Pociąg miał już kilka godzin opóźnienia. Leniwie parł do przodu poprzez piaszczyste pustkowia wprost do jednej z nielicznych wiosek, jakie można było spotkać w tej okolicy.
Niski młodzieniec siedział jak na szpilkach, nieustannie wyglądając przez okno, monitorując, czy przypadkiem nie zbliża się już do celu swojej długotrwałej podróży. Od czasu do czasu rozglądał się po zaludnionym prawdziale, całkowicie pełnym nieznajomych sobie osób. Spoglądał na nich z lekką niechęcią: większość podróżnych od pierwszej stacji popijało wesoło whisky, a teraz całkowicie utraciło kontakt z rzeczywistością. Pijani mężczyźni zachowywali się głośno, przepychali się, szukali ciągłej zaczepki. Song An wolał unikać kłopotów (przynajmniej dzisiaj – miał ich wystarczająco już na ten moment), dlaczego też skulił się na skórzanym fotelu, wtulił się w pomięty kapelusz i starał się udawać, że wokół niego nie dzieje się nic niepokojącego. Leniwie obserwował płynący za oknem krajobraz.
Chłopak z ulgą odetchnął, gdy pociąg wjechał na znajomy peron. Zerwał się z miejsca, podskoczył do półki, aby ściągnąć swój bagaż, a następnie w podskokach opuścił głośny pojazd.
O tej porze na stacji znajdowało się wyjątkowo wiele ludzi. Część z nich z radością witała stęsknionych członków swojej rodziny, pozostali ze łzami w oczach żegnali się, wskakując do pociągu. Song An obserwował ich przez chwilę z dziwną nostalgią. Jego nie przyszedł powitać nikt. Wzruszył jednak ramionami i ruszył w dalszą drogę. Tym razem już na piechotę.
Mijał znajome wąskie uliczki całkowicie drewnianego miasteczka. Z uśmiechem na ustach spoglądał na znajomą karczmę, sklepy, bank. Tęsknił za tym miejscem i bardzo cieszył się, że w końcu udało mu się wrócić. Wyruszył do miasta z pewną misją, nawet nie przypuszczając, że przez problemy z koleją nie powróci do domu tak szybko, jak miał nadzieję. Oczywiście, wysyłał wiele listów informujących o rozwoju sytuacji, lecz nie dostał żadnej odpowiedzi.
Czuł więc niemałe zdenerwowanie, gdy stanął w końcu przed biurem szeryfa. Domyślał się, że mężczyzna musi być bardzo niezadowolony z powodu nieobecności swojego podopiecznego przez tak długi okres czasu. Song An zebrał się jednak w sobie i łapiąc głęboki oddech, wszedł do środka budynku.
– Szeryfie, wróciłem! – zawołał od razu, gdy przeszedł przez ramy drewnianych drzwi.
– Spóźniony – usłyszał szorstko w odpowiedzi.
Za biurkiem siedział mężczyzna w średnim wieku, choć właściwa liczba przeżytych przez niego lat była największą tajemnicą miasteczka. Miał dłuższe, czarne jak noc włosy, aktualnie związane w wysoki, trochę niechlujny kucyk. Siedział wyprostowany, znudzonym wzrokiem przeglądając porozrzucane na blacie stołu dokumenty. Szeryf Lei nie był w najlepszym humorze. Cóż, patrząc na niego, ciężko stwierdzić, czy w ogóle kiedykolwiek odczuwał jakiekolwiek szczęście.
– Tak, przepraszam za to – podjął się pośpiesznych tłumaczeń Song An. – Tory w jednym miejscu zostały zablokowane przez drzewa, a później dowiedziałem się, że…
– Nieważne – przerwał mu szeryf. – Jeśli wróciłeś, możemy dalej zająć się naszą sprawą.
Młodzieniec westchnął cicho. Nim wyjechał, on i jego przełożony zajmowali się problemem związanym z jednym bydłokradem, który pustoszył stada w okolicy. Żeby dowiedzieć się o nim więcej informacji, Song An udał się do miasta, ale jego podróż niestety trochę się przedłużyła. Dowiedział się jednak jednej ciekawej rzeczy i bardzo chciał podzielić się z nią z szeryfem Leim.
– Tak, właśnie chciałem o tym…
– Dowiedziałem się, gdzie jest jego kryjówka. – Starszy mężczyzna podniósł się z miejsca, podchodząc do wieszaka, z którego ściągnął swój kapelusz. – Jeśli wyruszymy teraz, zdążymy przed zmrokiem.
Song An westchnął cicho. Po prostu powie o tym szeryfowi w drodze. Widział, że póki co, nic do niego nie dociera. Młodzieńca nawet trochę to nie dziwiło. Jego opiekun od wielu miesięcy nie myślał o niczym innym, niż złapanie nieuchwytnego złodzieja bydła. Ta sprawa spędzała mu sen z powiek. Nic więc zaskakującego, iż szeryf nie chciał odpuścić, nim na własne oczy nie ujrzy kryjówki swojego wroga.
Konie odpoczywały w stajence obok biura. Leniwie przeżuwały siano, nawet nie podnosząc łbów, gdy dwaj mężczyźni weszli do środka. Szeryf Lei od razu podszedł do swojego białego ogiera, zarzucił mu na grzbiet siodło i wyprowadził na zewnątrz. Song An idąc w jego ślady, przygotował swoją klacz do drogi. Nie miał pojęcia, gdzie się wybierają, dlatego upewnił się, czy Witka jest odpowiednio oporządzona. Nie chciał, aby cokolwiek stało się jej podczas drogi.
Galopem ruszyli przez miasto. Kamienny trakt o tej porze na szczęście był pusty, nikt ani nic nie mogło powstrzymać dwóch jeźdźców, którzy pędzili właśnie prosto przed siebie. Song An jedną dłonią trzymał lejce, drugą położył na głowie w obawie, że silny wiatr i narzucone przez szeryfa tempo sprawią, że straci swój kapelusz, który odleci w najlepsze. Lei nie miał podobnych obaw — z determinacją wypisaną na twarzy parł do przodu. Był skupiony jedynie na jak najszybszym dotarciu do swojego celu.
Song An kilkukrotnie starał się nawiązać z nim rozmowę, ale zawsze odpowiadało mu jedynie milczenie. Ostatecznie porzucił ten pomysł, poprawił kapelusz i w ciszy kontynuował podróż aż pod samą opuszczoną kopalnię.
Miejsce to wyglądało, jakby zapomniał o nim cały Boży świat. Młody kowboj z dziwnym dreszczem spoglądał na połamane deski, porozrzucane wokół narzędzia budowlane, powykrzywiane tory czy kości zwierząt bielące się w promieniach zachodzącego słońca. Najgorsza była jednak ta cisza. Nadchodziła noc, świat zdawał się zasypiać. Song An miał wrażenie, że słyszy bicie swojego własnego serca.
Szeryf Lei zeskoczył z konia, kompletnie nie robiąc sobie niczego z nieprzyjemnej aury, która otaczała to miejsce. Dowiązał swojego wierzchowca do pochylającego się nieopodal płotu, aby już o własnych nogach zbliżyć się do szybu rozpoczynającego kopalnię. Jego wejście zostało zabite deskami już dawno temu, stąd też mężczyzna nie miał najmniejszego problemu, by oderwać spróchniałe drewno i rzucić je na kamienny trakt. Następnie bez słowa zagłębił się we wnętrze mrocznego tunelu. Song An westchnął cicho, również powoli zszedł z konia, zostawił ją z bezpiecznym miejscu, aby wkrótce potem pospieszyć za szeryfem, który dawno zniknął już w ciemnościach.
Woda kapała ze sklepienia kamiennego tunelu. Schodził on w dół, czasem na tyle stromo, że Song An z trudem utrzymywał równowagę. Niekiedy niewiele brakowało, aby się poślizgnął i zjechał w dół po śliskiej posadzce. Uporczywie jednak chwytał się nierównej ściany, podążając w ciszy za szeryfem.
Ciemny korytarz wił się we wszystkie strony. Młodzieniec powoli tracił orientację, gdzie się znajduje i ile już przeciskają się przez zapomniane tunele. Co jakiś czas tylko wpadał w gęste pajęczyny, które z trudem odklejał od twarzy i włosów.
– Fuj – mruczał, jak lepka nić wpadała mu do oczu.
– Cicho.
Po wielu dłużących się minutach udało im się wydostać z labiryntu korytarzy. Song An odetchnął z ulgą, gdy znalazł się w przestronnym pomieszczeniu. W mroku ciężko było dostrzec cokolwiek, dlatego po krótkim upewnieniu się, że nikogo nie ma poza nimi dwoma, szeryf zapalił pochodnię.
Ciepły blask ognia rozświetlił kryjówkę bydłokarada. Panował tutaj podobny bałagan, co na powierzchni. Wszędzie leżały porozrzucane rzeczy, rozbite skrzynie, pęknięte naczynia czy wszelkiego rodzaju sprzęt koński. Jednak już na pierwszy rzut oka było widać, że ktoś tutaj mieszkał: w rogu znajdował się prowizoryczny materac przykryty wieloma starymi kocami, a na krzywym stole leżały naczynia z zaschniętym jedzeniem. Ktoś niedawno opuścił to miejsce, a przynajmniej tak się wydawało.
– Ukryjemy się tam. – Szeryf wskazał ręką na ułożone jedna na drugiej skrzynie. – Zaczekamy, aż wróci i zaskoczymy go.
Song An spojrzał na kryjówkę trochę niechętnie.
– Tak, ale… – Młodzieniec starał się podjąć rozmowę. Po raz kolejny tego dnia.
– Zasadzka to najlepsze wyjście – usłyszał w odpowiedzi. – I cisza, nie możemy zdradzić, że tu jesteśmy.
Song An wziął głęboki oddech. Zacisnął usta w wąską linię, a następnie wykonał polecenie szeryfa i wcisnął się pomiędzy skrzynie a kamienną ścianę. Ześlizgnął się po niej w dół, aby usiąść na chłodnej posadzce. I tak siedzieli. W ciszy i mroku, ponieważ szeryf właśnie zgasił pochodnię.
Minęło naprawdę wiele czasu. Żaden z nich nie odezwał się nawet słowem. Znaczy się, Song An kilka razy próbował podjąć się rozmowy, ale uporczywie pozostawał uciszany. W końcu się poddał, przysunął do siebie kolana, aby oprzeć na nich brodę i zamknął oczy. Kapelusz zsunął mu się na czoło.
Młodzieniec był bardzo zmęczony. O świcie wyruszył w podróż, wsiadł do gwarnego i głośnego pociągu, przejechał pół kraju z zatłoczonym przedziale, a gdy wrócił do miasteczka z nadzieją na odpoczynek, szeryf wciągnął go w tę bezsensowną misję. Zasługiwał na chwilę odpoczynku, a na jego szczęście starszy kowboj nie miał najmniejszego zamiaru go budzić. Co jakiś czas tylko spoglądał na Song Ana, jakby upewniając się, czy ten dalej drzemie obok.
Obudził się nagle i ogarnął go chłód. Chwilę zajęło mu, aby zorientować się, gdzie właściwie się znajduje. Wspomnienia ostatnich godzin napłynęły do jego głowy, przypominając, w jakiej sytuacji aktualnie się znajduje. Przesunął kapelusz z oczu na jego prawowite miejsce, zerkając na szeryfa. Mężczyzna siedział obok bez ruchu. Ale nie spał. Pozostawał czujny przez cały ten czas. Szybko więc zauważył, że Song An się przebudził.
I tak minęły im kolejne godziny.
Aż w końcu, szeryf Lei odetchnął głośno i szepnął zirytowany:
– Czy on nie zamierza dzisiaj wrócić?!
– Cóż, właściwie to nie – odezwał się Song An, korzystając ze swojej szansy, aby nareszcie móc się odezwać. – Został aresztowany. Dwa dni temu. Kilka mil stąd podczas nieudanego skoku.
Szeryf Lei wbił zaskoczone spojrzenie w podopiecznego.
– Dlaczego więc o tym nie powiedziałeś?!
– Próbowałem – spokojnie przypomniał długowłosy młodzieniec. – Wiele razy, ale szeryf nie dał mi dokończyć.
Mężczyzna westchnął głośno. Uniósł dłoń, aby pomasować nią skronie. Faktycznie, jak o tym pomyślał, Song An starał się coś mu przekazać. Skąd jednak miał wiedzieć, że chodzi o TĘ sprawę?
– Nieważne – mruknął szeryf Lei. – To było bezsensowne. Wracamy do miasta.
Mówiąc to, podniósł się z miejsca i skierował swoje kroki w stronę tunelu, którym się tutaj dostali. Wtem, usłyszał dziwny dźwięk. Kroki. Ktoś nadchodził. Szturchnął Song Ana, aby ten powrócił do kryjówki. Młodzieniec posłuchał od razu, cofając się za skrzynie. Skulił się i obserwował otwarte wejście do szybu po drugiej stronie pomieszczenia. Ciemny korytarz rozjaśniał od blasku latarni. Kroki stawały się coraz głośniejsze, aż w końcu z tunelu wyłoniły się dwie sylwetki.
– Co my teraz zrobimy?! – Jeden z nieznajomych mężczyzn uniósł głos. – Bez szefa nie damy sobie rady!
– Zamknij się – wtórował mu drugi. – Coś wymyślimy. Teraz bierz wszystko, co da się opchnąć i spadamy stąd!
Pochodnia rozświetliła całe pomieszczenie. Światło padło na dwóch bandziorów w czarnych kapeluszach. Song An i szeryf Lei siedzieli skuleni, obserwując poczynania nieznajomych. Ich pośpiech wskazywał na to, że chcieli jak najszybciej opuścić swoją kryjówkę. Pewnie obawiali się, że podzielą los swojego przywódcy. Nie przypuszczali, że stanie się to szybciej, niż mogliby nawet o tym pomyśleć.
Szeryf Lei dał Song Anowi znak. Nie mogli zwlekać. Siedzieli już w tej norze wystarczająco długo. Należało w końcu zamknąć ten rozdział. Starszy kowboj odpiął rewolwer. Młodzieniec chciał iść w jego ślady, ale kiedy sięgnął po broń, okazało się, że wcale jej tam nie ma. Wtedy przypomniał sobie, że zostawił ją w swojej walizce. Później w pośpiechu zapomniał wyjąć, a więc aktualnie został bez niczego. Zastanawiał się, czy to dobry moment, aby powiedzieć o tym szeryfowi, ale ten właśnie gdzieś zniknął. Song An rozejrzał się za nim, aż dostrzegł znajomą sylwetkę zbliżającą się do pary bandziorów. Nie mógł go tak zostawić. Cicho ruszył za nim.
Cóż, ciężko to było nazwać zasadzką. Gdy tylko szeryf Lei wyskoczył z ukrycia, krzycząc, że są właśnie aresztowaniu, rozpoczęła się kompletnie niekontrolowana strzelanina. Kula świsnęła tuż nad głową Song Ana, który tylko dzięki swojemu refleksowi zdołał się schylić. Ucierpiał tylko jego kapelusz, który przedziurawiony sfrunął powoli na ziemię. Ledwo zdążył go podnieść, a kolejne strzały poleciały w jego kierunku. Udało mu się schować za kilkoma pobliskimi skrzyniami. Dołączył do niego szeryf Lei.
– Gdzie twój rewolwer?! – zawołał do podopiecznego, z trudem łapiąc oddech po męczącej strzelaninie.
– Zapomniałem... – przyznał się nieśmiało Song An. Szeryf Lei przewrócił oczami. Mógł się tego spodziewać.
– Trzymaj – mówiąc to, wcisnął mu do ręki swoją broń. – Tylko bądź ostrożny. Odwróć ich uwagę, a ja zajdę z drugiej strony.
Song An pokiwał głową. Kopnął pobliską skrzynię, tak, że cała jej zawartość wysypała się na środek pomieszczenia. Wystarczyło to, aby uzbrojeni mężczyźni spojrzeli w tamtym kierunku. Szeryf Lei spokojnie mógł się zakraść.
Młodzieniec narobił jeszcze trochę hałasu, wykonał kilka strzałów ostrzegawczych, jednocześnie zręcznie unikając kul. Chociaż faktycznie jedna czy dwie lekko go drasnęły, buzująca w żyłach adrenalina nie pozwoliła mu się zatrzymać.
Cała ta maskarada nie trwała jednak długo. Zajęci pogonią za Song Anem bandziorzy kompletnie zapomnieli o kręcącym się po pomieszczeniu szeryfie. Już jeden z nich chwilę później leżał nieprzytomny na ziemi, znokautowany kawałkiem deski. Drugi próbował się ratować i wycelował prosto w szeryfa, ale nie zdążył pociągnąć za spust, ponieważ Song An był szybszy. Nie lubił strzelać do ludzi, ale tym razem nie miał wyjścia. Kula uderzyła prosto w dłoń agresora, przebijając ją i wytrącając broń z jego ręki.
Obydwaj przestępcy już chwilę później leżeli na ziemi związani i rozbrojeni. Song An ocierał pot z czoła. Był wykończony.
– Dobra robota. – Usłyszał pochwałę z ust szeryfa. – Nie zabierzemy ich ze sobą. Wyślę kogoś, jak wrócimy do miasta. Zbierajmy się.
Song An pokiwał głową i ruszył w stronę pogrążonego w ciemnościach korytarza. Z trudem wspinali się w górę po śliskich stopniach, ale ostatecznie udało im się wydostać na powierzchnię. Młodzieniec z uśmiechem na ustach powitał wschodzące Słońce. Odetchnął świeżym powietrzem. Całkiem nawet zapomniał o nieprzyjemnej okolicy. Cieszył się, jak nigdy wcześniej, że w końcu wydostał się z ciemności.
Witka czekała na niego nieopodal. Song An pogłaskał ją po szyi i przeczesał palcami jej grzywę. Szeryf Lei już siedział na swoim wierzchowcu, wpatrując się niecierpliwie w podopiecznego.
– Wracajmy – zarządził i ruszył w stronę miasta.
Song An ostatni raz zerknął w stronę mrocznego tunelu, a następnie sam wskoczył na swoją klacz. Pospiesznie podążył za szeryfem.
Do miasteczka dotarli o świcie. Młodzieniec ziewał przeciągle już na samą myśl o odpoczynku. Pozostawili konie w stajni, wcześniej upewniając się, że nie brakuje im wody czy jedzenia. Następnie udali się do biura, którego osobna izba służyła również za pokój dzienny dla obydwu mężczyzn.
Song An bez słowa opadł na twardy materac. Zdjął z głowy kapelusz, z niezadowoleniem patrząc na pozostawione po kulach dziury. Będzie musiał kupić nowy. Szeryf Lei podszedł bliżej, kładąc na stoliku obok szklankę wody dla podopiecznego.
Przez chwilę siedzieli w ciszy, delektując się chwilą spokoju, która jak najbardziej należała im się po nocnym wysiłku. Song Anowi oczy kleiły się ze zmęczenia, nim jednak zasnął, usłyszał:
– Cieszę się, że wróciłeś – powiedział szeryf Lei łagodnym głosem. – Nie poradziłbym sobie bez ciebie. Przepraszam za dzisiaj.
– Nie martw się, szeryfie. Nie mam więcej zamiaru wyjeżdżać – zapewnił młodzieniec, unosząc do góry kąciki ust.
Uniósł zmęczony wzrok na szafę. Stało na niej stare zdjęcie w drewnianej ramce. Dwójka dorosłych mężczyzn trzymała się za ręce i uśmiechała się szeroko, patrząc przed siebie w jedynie sobie znanym kierunku.
Song An wpatrywał się przez chwilę w fotografię mętnym wzrokiem.
Były więc jednak czasy, kiedy szeryf Lei czuł się naprawdę szczęśliwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz