Waterdeep – Korona Północy, Miasto Cudowności, najwspanialsze z miast Wybrzeża Mieczy, rozciągało się przed nim w całej swej okazałości. Rozległy port, do którego z chęcią zawijały wyładowane po brzegi statki, ozdobne budynki, sklepy z najbardziej egzotycznymi towarami, do tego jeszcze liczne szkoły magii, gildie rzemieślnicze, świątynie nawet najmniej znanych bóstw, oraz, co dla Ignisa było najważniejsze – sztuka. Bardowie i wszelkiej maści artyści ściągali tutaj z najdalszych zakątków znanego świata, pragnąc sławy, rozgłosu, błogosławieństwa bogów, znalezienia bogatego patrona czy też szlifowania własnego warsztatu. Bo gdzie można było znaleźć więcej wiedzy i inspiracji, niż tu, na przecięciu się szlaków, gdzie odważni poszukiwacze przygód wykuwali swój los w smoczym ogniu, a przybysze z innych wymiarów snuli opowieści o miejscach, które dało się zobaczyć jedynie w snach?
Genashi poprawił wiszącą na ramieniu lutnię i ruszył odważnym krokiem w stronę głównej bramy.
Odkąd opuścił wiecznie zielony, wypełniony szczęściem i muzyką gaj swojego mistrza, poszukiwał właśnie czegoś takiego – miejsca, w którym inspiracja przyjdzie do niego z każdej strony, gdzie będą mieszać się kultury, style, wiedza i doświadczenia. Bo jedno to nauczyć się pobudzać magię własnym głosem i dźwiękami lutni, a co innego użyć swych mocy w prawdziwym życiu, w realnej sytuacji, nie tylko wtedy, gdy pieśni słuchała jedna, dobrze znana i tak wyrozumiała para uszu. Musiał opuścić gniazdo, dorosnąć jako artysta i odnaleźć własną ścieżkę – tak twierdził jego mistrz, a Ignis nauczył się go we wszystkim słuchać.
Mistrz mówił mu też, że ta jego ognista dusza nie została stworzona do tego, by płonąć w pojedynkę – na swej drodze miał znaleźć innych, z tak samo wielką miłością do sztuki i tak samo pragnących dzielić się swym sercem ze światem. Ignis pytał go, co przez to rozumie i jaką przyszłość dla niego widzi, lecz w tej materii mistrz pozostał tajemniczy mówiąc tylko, by pozwolił płomieniowi swego serca poprowadzić się właściwą drogą.
Miasto było olbrzymie. Zgubił się już pierwszego dnia i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że zgubi się jeszcze wiele razy. Nie nawykł do tej architektury, nie nawykł do szerokich ulic i przepływających po nich tłumów, coraz to nowa rzecz rozpraszała jego uwagę, Ignis często łapał się na tym, że powiedział sobie, że odbije w równoległą ulicę, coś tam zobaczy, a potem lądował w kompletnie innej dzielnicy, nie wiedząc, kiedy minął ten cały czas.
Tamtego dnia próbował dotrzeć do jednego z kampusów uniwersyteckich, na własne oczy zobaczyć, co też studiowali bardowie pragnący zdobyć profesjonalne wykształcenie i oficjalny dokument potwierdzający ich umiejętności. Zastanawiało go, jak mogły wyglądać ich egzaminy, jak się do nich przygotowywali, czy ćwiczyli razem, na jakich instrumentach grali, co sądzili o…
Szedł właśnie wzdłuż szpaleru ładnych budynków (znów obiecał sobie, że odbije tylko kawałek, jedną rzecz chciał zobaczyć), gdy jego uszu doszły jakieś gniewne głosy i pokrzykiwania. Genashi zmarszczył brwi – Waterdeep było miejscami głośne, lecz do tej pory słyszał głównie kupców zachwalających swe towary, śmiechy dzieci bądź pijackie narzekania, gdy karczmarz postanowił pozbyć się jakiejś nadto głośnej grupy. Tym razem jednak głosy miały w sobie jakąś ponurą ostateczność, brzmiały niczym wyrok sądu, Ignisowi zaś wydało się to bardzo dziwne, postanowił więc sprawdzić, o co było całe to zamieszanie.
Przepchnął się wśród gawiedzi – widać nie on jeden wpadł na ten sam pomysł. Wyminął jakichś wysokich jegomości, obszedł rolnika z taczką, przecisnął się przez środek grupy praczek, aż w końcu dotarł na sam przód zbiegowiska, stanął na palcach, zerknął ponad czyjąś głową.
Symbol boga sztuki, Milila, rozpoznałby wszędzie – spleciona z liści harfa oznaczała wszystkie miejsca, gdzie artyści byli mile widziani, gdzie mogli spodziewać się ciepłego przywitania. Widniał on nad wrotami ozdobnego budynku, wymalowany z artystycznym kunsztem właściwym najwierniejszym z wyznawców. Bogato rzeźbione ściany wznosiły się ku niebu, przetykane szklaną tęczą, błyszczącą w pogodnym słońcu – barwa, piękno, symetria. Dusza sama odrywała się od doczesności, uciekała w stronę czegoś ulotnego i pięknego, czegoś niezwykłego i głębszego, niż tylko zwykła, prosta egzystencja. Do świątyni prowadziły niskie stopnie – niegdyś starannie wyciosany i polerowany marmur, zmatowiał i wytarł się pod stopami nieprzeliczonych tłumów wiernych, odwiedzających święty przybytek, pragnących zasięgnąć słowa i porady od służących w nim kapłanów.
I właśnie na tych stopniach leżał jeden z nich.
I już Ignis miał ruszyć w stronę poszkodowanego, gdy ponownie ozwał się głos – ten sam, który go tu przywiódł.
— Jesteś przeklęty! — huknął stojący u szczytu schodów kapłan, oskarżycielskim gestem wskazując tego leżącego. — Nasz pan cię odrzucił, znalazł twoją twórczość obraźliwą i słusznie odebrał ci swój dar!
Ten drugi kapłan załkał tylko, spróbował się podnieść, ale jego ruchy były tak niezgrabne i nieporadne. Ignisowi zrobiło się go szkoda. Uczucia tego nie podzielał jednak oskarżyciel.
— Nie ma już dla ciebie miejsca w tej świątyni! Idź, precz!
Tłum zafalował, parę osób odwróciło wzrok, rozległy się jakieś szmery. Nikt nie chciał podejść do wyklętego kapłana, ciżba cofała się, niektórzy próbowali szybko się oddalić. Główny kapłan stał jeszcze chwilę w ciszy, mierząc wzrokiem trzęsącego się na stopniach świątyni mężczyznę, nim odwrócił się i zniknął w trzewiach przybytku. Ozdobne drzwi się zatrzasnęły, leżący załkał cicho.
Ignis zmarszczył brwi, poprawił lutnię, ruszył w stronę nieznajomego. Kimkolwiek ten mężczyzna był, niepodobnym wydawało mu się, by popełnił zbrodnię tak straszliwą, aby zasługiwał na publiczne upokorzenie, wyrzucenie na zbity pysk i pożegnanie twardym „Precz!”
— Bracie? Ojcze? Wielebny? — spytał, zbliżając się. Pochylił się nad mężczyzną. — Nie widziałem tego od początku, ale z tego, co słyszałem…
— Odejdź ode mnie! — Były kapłan machnął na oślep dłonią, skulił się mocniej na twardym marmurze.
Ignis uchylił się z łatwością, nie cofnął przed mężczyzną, lecz zamiast tego nachylił jeszcze bliżej, przyjrzał się mu dokładniej.
Szatę miał ozdobną i choć Ignis nie znał się za dobrze na tym, jaki to poziom wtajemniczenia i pozycję w religijnej hierarchii określały wszystkie paski i okręgi wyszyte na ubraniu, to ich mnogość sugerowała, że mężczyzna nie był pierwszym z brzegu akolitą. Lecz szata ta, choć tak piękna, nosiła ślady zużycia, w wielu miejscach była zwyczajnie brudna od kurzu, farby i resztek jedzenia.
— Może mógłbym…
— Zostaw mnie!
Na piersi meżczyzny, tam, gdzie u innych kapłanów wyszyto liściastą harfę boga Milila, tkwiła tylko poszarpana dziura, jakby ktoś przemocą wydarł symbol z materiału. Były kapłan ściskał pierś, jakby ktoś zadał mu tam ranę.
— Ja pomogę…
— Mi się nie da pomóc!
Ignis zacisnął usta. Coś w środku nie pozwalało mu przejść obojętnie obok krzywdy mężczyzny, ale nie wiedział, jak ma do niego dotrzeć. Dobrze, pierwszy raz go widział, nie miał pojęcia, o co chodziło temu drugiemu kapłanowi, ale…
— Odejdź!
I wtedy to dostrzegł – mężczyzna był ślepy. W miejscu oczu pozostały tylko ziejące ciemnością wiry i jedno spojrzenie wystarczyło, by Ignis poczuł się gorzej, jakby ten wygłodniały mrok pożerał całe światło i nadzieję z jego własnej duszy. Bard cofnął się instynktownie, wybity z równowagi zaskoczeniem, lecz zaraz spróbował ponownie – poddawanie się nie leżało w jego naturze.
— Mogę…
— Nic nie możesz! — Były kapłan zachłysnął się łzami, usta zadrgały od szlochu. — Nikt nic nie może. To już koniec.
Bezsilność gryzła w środku, Ignis potarł palce, między opuszkami przeskoczyła płomienista iskra. Co powiedzieć? Jak dotrzeć do mężczyzny? Co zrobić, żeby…
— Co to za zbiegowisko? Proszę się odsunąć.
Bard odwrócił się, stanął oko w oko ze strażnikiem miejskim i jego kompanami. Starannie dopasowana skórznia z wytrawionym na niej herbem Waterdeep, odbijającym się ponad taflą wody księżycem, do tego gruby płaszcz, pałka przy pasie – mężczyzna samą swą prezencją sprawiał, że głupie pomysły wietrzały z głowy. Problem był tylko w tym, że Ignis nie uważał swojego pomysłu za głupi.
— Ten człowiek potrzebuje pomocy… — zaczął, lecz to nie strażnik mu przerwał.
— Nie potrzebuję niczyjej litości — zawołał były kapłan, gniew mieszał się ze łzami. Zwrócił się do strażników: — Zabierzcie go, naprzykrza mi się…
Strażnik zmarszczył brwi, przypatrzył się kapłanowi.
— Wielebny Miroulis?
— Po prostu go zabierzcie!
Ignis nie dosłyszał reszty wypowiedzi, nie dostał szansy by się wytłumaczyć. Strażnik skinął ręką, jego pomocnicy zaś delikatnie acz stanowczo złapali Ignisa, dociągnęli od kapłana, tłumacząc po drodze, że nieładnie jest nie szanować słów drugiego człowieka. Rozpędzili resztkę gapiów, pouczyli paru maruderów, strażnik zaś pozostał przy kapłanie, mówiąc coś, próbując negocjować, lecz mężczyzna i jego od siebie odpędzał, Ignis widział to gniewne machnięcie dłonią.
— Kim jest ten wielebny Miroulis? — wciął się w słowa pouczającego go pomocnika, spróbował wyrwać łokieć. Mężczyzna trzymał go jednak mocno i pewnie, pytanie zbył.
— Jesteś przyjezdny, nie interesuj się.
I to był koniec rozmowy.
A raczej byłby, gdyby Ignis nie był upartym osłem.
Wieczorami w karczmach było pełno, Ignis zaś wybrał jedną z tych większych, tańszych, bardziej zatłoczonych, gdzie przewalali się ludzie sztuki, tacy jeszcze przed swym wspaniałym debiutem, którzy dopiero mieli uwiecznić swoje imię w annałach historii. Bard wytrzepał więcej monet ze swego mieszka, godząc się z tym, że skoro tego wieczora będzie na parę kolejek, to następnego dnia nie będzie na jedzenie. Cóż, trudno, miał przecież do zrobienia ważną rzecz.
Dopiero trzecia grupa okazała się na tyle rozmowna i poinformowana w ostatnich wydarzeniach, by opowiedzieć mu nieco o wydarzeniu, którego był tego dnia świadkiem, i o tym, jakie to koleje losu do niego w ogóle doprowadziły.
— Smutna sprawa, tyle powiem — mruknął cuchnący terpentyną gnom. Dyndał krótkimi nogami w powietrzu, w paznokcie wżarły mu się jakieś barwy. — O wielebnym Miroulisie słyszał każdy, kto kiedykolwiek trzymał w dłoni pędzel. To on namalował wszystkie freski w świątyni Milila, do tego malował jeszcze obrazy. Wszystkie szły za grube pieniądze…
— I wszystkie wiszą teraz na ścianach w jakichś bogatych rezydencjach — sarknęła towarzysząca mu elfka. Całe ramiona pokrywały jej tatuaże hasających, złotych holifantów. — Nie da się ich zobaczyć. Przynajmniej nie wtedy, kiedy jesteś zwykłym, biednym artystą. Bo biednemu to zawsze wiatr w oczy i chuj w dupę…
— Powściągnij swój język — upomniał ją łagodnie siedzący zaraz obok półork. Mężczyzna wystudiowanym gestem poprawił ozdobione paciorkami okulary, zwrócił się do Ignisa. — Głęboko bolejemy nad tym, że duża część dzieł, które wyszły spod pędzla wielebnego Miroulisa jest dla nas niedostępna – każde z nich bowiem jest wspaniałym, niedoścignionym materiałem i inspiracją dla kolejnych artystów, lecz niestety… — Półork westchnął głęboko, boleśnie. — Jest to cecha śmiertelnej egzystencji, że to, czego najbardziej pragniemy, zawsze pozostaje poza zasięgiem naszych rąk, prowadząc do…
— Dobrze, tak, to bardzo smutne — przerwał mu Ignis, niezobowiązująco polał piwa. — Ale co z samym wielebnym? Wywalili go dzisiaj ze świątyni, sam widziałem.
— Bo oślepł — wyjaśnił gnom. — To było jakieś dwa miesiące temu.
— Mydlili nam oczy, że jest niedysponowany i że to przejściowe, więc pewnie, że modliliśmy się o jego zdrowie, a jak wzrosła ilość datków na świątynię! — Elfka gniewnie wyrzuciła dłonie w górę. — Niby wspierają artystów, niby się o nas troszczą, a i tak chodzi tylko o napełnienie kapłańskiej sakiewki! Wszyscy oni są…
— …bardzo zasmuceni tą niebywale tragiczną sytuacją. — Wpadł jej w słowo półork. — Utrata wzroku przez wielebnego odbiła się szerokim echem w środowisku, nawet jeśli świątynia starała się nie siać paniki…
— Zamietli to pod dywan — dodał gnom. — Chcieli jakoś to zatuszować i ukryć, znaleźć lek na to, ale okazało się, że nikt tej ślepoty nie jest w stanie wyleczyć, nikt nie zna przyczyny, więc pozostaje jedna. Gniew boga. A skoro Milil się pogniewał, zabrał malarzowi wzrok, to pewnie miał swój powód.
— I jaki to był powód?
Gnom wzruszył ramionami.
— No właśnie tu jest problem. Nikt tego nie wie, wielebny się nie przyznał. Zarzekał się, że on jest niewinny i niczego złego nie zrobił.
— Jakby niczego złego nie zrobił, to by mu Milil nie wpierdolił.
— Bacz na słowa!
Ignis westchnął, ze smutkiem zerknął na świecący dnem antałek z piwem. Odpowiedzi dostał, sprawa była wyjaśniona, w kwestii byłego kapłana nie miał czego szukać. Bo i co on, zwykły bard, którego majątek ograniczał się do ukochanej lutni i pary dobrych butów, mógł poradzić w kwestii przeklętego przez jego własnego patrona malarza? Zdrowy rozsądek mówił, by wzruszyć ramionami i machnąć na to wszystko ręką. Nie była to jego sprawa, nie było to zadanie dla niego.
Ignis postanowił następnego dnia pójść i obejrzeć sobie te freski.
Jak wszedł rano, tak wyszedł na wieczór, czując na sobie spojrzenia kapłanów. Słudzy boga sztuki przywykli już do tego, że co wrażliwsi potrafili intensywniej reagować na kontakt z pięknem fresków, Ignis zaś wyglądał na kogoś zdolnego zemdleć w każdej chwili, gdy wpatrywał się z mocą w każdy szczegół dzieła, chłonąc zapamiętale kolejne warstwy symboli i przekazów, zawarte w malowidłach. Im dłużej Ignis na nie patrzył, tym głębiej przekonany był, że to postradanie wzroku przez malarza nie mogło być klątwą jego własnego boga, skoro wielebny Miroulis wyraźnie był jego ulubionym dzieckiem. Barwy splatały się ze sobą, formowały kształty sylwetek i postaci, i nie trzeba było żadnych słów, żadnych napisów, by przekaz był jasny. Ignis miał wrażenie, że słyszy szepty i głosy, jakąś odległą muzykę, niemal widzi ruch, gdy dynamiczne linie porywały jego wzrok i myśli, unosiły je wraz z kolejnymi malowidłami. Może to nie było jego medium, lecz bard widział boskie natchnienie, wrażliwość serca i kunszt artysty. Ktoś taki nie mógł zostać przeklęty.
Ignis zmarszczył brwi, zamyślił się głęboko, cofając myślami do własnego dzieciństwa. On też był przecież ulubionym dzieckiem, tym jedynym, z którym rodzice wiązali wszystkie swe nadzieje i ze wszech sił starali się dla niego jak najlepiej. A że miłość ta nie wyglądała tak, jak Ignis tego potrzebował, by czuć, że faktycznie jest kochany, to już była zupełnie inna rzecz, i dopiero jego mistrz mu to uświadomił. Że miłość, gdy robi się coś dla cudzego dobra, nie tłumacząc niczego, nie myśląc o uczuciach danej osoby, uważając, że wie się wszystko najlepiej, potrafi skrzywdzić głębiej, niż coś czynionego z czystą nienawiścią. A bogowie przecież byli nieomylni, zawsze wiedzieli lepiej, nie tłumacząc niczego swoim śmiertelnikom, ufając całkowicie swemu osądowi i oczekując, że wierni po prostu w końcu zrozumieją ich geniusz i łaskę.
Ignis westchnął ciężko. Musiał znaleźć tego wielebnego Miroulisa, to mu nie dawało spokoju. Tylko nie miał pojęcia, co niby miałby mu powiedzieć, choć uczucia, tak jak zawsze, kotłowały się w sercu barwą płomienistej melodii.
O tym, że miał konkretny plan na to, co robić w Waterdeep i jak zająć się własną karierą, oczywiście zapomniał. Wszystko to odeszło na dalszy plan, gdy Ignis zagłębił się w splątane uliczki miasta, wypytując ludzi o to, czy widzieli może wielebnego Miroulisa. Starał się opisać mężczyznę, zaczepiał jakichś domokrążców, potem sklepikarzy i kupców, lecz większość nie miała ochoty zbyt długo z nim rozmawiać, gdy okazywało się, że nie jest zainteresowany zakupami. Potem dopiero Ignis wpadł na pomysł, by rozpytać wśród tych, którzy mieli dużo wolnego czasu, spędzali całe dnie w jednym miejscu i zapewne kojarzyli kapłanów, od nich przecież dostawali jedzenie i inne zapomogi. Żebracy jednak okazali się równie mało pomocni – wszyscy wyciągali dłonie po miedziaki, Ignis w dobrej wierze im je dawał, tylko po to, by dowiedzieć się, że wielebnego widzieli ostatnio pół roku temu na procesji, jak kołysał wielką kadzielnicą, idąc na przedzie orkiestry.
— Jak tak dalej pójdzie, będę spał pod mostem i na kolację ryby łowił — mruknął pod nosem, popatrując w świecącą dnem sakiewkę. Genashi wzdrygnął się samą perspektywą, lecz zaraz odepchnął od siebie smutne myśli, wzruszył ramionami stwierdzając, że jakoś to będzie, muzyka go poprowadzi. Słońce zniknęło już za horyzontem, gdy mężczyzna ruszył przed siebie, wybierając alejkę, którą, jak mu się wydawało, jeszcze tego dnia nie szedł.
Większość swego życia Ignis spędził w posiadłości rodziców, opuszczając jej bezpieczne mury tylko wtedy, gdy ozdobny powóz zabierał go na szlacheckie przyjęcia, podążając w dół szerokich, wystawnych ulic. Potem przebywał w zaklętym gaju, gdzie drzewa śpiewały o poranku, panowało wieczne lato, a ptaki same siadały na ramieniu, ćwierkając uroczo. Ignis dopiero niedawno zaczął się na poważnie golić, był młody i niedoświadczony, nie miał tego specyficznego zmysłu, który ostrzegłby go przed nadciągającym zagrożeniem, zatrzymałby w pół kroku, nim mężczyzna zagłębił się w ciemność podejrzanie wyglądającej alejki.
Niemożliwe, ale dostrzegł go.
— Wielebny Miroulis?
Mężczyzna wyglądał jeszcze gorzej – ozdobnej, kapłańskiej szaty już nie było, zostały tylko te luźne, białe lny pod spodem, choć ich czysta barwa już dawno zaginęła pod warstwami kurzu i brudu. Długie włosy mężczyzny były tłuste i skołtunione, twarz zapadła, pokryta nierównym zarostem. Przykrywał się jakimś podziurawionym, przetartym workiem, a to niewidzące spojrzenie utkwione miał przed sobą, pozbawione jakichkolwiek uczuć, nawet krzty nadziei.
— Poznaję twój głos — odezwał się cicho. — Zostaw mnie, człowieku. Nie potrzebuję twojej litości.
— To nie litość. — Ignis zbliżył się, przyklęknął przed mężczyzną. Lutnia sama spoczęła na kolanie, palce odnalazły bezpieczne miejsce, oparłszy się o struny. — Ja po prostu… Po prostu czuję, że nie mogę tego tak zostawić. Pytałem w mieście, co się stało, dlaczego został wielebny tak potraktowany, wtedy, na placu, i…
— Odejdź. Nie wiesz, o czym mówisz.
— Może i nie wiem — odparł bard. — Ale wiem, co czuję.
— Nie musisz się tym ze mną dzielić.
— Jestem bardem. Muszę i będę.
Ignis uderzył w struny. Nie miał do końca pomysłu, co powinno nastąpić po otwierającym akordzie, lecz nie pierwszy raz mężczyzna wsuwał rękę w dłoń muzyki, zamykał z ufnością oczy, pozwalając się jej poprowadzić.
— Tracisz czas — spróbował przerwać mu wielebny nie wiedząc, że gdy Ignis zaczął już grać, tylko przemoc mogła oderwać go od strun, tylko cios mógł uciszyć.
Jeszcze parę dźwięków, w końcu znalazł – początek nici tworzącej ten splątany kłąb w jego sercu, którego słowa nie potrafiły za nic rozplątać. Ale dźwięki – owszem. Melodia popłynęła turbulentną falą, biegnąc od fresków, barwnych i żywych, zdobiących wnętrze świątyni, powołanych do życia błogosławioną boskim przyzwoleniem dłonią. Wielebny na pewno słyszał nieprzeliczone pochwały swego dzieła, widział ludzi drżących z zachwytu na ich widok, lecz czy słyszał kiedyś całą balladę na ich temat? Nawet jeśli tak, to trudno. Ballady Ignisa jeszcze nie słyszał, teraz to się miało zmienić. Od zachwytów nad freskami, Ignis przeszedł nagle do niezgody na to, co wydarzyło się na stopniach świątyni, gdy aż skręciło go w środku, bo przypomniał sobie to zimne, obojętne „Precz!” wypowiedziane z pogardą przez drugiego kapłana. I w końcu pojawiły się i inne nuty, pytające i przedstawiające jego własne życie, podsuwające nadzieję, że może nie tędy droga, więź ze sztuką nie jest stracona, a boska obecność wciąż jest w pobliżu, bóg czuwa nad swym wiernym kapłanem.
Muzyka skrzyła się ciepłem, wznosiła gładkimi pasażami, Ignis może rozjechał się technicznie i koniec zabrzmiał bardziej chaotycznie, niż powinien, ale uczucia tkwiły pewnie między dźwiękami, a te czarne, ślepe otchłanie, zdawały się karmić nimi, stopniowo porzucały ten przenikliwy chłód i rozpacz, wylewające się z nich wtedy, pod świątynią. Wydawało się, że chyba jednak trafiło, że coś zmienia się w tym poranionym sercu, obolałym i spękanym, przygniecionym ciężarem nagłej ciemności…
Gdy Ignis próbował potem przypomnieć sobie wydarzenia, nie potrafił – wszystko potoczyło się zbyt szybko, jedno prowadziło do drugiego, nie wiadomo kiedy zwykła zaczepka zmieniła się w pełnoprawną bójkę. I pojawiła się broń.
Gości było trzech – po jednym na każdą stronę alejki, trzeci od gadania, zastraszenia, wyciągnięcia z delikwenta wszystkiego, co się tylko dało sprzedać. Ignis próbował zaprotestować, ale słowa poturlały się chaotycznie, gdy pięść trafiła znienacka w brzuch, wydusiła z piersi cały dech. Sakiewka zmieniła właściciela, podobnie buty, a potem chciwa łapa wyciągnęła się po lutnię.
Oczy genashiego błysnęły hardo, tym razem się opierał, naprawdę, więc jeden z obstawy podszedł bliżej, szarpnął za kapotę. Poleciało wiązanie na piersi, popruł się materiał, a potem ktoś stracił cierpliwość, sięgnął pasa.
Ignis poczuł tylko ból, przeszywający, oślepiający, który wybuchł gdzieś z boku, między żebrami. Niecelne pchnięcie, sztylet zaraz zniknął, chlusnął wodospad krwi. Trzech rabusiów nie tego chyba chciało, jeden trącił drugiego, pozbierali się szybko, wystraszeni, bo co innego kogoś okraść, co innego zabić. Bez słów, bez oglądania się, po prostu zniknęli w kolejnym zaułku, zostawiając jednego buta, lutnię i osuwającego się na ziemię barda. Śniada dłoń zaciskała się na gryfie, tylko to się liczyło, a ta ciemność, zakradająca się na krawędź widzenia, to przecież był zapadający zmrok. Ignis kaszlnął, nagle trudno było mu zaczerpnąć tchu – dziwne uczucie, gdy trzymał swój instrument w dłoni, bo przecież dłoń na gryfie znaczyła, że miał zaraz śpiewać, a skoro tak…
— Młodzieńcze? — Spanikowane oblicze wielebnego pojawiło się w polu widzenia, przysłoniło gwiazdy. — Hej, śpiewaku, słyszysz mnie?
Ignis uśmiechnął się półprzytomnie, logiczne myśli (czy ich kiedykolwiek było wiele w jego umyśle?) umykały wraz z rozlewającą się czerwienią. Trzymał lutnię, więc był szczęśliwy.
— Chłopcze? Oddychaj! Nie zasypiaj, proszę! O bogowie, co teraz, co teraz?!
Noc zapadła do reszty, gwiazdy zgasły, a Ignis pogrążył się we śnie… A raczej pogrążyłby się, gdyby nie wydarzyło się niemożliwe.
W jednej chwili była noc, w drugiej letnie słońce zalewało świat światłem i ogniem, przeganiając chłód i mrok. Ignis otworzył oczy, a owa słoneczna tarcza miała teraz oblicze wielebnego. Mężczyzna, wciąż odziany w swe podarte odzienie, wciąż tak samo brudny i zarośnięty, emanował teraz złotym blaskiem, dłonie lśniły niebiańskim światłem. Bard dźwignął się na łokcie, w końcu do siadu, dotknął żeber. Ciało nie nosiło nawet śladu po sztylecie, ledwie koszula była wciąż podarta i skrwawiona.
— Uzdrowiłeś mnie — powiedział z niedowierzaniem.
Wielebny zachłysnął się powietrzem, z oczu znów popłynęły łzy, lecz tym razem były to łzy radości, ulgi i spokoju, nie zaś przytłaczającej rozpaczy.
— Odpowiedział mi — Głos łamał się pomiędzy słowami. — Poprosiłem go, a on powiedział „tak”
— Milil?
— Władca Barw, Pan Pieśni, Opiekun Artystów — powiedział wielebny. — Nie opuścił mnie. Jest przy mnie, czuję jego wolę…
Ignis nie protestował, gdy mężczyzna po prostu objął go, wsparł czoło gdzieś na ramieniu i rozpłakał się do reszty, mocząc podartą i zakrwawioną koszulę. Otoczył wielebnego ramieniem, nie bacząc na to, jak zapuszczony i brudny był mężczyzna, jak kości sterczały pod cienkim materiałem.
— I co teraz? Powrót do świątyni? — spytał po chwili, gdy największa z fal płaczu zdała się już opaść, lecz kapłan pokręcił głową.
— Nie, to nie moje przeznaczenie. Czas mi ruszyć w podróż, podążać za nowym płomieniem, ruszyć tam, gdzie… Gdzie myślałem, że nigdy się nie udam.
Ignis przekrzywił lekko głowę. Słowa mężczyzny nie miały dla niego wielkiego sensu i nie wiedział, co to za nowa ścieżka otworzyła się przed kapłanem, lecz wydawał się z tego powodu szczęśliwy i tylko to się liczyło.
— Czyli teraz wielebny…
Mężczyzna pokręcił głową.
— Już nie „wielebny” — powiedział, a uśmiech nie schodził z jego oblicza. — Po prostu Ioannis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz