Spędzili w nadprzestrzeni wiele godzi, skacząc przez kolejne układy, zatrzymując się na krótko, by uzupełnić zapasy. Skok za skokiem, coraz bardziej oddalali się od cywilizowanych regionów Republiki, zostawiając za sobą oswojone, bezpieczne planety, gdzie ich szaty rozpoznawano, a w lśniących srebrem i nowością dokach polecano im odpowiedni typ paliwa. Stopniowo znikały znaki napisane w basic, wieża kontroli lotów wypluwała z siebie polecenia w coraz bardziej egzotycznych dialektach, a na ostatnim lądowisku wieży nawet nie było – Isidoro ostrożnie posadził Gwiezdnego Sokoła na spękanej, porośniętej trawą płycie, mając nadzieję, że cokolwiek znajduje się w podziemnym zbiorniku paliwowym, skutecznie zasili ich statek na ten finalny skok. To był ostatni moment, ostatnia szansa na to, by jeszcze się wycofać, lecz żaden z nich tego nie zrobił, nie zamierzał się nawet nad tym zastanawiać. Isidoro patrzył, jak wysłużony wysięgnik łączy się z dokiem paliwowym Sokoła, ciche prychnięcie pompy oznajmia, że proces tankowania właśnie się rozpoczął, a operator maszyny, jakiś krępy jegomość o grubej, ziemistej skórze, pewnie trzymała mięsistą dłoń na dźwigni. Rycerz spojrzał na otaczającą ich dzicz, na skręcone drzewa, o których nie uczył się w Świątyni i ponownie uświadomił sobie, że oto dotarł do końca znanego świata. Dalej czekała ich jedynie zimna pustka najdalszych rubieży i niewiadome, na których odkrycie nic ich nie przygotuje.
W końcu wysięgnik wydał z siebie dziwny, gulgoczący dźwięk, a operator pompy szarpnął za dźwignię, odłączając urządzenie. Zerknął na stojących obok rycerzy, zaburczał coś w swym natywnym narzeczu. Isidoro odwrócił się do Eliasa, mężczyźni wymienili spojrzenia.
— Już czas.
Kolejny skok wyrzucił ich wprost w ciemność i pustkę kosmosu, z dala od jakiegokolwiek układu planetarnego, od ciepła i światła którejkolwiek z gwiazd. Obaj Jedi siedzieli w kokpicie, otoczeni uspokajającą zielenią błyskających się miarowo kontrolek, wpatrując się w milczący bezkres gwiazd. Elias spojrzał na radary, lecz fosforyczna wiązka, krążąca po siatce wyznaczającej mapę, niczym wskazówka antycznego zegara, nie wykrywała wokół nich niczego, prócz całkowitej próżni. Mężczyzna zmarszczył brwi.
— Koordynaty się zgadzają — powiedział, porównując miejsce, gdzie się zatrzymali z tym, jakich informacji udzielili im bibliotekarze na Ossusie. — Powinna być gdzieś tutaj.
— Spróbujmy jej poszukać.
Isidoro położył dłonie na manetce, Sokół ruszył niespiesznie przed siebie, a dwójka Jedi skupiła się na wciąż pustej mapie. Skaner krążył, omiatał przestrzeń, lecz z każdym jego obrotem mapa pozostawała cudownie pusta. W przestrzeni byli kompletnie sami, największym obiektem w okolicy był ich statek.
— Czy to możliwe, że została zniszczona?
Elias zamyślił się.
— Bardziej możliwe, że się przed nami kryje. — Odwrócił się do drugiego mężczyzny. — Technologia Rakatan potrafi przetrwać milenia, może więc przetrwały jakieś systemy maskujące.
Isidoro skinął głową. Wolał to, niż rzeczywistość, w której asteroida uległa zniszczeniu i wszystko, co się na niej znajdowało, przepadło bezpowrotnie.
— Isidoro, oddaj mi manetkę.
Rycerz uniósł pytająco brew, Elias kontynuował.
— Zajmę się prowadzeniem, a ty spróbuj skupić się na naszym celu. Mam przeczucie, że teraz to ty będziesz nas prowadził, nie radar.
Isidoro skinął głową, zdjął dłonie z konsoli, splótł je na podołku i zapadł się głębiej w fotelu pilota. Przymknął oczy, pozwalając, by spokojny pomruk pracującego powoli silnika, delikatne wibracje statku i obecność jego byłego Mistrza tuż obok uspokoiła jego umysł. Odetchnął głębiej, a myśli oderwały się od tego, co tu i teraz, i pomknęły gładko ku temu, co jeszcze się nie wydarzyło, co czaiło się za zasłoną czasu.
— Tam — powiedział, wskazując nagle dłonią, otwierając oczy. Błękit przelotnie błysnął czymś gwiezdnym, srebrnym.
Elias od razu zwrócił tam dziób statku, silnik mruknął głośniej, gdy pojazd przyspieszył. Mapa i radar wciąż milczały, lecz coś błysnęło pośród widocznej przed nimi gwiezdnej ciemności, coś wyłoniło się, odbijając nikłe światło statku.
Asteroida, pozostałość zniszczonej w walce planety, płynęła samotnie przez przestrzeń przez ostatnie kilka tysięcy lat, niosąc w sobie fragmenty struktury, uciekając z nimi tam, gdzie nikt nie miał jej znaleźć. W ten sposób to, co miało zostać starte w pył w katastrofie zdolnej rozerwać na strzępy całą planetę, cudem ocalało, skryte tam, gdzie nikt nie szukał. Teraz oni szukali. I znaleźli.
Okrążyli asteroidę dwa razy, starając się znaleźć dobre miejsce na lądowanie, radar zaś wciąż milczał, zupełnie tak, jakby olbrzymi odłamek planety kompletnie nie istniał. W końcu Elias ostrożnie posadził Sokoła w jakimś załomie, zaraz w pobliżu czegoś, co wyglądało jak na wpół zagrzebane pod gruzami wrota.
— Na zewnątrz jest normalna atmosfera — powiedział z lekkim zdziwieniem Isidoro.
Masa asteroidy była o wiele za mała, by mogła utrzymać własną atmosferę, a czas, który upłynął od początku jej „podróży” powinien odrzeć ją ze wszystkiego, co nie było litą skałą bądź metalem. Tak się jednak nie stało. Jakiekolwiek systemy pozostawili tam Rakatanie, część z nich wciąż działała, spełniając swe zadanie i sprawiając, że po powierzchni dało się poruszać bez specjalnych skafandrów. Jedi przełączyli swój statek w tryb uśpienia, zakotwiczyli go pewnie w skale asteroidy, następnie zaś zeszli na jej powierzchnię, pustą i obcą, dziwnie cichą i upiornie martwą.
Częściowo przysypane wrota poddały się bardzo szybko. Chwila pracy przy bocznym panelu wystarczyła, by metal jęknął ciężko, coś syknęło w środku, a potem prawe skrzydło przesunęło się, odsłaniając akurat tyle przejścia, by dało się przecisnąć. Lewe wrota utknęły, sypnęły iskrami i zadrżały, lecz poddały się w końcu, błyskając ostrzegawczym oranżem, wyświetlając komunikat o konieczności wezwania technika. Język Rakatan, niegdyś słyszany w każdym zakątku Galaktyki, już dawno wyszedł z użycia, gasnąc powoli tak, jak gasła chwała Wiecznego Imperium, lecz nigdy nie został zapomniany. Jak wszystkie okruchy wiedzy, starannie przechowali go i pielęgnowali rycerze Jedi – miecz był w końcu tylko jedną z dróg, a Zakon poważnie podchodził zarówno do ochrony porządku i harmonii Republiki, jak i do zapamiętania dla potomnych wszystkich skrawków wiedzy. Dlatego też jeszcze przed wyruszeniem w podróż, zarówno Elias jak i Isidoro zapoznali się z podstawami języka tej wymarłej rasy – na tyle, by poradzić sobie w prostych sytuacjach, lecz nie na tyle, by zmierzyć się chociażby z poezją. Zresztą, tego typu wyzwań podczas swojej misji nie przewidywali.
Zaraz za masywnymi drzwiami powitała ich rozległa sala, wyłożona gładko przylegającymi do siebie, jasnymi płytkami. Były całe, niepopękane mimo kataklizmu, który musiały przetrwać, podobnie jak i ściany – równie solidne, gładkie, ozdobione jakimiś geometrycznymi wzorami. Sufit pokrywały dziwnie bezosobowe panele, potęgując surrealistyczne wrażenie znajdowania się w miejscu poza czasem i przestrzenią. Isidoro postąpił kilka kroków ku wnętrzu, a panele rozjarzyły się delikatną poświatą, wypełniając przestrzeń łagodnym, bladym blaskiem. Cienie zniknęły, nic nie raziło w oczy, wszystko wydawało się nienaturalnie czyste, symetryczne, ułożone.
— Jak w szpitalu — odezwał się Elias, dołączając do drugiego rycerza.
Nie spieszyli się. Pośpiech mógł przyciągać niebezpieczeństwo. Spojrzenia znów uciekły w stronę zdobionych ścian i teraz, w tym rozproszonym, sterylnym świetle, pokrywające je obrazy nabrały w końcu więcej sensu.
Przedstawiały postaci Rakatan – humanoidów o szczupłych, kanciastych kończynach i wydłużonych głowach z tymi charakterystycznymi oczami umiejscowionymi po bokach głowy, na krótkich szypułkach, upodabniających ich do przedziwnych, morskich stworów. Gdy Isidoro był mały i spędzał swoje pierwsze dni w Świątyni, Rakatanie wydawali mu się zabawni i poczciwi. Jakże mylne okazało się to wrażenie – ta agresywna rasa zawojowała Galaktykę od końca do końca, rozciągając swe Wieczne Imperium do najdalszych układów, biorąc każdą napotkaną rasę w niewolę i używając Ciemnej Strony Mocy, by uczynić swe marzenia rzeczywistością. Stało się to, co zawsze się działo, gdy ktoś uciekał się do używania wyłącznie Ciemnej Strony – Imperium urosło w siłę do niepomiernych rozmiarów, aż wydawało się, że owa wieczność faktycznie jest w zasięgu rąk Rakatan. A potem Imperium rozpadło się, rozerwane na strzępy przez wewnętrzne konflikty, przeżerającą je nienawiść i okrucieństwo, będące podstawą rakatańskiego stylu życia. Wielka potęga doprowadziła do wielkiego upadku.
Isidoro podszedł bliżej do jednego z obrazów, przechylił głowę, zastanawiając się.
— To chyba faktycznie jest szpital. Czy ten tutaj nie wygląda na lekarza?
Jakiś Rakatan, odziany w lejące się szaty, unosił nad głową niezidentyfikowany obiekt, emanujący jasnymi promieniami światła. Te padały na stojącego zaraz obok Rakatana, zgiętego wpół, trzymającego się kurczowo za wygiętą pod dziwnym kątem kończynę. Zaraz obok ci sami Rakatanie, lecz teraz ten z ranną ręką był zdrowy, klęczał przy tym z urządzeniem, wznosząc dłonie w pełnym szacunku geście.
— To niewykluczone — odparł Elias, podchodząc bliżej. — Co czujesz?
Isidoro skupił się, sięgnął świadomością do swego wnętrza, potem spojrzał dalej.
— Cierpienie. Bardzo dużo cierpienia — powiedział, otwierając oczy. — Coś jest tutaj nie tak.
— To może być echo pochodzące od chorych — uspokoił go Elias. — Albo… albo ostatnie chwile tych, którzy byli tu, gdy planeta uległa zniszczeniu.
Isidoro nie odpowiedział, jedynie skinął głową. Zastanawiał się nad tym – jaki los mógł czekać zwykłych cywili, którzy po prostu znaleźli się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie. Nawet, jeśli ten „szpital” nie został zniszczony, nic nie przetrwałoby przez tysiąclecia w takim miejscu.
— Chodźmy dalej.
Opuścili salę przypominającą główny hol, przeszli dalej, natrafili na korytarz.
Zbudowany był z analogicznych, jasnych płyt, które usłużnie zaczęły emitować to delikatne, rozproszone światło, gdy tylko Isidoro postawił na nich stopę. Boki korytarza kryły kolejne pary drzwi, tym razem jednak o wiele mniejsze, niż te wejściowe. Co jakiś czas ściana wyginała się do wnętrza, mieszcząc jakąś wnękę, w której wygodnie byłoby usiąść i poczekać.
— To mogą być gabinety lekarskie — powiedział Isidoro, podchodząc do pierwszych drzwi, starając się aktywować niewielki panel z ekranem tkwiący zaraz obok. Panel zaśnieżyl, wypluł słowa, które mogły być imieniem.
— Sprawdźmy.
Trochę klikania i manipulacji, drzwi otworzyły się, ukazując gabinet.
Był tak zaskakująco zwyczajny i odmienny jednocześnie. Zawierał łóżko o regulowanej wysokości, wyprofilowane tak, by wygodnie mogła położyć się na nim istota o szczupłych kończynach i wydłużonej głowie. Zawierał i biurko z panelem i ekranami, gdzie lekarz mógł zanotować poczynione spostrzeżenia i postawioną na ich podstawie diagnozę. Zawierał też i szafki, zapewne pełne podstawowych medykamentów i sprzętu zdolnego pomóc, gdyby pacjent tego potrzebował.
Isidoro podszedł do jednej z szafek, po paru próbach zrozumiał, jak działały uchwyty, otworzył szafkę.
— Zostały jeszcze jakieś rzeczy…
Przejrzeli szafki, wyciągali z nich przedmioty, większość udało się zidentyfikować. Potem razem pochylili się nad konsolą, starając się otworzyć logi systemowe, lecz system opierał się, wymagał lekarskiej plakietki i nie zamierzał dzielić się swymi sekretami z osobami postronnymi. Tajemnica lekarska okazała się rzeczą świętą, nawet te tysiąclecia po tym, jak pamięć o pacjentach już dawno zaginęła.
— To wszystko jest w o wiele zbyt dobrym stanie — powiedział po chwili Elias. — Zupełnie tak, jakby jakiś rakatański lekarz miał tu za moment wejść, spróbować któregoś z nas zbadać.
Isidoro rzucił spojrzenie w stronę drzwi.
— Też mam wrażenie, że coś jest nie tak, ale nie potrafię wyjaśnić, co konkretnie to sprawia. Co oprócz przeczucia. — Mężczyzna zamilkł, marszcząc brwi. — Możemy spróbować pójść dalej. Może potrzebujemy więcej elementów układanki i wtedy rzeczy staną się dla nas jaśniejsze.
— Tak, chodźmy dalej — zgodził się z nim Elias, lecz nie ruszył jeszcze w stronę drzwi. — Powiedz mi, Isidoro. Co dokładnie mówi ci twój dar?
Isidoro spojrzał na swojego mentora.
— Moc mówi, że jesteśmy we właściwym miejscu i idziemy we właściwą stronę — powiedział, a w jego głosie dźwięczała pewność. Dopiero po chwili dodał: — Ale nie mówi, że to dla nas dobrze.
Kolejne pomieszczenia również okazały się gabinetami lekarskimi, nie różniącymi się niemal niczym od tego pierwszego. W każdym znajdowało się łóżko, konsola z ekranem i szafki z rzeczami, wszystkich ich wciąż dało się użyć. Konsole okazały się nieprzejednane i ani Elias, ani Isidoro, nie mieli wystarczająco dużo wiedzy z dziedziny zabezpieczeń, by sobie z nimi poradzić. W przerwach w badaniach i poszukiwaniach, wzrok Isidoro uciekał ku zdobieniom ścian, i mężczyznę coraz bardziej zastanawiał go ów nienazwany obiekt, trzymany przez lekarzy, promieniujący niezwykłym, uzdrawiającym światłem.
— Nie znaleźliśmy niczego takiego w żadnym z gabinetów — powiedział, gdy wraz z Eliasem przysiedli w jakimś zagłębieniu, dyndając lekko nogami i popatrując na szpaler otwartych drzwi przeszukanych już pomieszczeń.
— Wydaje mi się, że to może być drogie i rzadkie urządzenie. Coś, czego Rakatanie nie trzymaliby w zwykłym gabinecie — odparł starszy Jedi. — Teraz zastanawiam się nad tym, co w ogóle znaleźliśmy w tych gabinetach.
— To były bardzo podstawowe rzeczy. Bandaże, gazy i rękawiczki, trochę narzędzi chirurgicznych… Jakby to był szpital polowy i leczono tu tylko jakieś rany i urazy — zastanowił się na głos Isidoro. — Może to tłumaczy aurę cierpienia, która tu wszędzie jest? Może to był oddział ratunkowy?
— Oddział ratunkowy nadal potrzebuje leków. A nie znaleźliśmy niczego, co przypominało pigułkę, strzykawkę, syrop albo maść. Niczego.
— Może ich szpital był inaczej zorganizowany i nie trzymali leków w gabinetach?
Elias nie odpowiedział od razu.
— Może. A może ktoś zabrał te leki.
Isidoro rzucił mu zdziwione spojrzenie.
— Kto? I kiedy zdążyłby to zrobić?
— Pomyślałem, że… jest różnica między lekami i tym, co znaleźliśmy w szafkach.
— To znaczy?
— Leki mają datę ważności. Bandaże – niespecjalnie.
Zapadła między nimi cisza, nie przerwał jej absolutnie żaden dźwięk. Elias kontynuował:
— Sądzę, że droidy techniczne i sprzątające są wciąż aktywne. Spójrz, minęły tysiąclecia, a wszystko jest sterylnie czyste, nie ma ani śladu kurzu. Wszystkie szafki otwierają się bezszelestnie – tylko drzwi frontowe zostały uszkodzone na tyle, że otwierają się częściowo. Mam wrażenie, że gdy skończył się termin ważności leków, droidy zabrały je do utylizacji, tak samo, jak zrobiłyby to w jednym z naszych szpitali.
Isidoro zamyślił się.
— To… miałoby sens. W końcu zasilanie szpitala działa, oświetlenie też, więc czemu droidy miałyby nie działać. Całość… faktycznie wygląda na posprzątaną i zadbaną. Mimo kataklizmu. Ktoś musi dbać o szpital i na pewno nie jest to nikt żywy.
Elias pokiwał powoli głową.
— Mam nadzieję, że te droidy stworzono tylko do naprawiania i sprzątania rzeczy. Nie do opanowywania agresywnych pacjentów.
Kolejne skrzydło zachowało się w równie dobrym stanie. Isidoro zaryzykował stwierdzenie, że mógł to być oddział kardiologii – ściany zdobiły schematyczne rysunki rakatańskiego serca, często też przewijali się ci lekarze dzierżący cudowne urządzenie, uzdrawiające jedynie za pomocą światła. Pojawiły się nowe maszyny, o wiele bardziej skomplikowane niż zwykłe skalpele czy zaciski, uzbrojone w konsole i ekrany, a także mnogość barwnych przycisków. Wszystkie wymagały lekarskiego identyfikatora, a jako że Isidoro i Elias takowego nie posiadali, maszyny blokowały się, nie pozwalając zbadać ani użyć. Droidów, jak na razie, nie spotkali.
Kolejna przerwa i kolejna okazja do rozmowy. Isidoro przysiadł na czymś, co, jak miał nadzieję, służyło do siedzenia, następnie zaś wyjął z plecaka nieco racji żywnościowych, podzielił się z Eliasem.
— Zastanawia mnie to uzdrawiające światło — powiedział, ruchem głowy wskazując kolejne przedstawienie, na którym ubrany w szatę lekarz radził sobie z jakąś bolesną chorobą za pomocą owego tajemniczego urządzenia. — Jest takie małe, nie ma żadnego zasilania… Trudno mi zrozumieć, na jakiej zasadzie działa.
— Też mnie to zastanawia — odparł Elias, niespiesznie skubiąc fragmenty sprasowanego, liofilizowanego posiłku. — Urządzenia medyczne mają swoje konkretne zastosowania i potrzebują też operatora, który wie, jak je stosować. To zaś wygląda jakby samo wiedziało, co zrobić. Po prostu światło pada na chorego i cokolwiek, co mu jest, zwyczajnie znika. Natura dolegliwości nie ma znaczenia. Nawet nasi uzdrowiciele nie leczą w ten sposób.
Isidoro zgodził się w milczeniu. Dla osoby postronnej uzdrowiciele Jedi przypominali właśnie magów, którzy wyciągali dłonie, zamykali oczy, a potem cokolwiek, co komuś dolegało, po prostu znikało, jakby nigdy tego nie było. Prawda była jednak taka, że Jedi musiał bardzo dobrze wiedzieć, co robi – pokierować swoje myśli w stronę rannych tkanek, albo popędzić nieco białe krwinki, by uderzyły tam, gdzie rozpanoszyła się choroba. To leczenie miało swe ograniczenia i męczyło zarówno uzdrowiciela, jak i jego pacjenta, równomiernie czerpiąc z ich sił. Tutaj jednak Rakatanie przedstawiali urządzenie działające tak, jak uzdrowiciel Jedi, lecz o wiele lepiej i sprawniej. To było coś, dla czego nie istniały obrażenia zbyt rozległe, by okazały się śmiertelne, ani choroba zbyt poważna, by nie dało się jej wyleczyć.
— Byłoby dobrze, gdyby udało się zdobyć jedno takie urządzenie i zawieźć je do Biblioteki — powiedział Elias.
Isidoro zmarszczył brwi.
Jego dar mówił, że to byłby bardzo, bardzo zły pomysł.
Dotarli do miejsca, gdzie wejść mógł tylko personel. Ostatnie zamknięte drzwi odgradzały ich od głębszych trzewi budynku, odmawiając dostępu do tajemnic rakatańskiego szpitala. Isidoro biedził się przez pewien czas przy panelu, lecz konieczności zdobycia lekarskiego identyfikatora nie udało mu się obejść, skończyły się pomysły.
— Chyba nie mamy wyboru — powiedział do Eliasa. Mężczyźni zgodnie skinęli głowami.
Isidoro sięgnął pasa, odpiął miecz. Panującą wokół ciszę przerwało to charakterystyczne brzęczenie, a jednolite, mdłe światło szpitala ustąpiło przed ostrym, białym blaskiem, dobywającym się z ostrza. Rycerz z wprawą okręcił ostrze, gwizdnęło w powietrzu, by zagłębić się w zamku magnetycznym. Strzeliło, wokół rozniósł się smród palonej plastali i topiącego się metalu, gdy miecz świetlny powoli zagłębiał się w drzwiach, radząc sobie z zamkiem. Panel kontrolny obok zalśnił ostrzegawczą czerwienią, informując o problemie z drzwiami i konieczności wezwania technika, następnie zaś łączące go z zamkiem kable stopiły się do reszty, drzwi zaś ustąpiły, odsuwając się z cichym kliknięciem.
Korytarz za nimi nie odróżniał się od pozostałych – również wyłożono go świecącymi się delikatnie płytkami, bezosobowymi i sterylnymi, sprawiającymi, że Isidoro zaczynał gubić się już w tym, gdzie byli, gdzie się udawali, jaka była pora dnia i czy w ogóle dało się o czymś takim mówić, znajdując się we wnętrzu dryfującej przez przestrzeń kosmiczną asteroidy. Ile czasu spędzili już w dziwnym szpitalu? Trudno było stwierdzić.
Zamknięta część zawierała jakieś pomieszczenia i pokoje wyglądające na bardziej biurowe, lecz dwaj Jedi nie skupiali się na przeszukaniu archiwów i dokumentów, spodziewając się, że są przed dostępem niepowołanych osób w taki sam sposób, co wszystkie inne odkryte do tej pory konsole i sprzęty. Zamiast tego postanowili odnaleźć kartę dostępową należącą do jakiegoś lekarza.
Trafili w końcu na coś, co przypominało prywatny gabinet należący do jakiegoś wyżej postawionego pracownika szpitala – pokój był duży, wygodnie urządzony, a fotel obito miękką wyściółką, nie zaś sztuczną, żelowatą powłoką, która niby trochę się uginała, ale nie dało się jej nazwać wygodną. Gdy Elias przetrząsał szuflady biurka, Isidoro spojrzał na dekorujące ściany przedstawienia.
— Tu też jest to dziwne urządzenie — powiedział, wskazując jakiś panel.
— I chyba udało nam się trafić na kartę dostępową jednego z tych specjalnych lekarzy, obsługujących te urządzenia. Popatrz.
Elias wyciągnął do niego dłoń – trzymał w niej przejrzysty, ośmioboczny dysk, wypełniony mnóstwem cienkich, srebrzystych żyłek. Gdy Isidoro się mu przyjrzał, obiekt rozbłysł, ukazał twarz jakiegoś Rakatana. Obaj Jedi napatrzyli się na obrazy i dekoracje wystarczająco dużo, by rozpoznać tę specjalną, lejącą się szatę, nawet jeśli prócz twarzy nieznajomego widać było jedynie jego ramiona.
— Sprawdźmy, co otwiera.
Karta otwierała wszystko.
Wystarczyło zbliżyć ją do drzwi, te zaś stawały od razu otworem. Wystarczyło podejść do maszyny, by ta się uaktywniła, wystarczyło przesunąć nad konsolą, by wyświetliła wszystkie zawarte w niej informacje. Jak Jedi poruszali się do tej pory po omacku, starając się logicznie zinterpretować znaleziska, tak teraz szpital przemawiał do nich, wyzbywając się wszelkich tajemnic. Wystarczyło tylko spytać.
— Mam mapę kompleksu — powiedział Elias, gdy oderwał się już od zapamiętałego wyklikiwania przycisków na konsoli, starając się odnaleźć przydatne dla nich informacje. — Bardzo duża jego część znajduje się w podziemiach.
— Magazyny?
Jedi pokręcił głową.
— Nie, nie magazyny. Nazywają to oddziałem intensywnej opieki medycznej.
Takie oddziały dało się znaleźć i w szpitalach na Coruscant, planecie macierzystej Isidoro, i w ogóle w większych i bardziej wyspecjalizowanych szpitalach. Nie powinno dziwić, że takie skrzydło znajdowało się również i tu, w szpitalu należącym do wysokorozwiniętej, choć wymarłej już cywilizacji. Mimo to Isidoro poczuł chłód spływający wzdłuż kręgosłupa. Dla osób postronnych nic nie zmieniło się w postawie Jedi, lecz jego były mistrz bez problemu dostrzegł to napięcie.
— Isidoro? Wszystko w porządku?
Mężczyzna pokręcił głową.
— To jest jeden z tych momentów, kiedy czuję, że musimy iść tam, gdzie nie czeka nas nic dobrego — powiedział w końcu.
Elias podszedł do niego, dłoń pokrzepiająco spoczęła na ramieniu.
— Służba Jedi w dużej mierze polega na tym, by iść tam, gdzie nie czeka cię nic dobrego.
— Wiem, tylko po prostu… To jest szpital, to powinno być miejsce uzdrowień. Dlaczego więc wyczuwam tu aż tyle cierpienia? Im dalej idziemy, tym bardziej jestem przekonany, że to nie… Że to nie ma nic wspólnego z katastrofą i walką, z tym, że planeta się rozpadła. To jest starszy ślad i taki… Taki jak koleiny. Wyżłobiony przez coś, co działo się cały czas, wielokrotnie…
Starszy Jedi zmierzył go skupionym spojrzeniem, skinął głową.
— Ja też to wyczuwam i zgadzam się z tobą. — Zamilkł na moment, westchnął. — Nie wiem, co czeka nas dalej, wiem jednak, że cokolwiek tam jest, stawimy temu czoła razem. Tak, jak robiliśmy to już wiele razy i za każdym razem wychodziliśmy z opałów obronną ręką. Nawet, jeśli było bardzo ciężko.
Isidoro w końcu uśmiechnął się, spojrzenie nieco pojaśniało.
— Tak. Razem sobie poradzimy.
Na przeciwległej ścianie, na ozdobnym panelu, rakatański lekarz dzierżył w dłoni dziwne urządzenie, a promień światła cudownie uzdrawiał śmiertelną chorobę.
Piwnice szpitala miały jeszcze bardziej sterylny i surowy wystrój. Tym razem na ścianach brakło jakichkolwiek zdobień i obrazów, pozostały jedynie mrugające blado panele, strzałki i symbole oznaczające kolejne pomieszczenia. Im głębiej schodzili, tym większy niepokój wlewał się w oba serca, każąc spoglądać co chwila przez ramię, choć niekończący się korytarz rozbrzmiewał echem kroków tylko dwóch par stóp.
— Ciemna Strona jest tu bardzo silna — odezwał się w końcu Elias, zwalniając kroku.
Isidoro czuł już, że wręcz trudniej zaczerpnąć mu powietrza, gdy niepokój przeradzał się w nieuzasadniony strach i własne emocje go zdradzały. Elias popatrzył na niego z troską.
— Powiedz mi, czy nadal jesteśmy na właściwej drodze?
— Tak — odparł Isidoro. — Nie chcę nią iść. Ale to tam nas prowadzi.
— Zaufaj swoim przeczuciom i własnemu umysłowi, Isidoro. Nie trać ducha, a twoje szkolenie cię poprowadzi.
Rycerz skinął mu głową, choć w tym geście brakowało przekonania.
Otworzyli jedne z drzwi – ustąpiły przed dyskiem równie gładko, co wszystkie inne, odsłaniając przed nimi gabinet. Wyglądał tak podobnie do tych gabinetów, które widzieli na górze, na samym początku swej „wycieczki” po szpitalu, lecz coś trudnego do określenia było w nim innego, jakby w tym gabinecie…
— Urządzenie — powiedział Elias, gestem wskazując leżący na kozetce obiekt. — W końcu je znaleźliśmy.
Podszedł parę kroków, już miał wyciągnąć po nie rękę, gdy nagle sam się zatrzymał, cofnął, marszcząc brwi.
— To coś… uzdrawiało Rakatan, prawda?
Isidoro stanął zaraz obok, skinął głową.
— To dlaczego wyczuwam wokół niego tylko śmierć?
Coś trzasnęło i zachrzęściło, tam daleko, a echo poniosło się wzdłuż korytarza. Chwila ciszy, potem pospieszny, mechaniczny terkot potoczył się przez spowity milczeniem szpital, zbliżając z każdą chwilą. Jedi odwrócili się w stronę otwartych drzwi, w dłoniach momentalnie pojawiły się miecze świetlne.
Droid stanął w przejściu, zastygł, pokrywające go diody zamrugały ze zdziwieniem. Beczkowaty tułów, lśniący metalicznym stopem, zakołysał się na żyroskopowych nogach, szczypce i wysięgniki zadrgały w powietrzu, niepewne, czy jest co chwytać, czy też nie. Jakieś dźwięki wydobyły się z wnętrza, coś zamigotało na panelu, droid zaczął się zbliżać.
Isidoro gotów był już do tego, by przerobić maszynę na spalone obręcze i wstęgi metalu, lecz Elias powstrzymał go gestem, zamiast tego dobył lekarskiej plakietki. Pomachał nią przed droidem, chyba złapał jakąś wiązkę niewidzialnego radaru. Zatopione w przejrzystej żywicy srebrne żyłki zamigotały, coś kliknęło w droidzie i ten przysiadł grzecznie na posadzce, czekając na polecenia.
— Dobrze, zadziałało… — Elias westchnął z ulgą, zgasił miecz i ostrożnie podszedł do droida. — Czy wiesz… Czy może… Nie, moment. — Mężczyzna zmienił podejście. — Zidentyfikuj się.
Na panelu zalśnił pionowy pasek, zaczął powoli wypełniać się kolorem, a gdy barwa dojechała na sam szczyt, droid odezwał się, zupełnie zrozumiałym, nierakatańskim dialektem.
— Odpowiedź: Droid sprzątajaco-naprawczy typu Rt-Nwtp-O7, model numer 537910, przydzielony do piętra numer trzy — chwila zawahania, jakiś chrzęst w środku — obecnie w trybie awaryjnym, bez przydziału.
— Jak długo jesteś w trybie awaryjnym?
Ponownie chwila wahania, droid kompilował z trudem słowa.
— Odpowiedź: Dziesięć tysięcy, sto pięćdziesiąt cztery lata imperialne, osiem miesięcy, dwa tygodnie, trzy dni, osiem godzin, trzynaście minut, dwie sekundy.
— Czyli tyle musiało minąć od momentu, kiedy ta planeta uległa zniszczeniu — skonstatował Elias, następnie znów zwrócił się do droida. — Czy możesz…
— Ostrzeżenie: Wykryto nieautoryzowaną obecność niewolnika. — Droid zwrócił się nagle w kierunku Isidoro, diody zalśniły groźną czerwienią — Rozpoczęto procedurę schwytania.
— Nie! — Elias zamachał znów plakietką. — Anuluj procedurę!
Droid zachrzęścił, diody przygasły.
— Informacja: Procedura anulowana. Oczekiwanie na polecenia.
Starszy Jedi odetchnął z ulgą, zastanowił się.
— Wygląda na to, że dzięki plakietce droid bierze mnie za lekarza, ty zaś… Cóż, Rakatanie zniewolili wiele ras, ludzie byli po prostu kolejną pozycją na liście. Nic dziwnego, że bierze cię za niewolnika.
— Nie przeszkadza mi to — odparł Isidoro. — Dopóki nie próbuje mnie schwytać.
— Powstrzymam go, słucha się plakietki. — Elias zwrócił się ponownie do droida, wskazał dłonią leżący na kozetce przedmiot. — Co możesz mi powiedzieć o tym urządzeniu?
Droid procesował chwilę słowa, zadrobił krótkimi nóżkami, nim panel zamigotał, droid skompilował odpowiedź.
— Definicja: Transfuzor. To wysokospecjalistyczne urządzenie stosowane w przypadku ciężkich i krytycznych obrażeń, a także poważnych, szybko rozwijających się chorób.
— Czemu tylko wtedy? — spytał ostrożnie Elias. — Czemu nie leczy się z jego pomocą wszystkich przypadłości?
— Odpowiedź: Wysokie koszty użycia.
Isidoro i Elias wymienili spojrzenia.
— Jak wysokie? Jak dużo kosztuje… nie wiem… sprawienie, żeby ręka odrosła?
Droid zabrzęczał, zachrzęścił, przeliczając coś w swym wnętrzu.
— Odpowiedź: Trzy miarki vitae za samą dłoń, cztery i pół za rękę z przedramieniem, osiem za kończynę amputowaną tuż poniżej ramienia.
— I czym jest to vitae?
— Odpowiedź: Zasobem.
— Ale jakim?
— Odpowiedź: Drogim.
Elias westchnął.
— Nie dowiemy się — powiedział do Isidoro. — Jakieś pomysły?
— Tylko przeczucia.
Droid zaterkotał.
— Obserwacja: Transfuzor uległ rozładowaniu. W sytuacji zagrożenia życia, nie będzie możliwe jego użycie. Sugestia: Stacja ładowania znajduje się niedaleko. Naładowanie transfuzora jest logicznym postępowaniem.
— Może tam się dowiemy, co to w ogóle jest, to vitae.
Isidoro skinął głową. Dłonie miał chłodne, nieprzyjemnie przepocone. Elias podszedł do leżącego transfuzora, naciągnął rękaw szaty na dłoń, ostrożnie podniósł przedmiot.
— Prowadź do tej stacji ładowania — powiedział do droida.
Droid znów wydał z siebie jakieś dziwne, metaliczne dźwięki, panel przeskoczył przez kalejdoskop obrazów i symboli, nim droid obrócił się niezgrabnie, ruszył w kierunku wyjścia. Chcąc nie chcąc, Jedi ruszyli za nim, opuszczając gabinet.
Droid sprawnie nawigował wśród poplątanych korytarzy, upiornie bladych i pustych, cmentarnie cichych i przytłaczających. Isidoro czuł się coraz gorzej, z tyłu głowy narastał ból, gdy instynkt mówił mu, by zawrócić, lecz Moc szeptała, by szedł dalej. Konflikt między emocjami i obowiązkiem, tak często przerabiany jako problem filozoficzny w Świątyni na Coruscant, teraz spojrzał mu w oczy, realny niczym dzikie zwierzę, a nie tylko lśniący hologram.
W końcu droid zatrzymał się przed jakimiś drzwiami – te były dużo większe, nie przypominały drzwi do gabinetu, a czarne i czerwone symbole pokrywające okalające je ściany nie zwiastowały niczego dobrego.
— Wygląda bardziej na pomieszczenie użytkowe — zauważył ostrożnie Elias.
Tymczasem zaś droid był już przy panelu z boku drzwi, połączył się z nim jakimś cienkim przewodem, a po paru porozumiewawczych piknięciach, drzwi westchnęły i zaczęły się otwierać.
Nie wiedzieli, na co patrzą. Olbrzymia hala wypełniona była jakimiś zbiornikami, wiszącymi w karnych rzędach pod sufitem, niczym kiście jakichś przedziwnych owoców. Oplatały je przewody i rury, przypominające pędy i gałęzie, splatające się w jeden gruby pień tam daleko, w samym sercu pomieszczenia. Z tego metalicznego tworu wyrastała konsola, a gdy tylko trójka istot przestąpiła próg, ekran zbudził się, zaprosił migającymi na wyświetlaczu symbolami. Droid bez wahania pomknął w stronę konsoli, dwaj Jedi ruszyli za nim ostrożnym, niepewnym krokiem.
Isidoro zerkał na wiszące zbiorniki i choć tego nie chciał, wzrok mimowolnie spoglądał przez to grube, mleczne szkło, dzięki któremu było widać wnętrze. W środku wisiały jakieś kable i chwytaki, lecz prócz tej maszynerii komór nic nie wypełniało
— One wszystkie są puste — powiedział cicho.
Elias skinął mu głową.
— Wygląda na to, że chociaż szpital tak dobrze się zachował, to owa vitae musiała się przeterminować albo wyparować — odparł drugi Jedi. — Ale może dowiemy się, co to w ogóle było.
— Jakiś rodzaj kolto?
— Może.
Kolto było dobrze znanym w Republice surowcem – pozyskiwane z dna okrywającego powierzchnię Manaan oceanu, tam, gdzie rosły te bezcenne algi. Kolto przypominało coś pomiędzy żelem a galaretką, w zależności od tego, jak stężone było i do czego chciano go użyć. Jego regeneracyjne właściwości uratowały niejednego. Kolto było cenne do tego stopnia, że Manaan będąc jedynym miejscem, gdzie dało się je pozyskiwać, mogło liczyć na spokój i ochronę od wszystkiego, co chciałoby tej planecie zagrozić. Isidoro odwiedził kiedyś Manaan, obejrzał plantację kolto, pamiętał też to spokojne, senne niemal uczucie, gdy fale oceanu łagodnie kołysały zielonymi wstęgami, a Moc przenikała życiodajne rośliny. Wspomnienie tamtej planety powróciło do niego, tym mocniej sprawiło, że poczuł, jak złe, niewłaściwe, przepojone cierpieniem jest to miejsce.
— To tutaj — powiedział po chwili.
— Tutaj? — Elias zerknął na niego pytająco.
Nie zdążyli wymienić żadnych słów, bo oto droid stał już przy konsoli, kabelek łączył go z pniem metalowego drzewa, a miarowe pikanie komunikacji między maszynami odbijało się echem w pomieszczeniu.
— Informacja — odezwał się nagle droid. — Stacja ładowania jest pusta. Ostrzeżenie: Brak vitae jest sytuacją niepożądaną. Stanowi zagrożenie dla poprawnego funkcjonowania szpitala.
— To… bardzo niedobrze — zauważył ostrożnie Elias, zapobiegawczo trzymając przed sobą lekarską plakietkę.
— Sugestia: Zdobycie surowca podstawowego pozwoli na pozyskanie vitae i naładowanie transfuzora.
— Surowiec podstawowy? — spytał Jedi. — Co to takiego?
— Definicja: Obiekt żyjący, zdolny do wykonania prostej pracy fizycznej i poleceń. Do surowców podstawowych zaliczamy: bydło, jak bole lub thuny; zwierzęta futerkowe, jak wampy, vulptexy oraz Wookie; zwierzęta domowe, jak loth-koty, Twi'lekanie albo ludzie…
— To nie są zwierzęta ani żadne surowce! — wtrącił się Elias, cofając pół kroku. Na twarzy widniał wyraz odrazy.
Coś kliknęło i przeskoczyło w droidzie. Diody zamigotały, część zieleni zastąpił oranż.
— Informacja: Wykryto obecność surowca podstawowego.
— Gdzie?
Oranż przeszedł w czerwień.
— Informacja: Rozpoczynam procedurę schwytania.
— Co? Nie!
Kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Droid zawył świdrującym uszy alarmem, Isidoro cofnął się, dobył miecza, Elias zaś jednym susem znalazł się między maszyną a swym byłym padawanem, machając przed sobą plakietką niczym ochronnym talizmanem.
— Anuluj procedurę!
Tym razem nie podziałało. Z wnętrza droida wystrzeliły chwytaki, krótkie nóżki nagle wydłużyły się, a szczyt maszyny pękł, odsłaniając metalowe elementy. Isidoro nie miał nawet czasu zastanowić się, do czego niby mogą służyć, gdy droid splunął w jego stronę siecią.
Miecz świsnął w powietrzu, stalowe linki opadły na podłogę, dymiąc i sysząc stopionym metalem.
— Anuluj procedurę! — krzyknął Elias, lecz droid pozostał głuchy na jego głos. W stronę Isidoro poleciała kolejna sieć. Starszy Jedi zmarszczył brwi, schował plakietkę, sam dobył miecza.
— Informacja: Wykryto nowe źródło surowca podstawowego. — Droid otworzył jakiś boczny panel, pojawił się wysięgnik zakończony igłą. — Informacja: Rozpoczynam procedurę schwytania.
Droid był jeden, Jedi dwóch. Odskoczyli od siebie, otaczając przeciwnika, lecz maszynę trudno było rozkojarzyć, ciężko było zmusić do tego, by dzieliła swą uwagę i popełniła jakiś błąd. Rakatański wynalazek splunął jeszcze paroma sieciami, niepomny na to, że machnięcie miecza wystarczy, by sobie z nią poradzić, następnie zaś przeszedł do próby trafienia „surowca podstawowego” strzykawką. Metalowe ramiona wirowały, znikąd pojawiały się chwytaki, jakieś teleskopowe rurki i pętle, i gdyby którykolwiek z nich nie miał miecza, procedura schwytania zakończyłaby się sukcesem. Tymczasem zaś kolejne elementy odpadały, znacząc podłogę syczącą czerwienią, cuchnącym olejem i płynem chłodniczym, droid zaś przestał wydawać jakiekolwiek sensowne dźwięki, i w końcu zgasł, sypiąc ostatnią fontanną iskier.
— Jesteś cały? — spytał Elias, gdy ostatnia dioda zmieniła się w martwą czerń.
Isidoro skinął głową.
— To dobrze — odparł starszy Jedi. — Zostań tutaj i odpocznij. Ja zajmę się tą konsolą.
To mówiąc zgasił miecz, wyciągnął plakietkę, skierował się w stronę maszynerii. Isidoro chciał podążyć za nim, lecz Elias powstrzymał go skinieniem dłoni.
— Nie wiemy, czy to miejsce nie ma jeszcze jakichś zabezpieczeń. To był tylko droid sprzątająco-naprawczy, ale może przetrwały jeszcze jakieś. Narobiliśmy tu hałasu, mogliśmy je zaalarmować.
— To duże pomieszczenie, nie zaskoczą nas.
Elias pokiwał głową, przełożył plakietkę w dłoni.
— Lepiej dmuchać na zimne. Zostań na czatach, a ja zajmę się konsolą.
— Eliasie. Nie musisz chronić mnie przed wiedzą.
Mężczyzna westchnął ciężko.
— Część mnie to wie, Isidoro, a część nadal chce zdejmować ciężar z twoich barków. Ale masz rację. Sam mówiłem, że ze wszystkim poradzimy sobie razem.
Ramię w ramię podeszli do konsoli, Elias przesunął płytką nad czytnikiem i tajemnica Rakatan, której naturę przeczuwali już od pewnego czasu, stała się dla nich jasna.
Raport z wyprawy na asteroidę o numerze X7YT-PU78-34IK0
Mimo poszukiwań, na powierzchni asteroidy nie udało się znaleźć żadnych dobrze zachowanych konstrukcji należących do Rakatan, ani innej rozumnej rasy. Znaleziono śladowe ilości metalu i kamienia, które niegdyś mogły tworzyć jakąś strukturę, jednakże przeznaczenia owej struktury nie dało się ustalić. Taki stan rzeczy nie dziwi – asteroida powstała w wyniku wybuchu, który rozerwał rakatańską planetę, więc mało prawdopodobne, by jakakolwiek konstrukcja przetrwała coś takiego. Asteroida dryfowała przez przestrzeń kosmiczną przez tysiące lat i przez ten czas mogła paść łupem kosmicznych piratów, poza tym była też wystawiona na działanie próżni, niszczącej wszystko to, co mogło się na niej jakimś cudem ostać.
Obecny kurs obrany przez asteroidę prowadzi ją w stronę gwiazdy neutronowej w układzie P7-8901. Przewiduje się, że w przeciągu dwóch miesięcy standardowych powierzchnia asteroidy stanie się niedostępna do bezpiecznego lądowania, a za około pół roku asteroida spadnie na gwiazdę neutronową, ulegając ostatecznemu zniszczeniu.
Raport przygotowano według zeznań Mistrza Eliasa oraz Isidoro D'Arienzo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz