiała, on zaś nie zamierzał do tego ponownie dopuścić. Ostry i chłodny, bo taki zwyczajnie był, a ciężkie życie wzmocniło te cechy, lecz Vi dostrzegał w nim tę silną potrzebę zadbania o pierworodnego, która umykała Seymourowi i która skutkowała mocnymi pytaniami. Miał swoje powody, Virgil zaś zamierzał je uszanować i być z nim szczerym, nawet jeśli odpowiedzi nie przychodziły mu łatwo.
— Nie, um… znaczy… Nikt z mojej rodziny nigdy nie robił niczego dla pieniędzy. Tata wykłada novendyjski, bo lubi uczyć tego języka, mama ciężko pracowała całe życie w oświacie, żeby nadać jej status, na jaki zasługuje, a ja zawsze chciałem zajmować się sztuką. Jeśli to wszystko dawało nam godne życie i pełną lodówkę, to byliśmy zadowoleni.
— A jednak nie pracujesz jako rzeźbiarz, lecz lepiej płatny grafik. Czyli w pewnym momencie musiałeś odczuć braki finansowe.
— Tak było… — Vi spuścił wzrok na herbatę, zabębnił palcami o porcelanę. Wiedział, o czym musiał teraz powiedzieć, a temat ten nigdy nie był dla niego łatwy, nie ze wspomnieniami szpitali i wychudzonego Valeriusa na oddziale, znajdującymi się gdzieś z tyłu głowy. — Mój brat prawie od małego choruje na ciężką chorobę autoimmunologiczną. Gdy miałem iść na studia, to uznałem, że… chcę postawić rodzinę ponad moje marzenia i wybrałem coś, co szybciej wesprze rodzinne finanse i leczenie brata. Wtedy było naprawdę ciężko — powiedział ciszej.
Czas najgorszych diagnoz, kręcących głowami lekarzy, mamy nienawidzącej bezsilności i taty ściskającego go mocno. Pierś mu lekko zadrżała.
— Czy teraz jest lepiej? — zapytał Cedric, troski wilkołak nie usłyszał.
— Tak, przyjmuje leki, które działają i regularnie się bada.
— Leki z pewnością nie są tanie. Badania również.
Znów metaliczne oczy pochwyciły te szafirowe, spokojne, neutralne. Vi nie miał przed nimi nic do ukrycia, dobrze wiedział, dlaczego był z Seymourem.
— Nie. Ale dajemy sobie radę.
Cedric przystawił filiżankę do ust.
— Nie wątpię.
Chwila degustacji naparu pozwoliła mu się pozbierać, choć nadal czuł się nieco wybity z rytmu mówieniem o chorobie brata. Wiedział, że Cedric nie będzie dla niego wyrozumiały, musiał chociaż udawać ogarniętego.
— W związku z grafiką i rzeźbiarstwem — zaczął znów czarodziej — to są twoje pasje, lecz czy masz jakieś wspólne z moim synem?
— Jedno i drugie na swój sposób jest wspólną pasją moją i Seymoura. — Przywołał miły uśmiech na twarz. — Oboje interesujemy się sztuką i lubimy tworzyć. On zajmuje się wymyślaniem piosenek, ja rysowaniem i rzeźbieniem. Rozumiemy się bardzo dobrze jako artyści i chętnie uczymy siebie nawzajem swoich gałęzi sztuki. Poza tym ja bardzo dużo słucham jego muzyki.
Po jego słowach nastało milczenie, kolejna długa chwila przyglądania mu się w skupieniu.
— Czy uważasz, że z muzyką jest Seymourowi lepiej niż z magią?
Na to pytanie umiał odpowiedzieć z całą pewnością, bez zająknięcia i pozostawienia dużego pola do interpretacji swojej wypowiedzi. Przynajmniej w jego mniemaniu. Virgil wyprostował się, skinął głową.
— Tak. Widzę go na scenie, słyszę, jak on gra i tej energii nawet nie podrobiłaby osoba hobbystycznie zainteresowana muzyką. Gitara pomogła mu połączyć popękane w nim kawałki, wrosła w niego i stała się drogą, którą Seymour naprawdę chce iść. Coś takiego nie jest przejściowym zainteresowaniem. — Może za mało delikatnie to ujął, lecz Cedric, jak zwykle, nie dał po sobie znać, czy słowa wręcz bezpośrednio skierowane przeciwko jego opinii jakoś go trafiły. — To dzięki niej on jest taki, jaki jest. I to jest najlepsza jego wersja.
Mężczyzna znów upił łyk herbaty, wilkołak wykorzystał okazję, by kontynuować.
— Członkowie Voxa trochę mi opowiadali o tym, jak to było z Seymourem i magią – odparł ostrożnie. — Uciekał od wszelkich rozmów o niej, nie używał jej, zachowywał się tak, jakby nigdy czarodziejem nie był. Sam nie do końca to rozumiałem na początku, bo była ta sytuacja z moim telefonem, gdy rozbił mi się i Seymour, nawet nie poprosiłem, po prostu go naprawił magią i…
Zawahał się, patrząc na Cedrica. Kamienny posąg zrzucił na moment swą maskę, brwi ściągnęły się nieco, co Vi uznał za gniewny gest, lecz chyba był on bardziej pytający.
— I normalnie czarował przy mnie. Dopiero potem zauważyłem, że no… — zgubił ułożone w głowie zdanie, przeciągał litery — jakoś tak… tylko przy mnie to robi…
— Wrócił do magii? — zapytał niezmienionym głosem Cedric, mimo że twarz zyskała twardsze oblicze.
Vi przekrzywił głowę, uciekł trochę wzrokiem.
— Nie wiem, czy to można nazwać powrotem do magii, raczej… próbą zaakceptowania jej znowu jako część siebie? Bardzo długo jej nienawidził, a teraz jakby… odkrywa ją na nowo. Nie jako podstawę swojego życia, ale jeden z elementów, który wcale nie musi być tak okropny, jak to pamięta. — Wrócił spojrzeniem do szafiru, przywołał tyle pewności siebie, ile mógł. — Jednak na pierwszym miejscu zawsze będzie muzyka i to się już nie zmieni.
Chłodne „rozumiem” tym razem nie wybrzmiało. Czarodziej odłożył pusta filiżankę na stolik. Virgil zerknął na imbryczek, niepewny, czy powinien mu dolać herbaty. Nie ruszył się jednak.
— Jesteś bardzo pewny swoich słów jak na osobę, która, jak sam wspomniałeś, nie odczuła szczególnie jego… awersji do magii. — Maska powróciła. — Czy uważasz, że istnieje możliwość, że Seymour jednak zastanawia się nad powrotem do swoich korzeni, ty zaś jesteś jedną z osób trzymającą go w innym środowisku?
Zabolało, ale tylko trochę, przelotnie, nie zatruło myśli tak, jak możliwie miało. Virgil pokręcił głową.
— Nigdy nie będę nigdzie zatrzymywał siłą Seymoura. Jesteśmy dla siebie nawzajem podporami, nie kotwicami. Jeśli taka będzie jego wola, by zmienić karierę, poprę jego decyzję i będę przy nim trwał. Nie zmieni to jednak faktu, że najszczęśliwszego go widzę, gdy gra i śpiewa, stąd moja opinia.
Szafir zerknął w górę bardzo szybko, powrócił do wilkołaka, a potem czarodziej skinął ledwie zauważalnie, zapadł się mocniej w swój fotel i wbił spojrzenie w kominek.
— Paniczu Moeris — odezwał się Jarvis, smukłe palce bezwiednie mocniej ścisnęły ucho filiżanki. — Zdaje mi się, że panicz Silverthorn będzie niedługo cię poszukiwał. Właśnie opuścił wozownię i zmierza do swojego pokoju.
Rozmowa się skończyła, to było jasne. Virgil wstał, odłożył porcelanę.
— Dziękuję, Jarvis.
— Czy wskazać paniczowi drogę?
Postarał nie skrzywić się na tę propozycję.
— Nie, trafię sam — rzucił sucho.
— Deszcz niedługo powinien przejść i spacer po ogrodzie będzie możliwy — odezwał się Cedric, jakby prowadzili niezobowiązującą pogawędkę, a Vi od wejścia do biblioteki wcale nie robił wszystkiego, by być dzielnym i odpowiadać na wszelkie pytania.
Virgil powoli zaczął się kierować w stronę korytarza, którym przyszedł, czując silną potrzebę, by powiedzieć coś jeszcze, wyjść z tego spotkania z ostatnim słowem. Trzymał serce otwarte najszerzej, jak to było możliwe, a jednak nadal miał wrażenie, że dla Cedrica to było za mało. Może to, co planował dodać do tego, nie zmieni nic w postrzeganiu go przez ojca Seymoura, lecz Vi, zawsze szczery i niebojący się mówić o swoich uczuciach, chciał, by i czarodziej bezpośrednio o tym usłyszał.
Zbierając całą odwagę, jaką miał w sobie, Virgil zatrzymał się i zwrócił ponownie ku kominkowi.
— Panie Silverthorn.
Czarodziej spojrzał mu w oczy. Vi nie odwrócił wzroku, zignorował kołaczące zdenerwowaniem serce.
— Może będą to dla pana tylko słowa, ale dla mnie są one bardzo ważne. Kocham Seymoura mocniej niż kogokolwiek i cokolwiek na tym świecie. Jest najbardziej czułą, wrażliwą i kochaną osobą, którą kiedykolwiek spotkałem i zrobię wszystko, żeby miał ze mną szczęśliwe życie, na które zasługuje.
Nie oczekiwał żadnej reakcji, ta również nie nastąpiła. Cedric wpatrywał się jedynie w niego bez zmiany w oczach czy postawie. Vi, zadowolony, że zdobył się na powiedzenie tego wprost, skinął lekko głową.
— Dziękuję za herbatę — powiedział i odwrócił się na pięcie, walcząc ze sobą, żeby nie przyspieszyć kroku. Drzwi otworzyły się przed nim, lecz ani mu się śniło dziękować Jarvisowi.
Gdy wszedł wreszcie do pokoju, muzyk już tam na niego czekał. Jego pogodny uśmiech zmienił się w prostą kreskę, zmartwienie wypełniło spojrzenie na widok spiętego wilkołaka z niepokojem w oczach. Jak miał o tym zajściu w bibliotece powiedzieć Seymourowi? Mężczyzna podszedł do niego, objął lekko, zapytał, co się stało. Virgil wziął głęboki wdech, złączył metal z szafirem, ułożył dłonie na smukłych barkach.
— Seymour, tylko się nie denerwuj…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz