Wojskowy helikopter nie pasował do krajobrazu górzystego Piemontu. W związku z trwająca wojną przeciwko Kaiju ćwiczenia armii stały się intensywniejsze i częstsze, owszem, lecz w tych okolicach nie było żadnej bazy, poza tym siły powietrzne nigdy nie zeszłyby tak nisko i nie krążyłyby wokół cywilnego budynku, szukając miejsca do wylądowania. Gdy podekscytowane trojaczki wybiegły z domu i wróciły ze wspaniałą informacją, że ten niesamowity helikopter chyba będzie naprawdę lądował, spojrzenia całej rodziny zwróciły się na Virgila. Czuli, tak jak on czuł gdzieś podskórnie, że to nie był przypadek, a najstarszy syn Magii stanowił jedyny logiczny powód, dla którego wojsko mogłoby się tutaj zjawić.
Vi wyszedł sam z domu na pobliską polanę, stanął w bezpiecznej odległości od maszyny i oglądał, jak ta zgrabnie siada na płozach, szarpiąc długą trawę, korony drzew, jego ubrania oraz włosy silnymi podmuchami ze śmigieł.
Gdyby życie było choć trochę łatwiejsze, gdyby był na to czas, Dante pędziłby w kabriolecie po malowniczych drogach regionu, złotym lokom pozwalając tańczyć na wietrze, różowym okularom uroczo upiększać mu świat, pewnie spóźniałby się właśnie na obiad i herbatę z przyjacielem. Koszulę trzymałby rozpiętą na granicy tego, co stosowne, nie świecił insygniami munduru zapiętego aż po samą szyję, a już na pewno nie wysiadał z wojskowego helikoptera. Virgil posłał mężczyźnie smutny uśmiech, gdy ten rozsunął drzwi i wyskoczył na ziemię. Niezmiennie pewnym, dumnym krokiem Dante ruszył w jego stronę, uśmiechając się zabójczo, rozkładając ręce na boki, będąc człowiekiem stworzonym do kroczenia w blasku włoskiego słońca. I chociaż skrzyżował spojrzenie z Vi, chociaż obaj dostrzegli nieunikniony i nieprzyjemny przebieg tego spotkania, zdecydowali się udawać, jeszcze przez krótką chwilę, że do kłótni nie dojdzie. Wpadli sobie w objęcia jak starzy, dobrzy przyjaciele, Virgil zaś żałował, że nie potrafi cieszyć się bardziej na widok Dantego po tylu miesiącach od ich ostatniej rozmowy na żywo.
Złapany przez silne ramiona wojskowego, myślał o niewinnych latach, gdy kłócili się o ostatni kawałek pizzy i droczyli o swoje pierwsze miłości, nie mając pojęcia, że świat zechce zwalić się im na głowy. W końcu odsunął się od Dantego, ten jeden raz odezwał się pierwszy, nie będąc w stanie pociągnąć sielskiej, nieszczerej pogawędki.
— Dante. — Uśmiech mężczyzny stracił na sile przez przykry ton jego głosu. — Dlaczego tu jesteś?
Jadalnia, zwyczajowo mieszcząca całą dziesiątkę Moerisów, wydała mu się bardzo pusta, gdy przy długim stole siedział tylko on i Dante rozwalający się na krześle naprzeciwko. Rodzina zniknęła gdzieś w dalszej części zabytkowego domu, przymusowo przydzielona wojskowemu ochrona została oddelegowana do pilnowania budynku na zewnątrz. Obszerne pomieszczenie należało w zupełności do nich i wypełniali je narastającym między nimi napięciem, nostalgią ich łączącą i niezręczną ciszą ciążącą Virgilowi na barkach.
Poprosił o konkretny po zaprowadzeniu Dantego do domu. W akcie gościny podsunął wojskowemu szklankę wody, lecz on tylko obracał nią w dłoni, wbijał zamyślone spojrzenie w pływające kostki lodu i bez wątpienia zastanawiał się, jak zacząć – czy walnąć prosto z mostu, czy może jednak miał coś jeszcze do powiedzenia przed tym, cokolwiek, co uczyniłoby tę rozmowę milszą.
Dante trochę się zmienił, dostrzegł Vi, korzystając z chwili i przyglądając się przyjacielowi. Rzecz jasna nadal był piękny, bo Dante chyba nie potrafił wyglądać inaczej, ale bycie w centrum wojny z nieznanym zagrożeniem i wejście na najwyższe szczeble w hierarchii wojskowej w rekordowo niskim wieku dodały mu powagi, jak również zmęczenia, które pewnie znosił bez słowa skargi. Mroźny błękit uniósł się na niego, a Virgil zobaczył w nim nieznaną mu wcześniej, twardą stanowczość podmarszałka.
— Chcę cię na pilota Jaegera.
— Nie — padło błyskawicznie. Silna dłoń zacisnęła się na szklance.
— Potrafisz być niesamowicie uparty, wiesz o tym? — warknął Dante.
— Już raz próbowałeś mnie wdrożyć do programu. — Virgil odchylił się na krześle, założył ramiona na piersi, wytrzymując spojrzenie mężczyzny.
— I dalej żałuję, że nie przycisnąłem cię bardziej.
To był początek powstawania Jaegerów i ich sławy, Akademia dla pilotów dopiero co się otworzyła i już wyrzuciła sporą liczbę kadetów na zbity pysk. Elitarna i ciężka placówka, tworząca śmietankę służących ludzkości komandosów – tam właśnie Dante chciał go wysłać, chyba zaraz po tym, jak upadł na łeb. Vi wysłuchał jego argumentów wtedy, wysłucha ich i teraz, po czym w ten sam sposób odmówi. Nie nadawał się do armii, a już na pewno nie do pilotowania jednej z najbardziej zabójczych broni, które zostały kiedykolwiek stworzone. I nic, co mężczyzna miał mu do powiedzenia, nie mogło tego zmienić.
Zmarszczył przelotnie brwi. Ale przecież Dante musiał o tym wiedzieć, nie przyleciałby taki kawał drogi od żadnej bazy PPDC tylko po to, by wrócić z niczym. Za tym kryło się coś więcej.
— Dlaczego teraz nagle temat wraca? — zapytał. — Dlaczego przylatujesz cholernym helikopterem, żeby znów dostać odmowę? Co się dzieje, Dante?
Wojskowy zabębnił palcami o blat, westchnął ciężko.
— Program ma braki w kadrze — przyznał niechętnie, skrzywił się. — Na chuj nam roboty, jeśli nie ma komu ich operować.
Jego prychnięcie zabrzmiało bardziej kpiąco, niż to zamierzał.
— Jest tak źle, że musicie starych przyjaciół pytać o pomoc? Czy przypadkiem ludzie się nie zabijają o to, żeby wylądować w Akademii?
— Tak i mam całą kolejkę dupków, którzy się do niczego nie nadają, bo nie potrafią wejść z nikim w drift na sensownym poziomie! — wybuchnął Dante. — Nauczyć walczyć mogę, kurwa, każdego, ale dobra kompatybilność — utkwił wymowne spojrzenie w Virgilu — to jest pierdolony święty Graal wśród rekrutów.
Vi zacisnął usta.
— Nadal nie rozumiem, jaki ma to związek ze mną — odpowiedział sucho, Dante cmoknął z niezadowoleniem.
— Ale pierdolisz jak idiota. Dobrze wiesz, do czego zmierzam.
— Nie — powiedział twardo, nachylił się nad stołem. — Nie masz ani pewności, że to zadziała, ani dowodu na to, że rzeczywiście jestem łatwo kompatybilny. To wszystko domysły, przypuszczenia i nie wiem, co jeszcze.
Dante również się pochylił i Virgil poniewczasie zrozumiał swój błąd – specem w wyznaczaniu dominacji był przecież jego przyjaciel. Mimowolnie cofnął się nieco.
— Spójrz mi w oczy, Vi — odparł Dante, świdrując go wzrokiem. — Spójrz i powiedz jeszcze raz, że wątpię w to, czy dasz sobie radę.
Nie potrafił. Pan podmarszałek był święcie przekonany o słuszności swoich bzdur, a jego dopadała frustracja przez tę upartość, do której nic nie docierało. I do tego czuł wątpliwości, co prawda tylko ich cień i to bardzo słaby, lecz zaczynały gość gdzieś z tyłu głowy. Ani trochę mu się nie podobało, co słowa mężczyzny z nim robiły. Ta rozmowa musiała się skończyć.
— Potrzebujemy kogoś — ciągnął Dante, nie otrzymawszy odpowiedzi — kto będzie chciał i mógł łączyć się z prawie każdym, dopełniając w kryzysie Jaegery, a ty jesteś idealnym kandydatem do tego. Jedna więcej aktywna, dobrze synchronizowana maszyna to o jeden chodzący rozpierdol więcej przeciwko Kaiju, które o każdej zjebanej porze dnia i nocy może wyjść z zasranego oceanu i zniszczyć w drzazgi kolejne miasto.
— Nie wymuszaj na mnie poczucia winy.
— Wymuszam, Vi, i będę wymuszać, ponieważ od twojej decyzji zależy w tym momencie życie miliona ludzi, projektu, może całego pierdolonego świata. — Machnął ręką, wskazał palcem na Virgila. — Więc nie uciekaj od odpowiedzialności, którą mógłbyś unieść.
— Są lepsi.
— Nie. — Głos Dantego stał się dziwnie cichy, zimny. Vi spiął się mimowolnie, wręcz widząc ten nadciągający sztorm w błękitnych oczach. Wojskowy podniósł się powoli z krzesła, oparł dłonie o stół. — Raz w życiu, kurwa, pogódź się z tym, że ty jesteś najlepszym wyborem, Vi. Masz największe predyspozycje psychiczne do osiągnięcia łatwej kompatybilność ze wszystkich ludzi, jakich znam, a ja zamierzam dostarczyć na biurko marszałka teczkę z nazwiskiem kadeta, który będzie stanowił kontrargument na najbliższym szczycie ze wszystkimi kutasami stojącymi u władzy, sądzącymi, że jakość i znaczenie projektu spada przez problemy z doborem ludzi! — Pięść walnęła w drewno. — Nie mam czasu ani możliwości szukać drugiej takiej osoby jak ty!
Patrzył na górującego nad nim mężczyznę, na złość i frustrację w nim buzujące, nie mogąc wykrzesać z siebie nic więcej poza irytacją i smutkiem, poza żalem, że nie może mu pomóc. A nawet jeśli mógł, to zduszał prędko rozwój myśli w tę stronę. Bohaterzy wyglądali inaczej, nie byli chudymi rzeźbiarzami ukrywającymi się żałośnie na wsi i nie liczyli, że koniec ich tutaj nie sięgnie. Dante popełnił błąd, tracąc czas na niego. Virgil również wstał, ruszył wzdłuż stołu, stanął przed wejściem do jadalni.
— Odprowadzę cię do drzwi, Dante.
— Nie wkurwiaj mnie!
Virgil pokręcił głową.
— Nie zrobię tego. Nie nadaję się.
— Czy ty usłyszałeś choć jedno moje słowo?! — fuknął wojskowy, szybkim, gniewnym krokiem zmierzając ku niemu.
— Tak, a moja odpowiedź na twoją propozycję to – nie.
Dante prychnął z niedowierzaniem, przeszedł do salonu, Vi poszedł za nim, lecz stanął zaraz w miejscu. Jasnowłosy mężczyzna odwrócił się gwałtownie, wyszczerzył do niego groźnie.
— Nie, wiesz co? Pierdolę twoje „nie”. Czekam w helikopterze przez dwie godziny, a ty masz w tym czasie zmienić zdanie i przyjść do mnie.
— Przyślę może trojaczki z ciastkami, żebyś miał czym zająć ręce i nie rozwalił sobie własnego helikoptera — odpowiedział Vi, tak zwyczajnie i po ludzku zmęczony próbami przyjaciela dopasowania go do zbyt dużych butów.
— Pierdol się!
— Ciebie też było miło zobaczyć.
— Mogę wejść?
Zerknął przelotnie w stronę drzwi od swojego pokoju. Valerius opierał się ramieniem o framugę, trzymał dłonie w kieszeniach krótkich spodenek. Wyglądał jeszcze chudziej, niż w zeszłym tygodniu, albo tylko Vi się wydawało. Ostatnio młodszy brat przybierał i tracił na wadze bardzo szybko, nowe leki nie okazały się wystarczająco wydajne i Virgil za każdym razem, jak teraz widział Valeriusa, czuł skręt żołądka, ból we wiecznie spiętych ramionach, bo nie miał pojęcia, kiedy i jak zaopatrzą go w kolejne, lepsze medykamenty. Westchnął, skinął głową, spojrzał na balkon, jakby mógł dostrzec przez barierkę helikopter na polanie.
— Czy ten błazen już odleciał? — zapytał z grymasem.
— Nie. — Valerius podszedł, przysiadł ostrożnie obok niego na łóżku. — Zaraz miną dwie godziny, a on ani trochę nie wydaje się gotowy do startu.
— Ja pierdolę — burknął Vi, schował twarz w dłoniach. Wiedział, że tak będzie.
Młodszy brat poprawił się, wyjął spod pleców pluszaka sokoła wędrownego, jedyny miły drobiazg, który Virgil przywiózł na wieś z domu.
— Dlaczego odmawiasz mu, Vi? — zapytał cicho Valerius.
Zabrał dłonie, uśmiechnął się słabo.
— Dużo słyszałeś?
— Trochę — przyznał, również się uśmiechając.
— Spójrz na mnie i na Dantego — odpowiedział Virgil. — On chce mnie wcielić do armii, do swojego świata. I to jeszcze wrzucić na pierwszy front. Czy ja ci wyglądam na kogoś, kto udźwignąłby pierwszy front?
Bał się, bo kto by się nie bał? Kaiju były przerażające i brutalne, same Jaegery, w tym ich piloci, doznawały obrażeń, odważnie stając między lądem wypełnionym cywilami a monstrum z innego wymiaru. Szaleńcza walka gigantów, którą o dziwo ludzkość wygrywała, ale ilu przecież doskonałych i wyszkolonych żołnierzy PPDC potrzebowało, żeby to osiągnąć. On miał stać się jednym z nich? Niedorzeczne.
A mimo to zastanawiał się, co by zrobił, gdyby musiał walczyć z Kaiju.
Valerius milczał przez chwilę, gładząc skrzydła sokoła.
— Wyglądasz mi na kogoś, komu nie jest obojętne ludzkie życie.
Metaliczne spojrzenie opadło z balkonowych barierek na podłogę, okryło zamyśleniem. Celne trafienie, jak tego przebrzydłego boksera.
Kaiju zaatakowało po raz pierwszy w Ameryce. A potem znowu. I jeszcze raz. Wychodziły z Wyłomu stworzonego na dnie Pacyfiku i praktycznie żadna bestia nie miała szans dotrzeć stamtąd do Europy i uniknąć w tym czasie unicestwienia, ale panika zagościła w sercach całego świata. Co jeśli nagle pojawiłby się drugi Wyłom, ale tym razem w Atlantyku? Miasta stały się pełne wystraszonych, zdesperowanych ludzi, zaczęto budować bunkry, wielu wprowadzało swoimi nawoływaniami dodatkową panikę, krzycząc, że boża kara dosięgał ludzkość. Virgil był tym, który regularnie ściągał całą rodzinę do auta i zabierał na dłuższe pobyty do ich starego domu na wsi, by jakkolwiek uchronić najbliższych przed tym szaleństwem. Jedyne, co mógł tak naprawdę zrobić.
Teraz Dante oferował mu prawdziwe rozwiązanie, możliwość chwycenia sterów maszyny, która może coś więcej, niż przewozić jego rodzinę z jednego zagrożonego miejsca do drugiego, która uchroni nie tylko ich, ale również całą masę ludzi przed potwornym losem. Kusiła go ta opcja teraz, jak również te kilka lat temu bardziej, niż był gotów przyznać.
— Skończ z tym „nie nadaję się” albo „jestem za słaby” — odparł Valerius, patrząc stanowczo na brata. Vi spojrzał mu w oczy. — Ja wiem, że możesz być tym pilotem. Więc czy chcesz tego? Bo ja, na przykład, chciałbym pilotować Jaegera, ale nigdy nie dostanę takiej oferty jak ty.
Tak samo jak nie dostanie jej wiele ludzi, którzy bez chwili wahania wskoczyliby na miejsce Virgila. Chciał, żeby jego rodzina była bezpieczna, żeby ludzie nie musieli uciekać ze swoich domów w obawie przed zostaniem pogrzebanym w ich gruzach, bo przez miasto przeszedł potwór gorszy od tych z koszmarów, żeby się nie bali, czy starczy maszyn, aby ich ochronić. Chciał zadbać o rodziców i Valeriusa, zapewnić młodszemu bratu kosztowne leki i normalne życie z jego nienormalnym układem odpornościowym. Vi nie mógł siebie dalej okłamywać – kokpit Jaegera był jego własnym lekiem na bezsilność.
Wątpliwości z tyłu głowy wzięły górę. Czy słusznie, jeszcze nie był pewien. Spojrzał w oko pluszowego sokoła, błyszczące popołudniowym słońcem jak reaktor w piersi maszyny.
— Chyba… nie wiem. — Vi odetchnął, zamknął oczy, odpowiedział w końcu zgodnie z tym, co czuł. — Tak.
Dante siedział wkurwiony w helikopterze, agresywnie glamiąc baci di dama i burcząc jakieś przekleństwa pod nosem. Ochrona rozstawiona wokół także chrupała cicho ciastka, przyzwyczajając się chyba do myśli, że podmarszałek nie ruszy się stąd przez resztę nocy. Kobieta, która dostrzegał go pierwsza, trochę zaniemówiła, przekazała coś do niewielkiej słuchawki. Dante poderwał się z siedziska, wyjrzał przez drzwi.
— Ani słowa — rzucił Virgil, pakując się do środka z plecakiem. Usiadł naprzeciw Dantego, zerknął tylko na ten zadziorny półuśmiech i odwrócił wzrok, prychając.
Valerius pomógł mu przegadać resztę rodziny, ale chociaż rodzice nie wiedzieli, co o tym myśleć, to ten pierwszy raz w życiu nie kwestionowali jego decyzji związanej z przyszłością. Tata się popłakał, mama dzielnie walczyła, babcia machnęła ręką na dwójkę zasmarkańców, powiedziała, że jest dumna i że dobrze robią, pozwalając mu działać tak, jak uważa. Już niedługo beton Akademii miał zastąpić mu zieleń Piemontu – przelot do wojskowego lotniska niedaleko Rzymu, samolot do Chicago, a potem…
— To będzie piekło, prawda? — mruknął do głośnika słuchawek, gdy byli już w powietrzu. Dante skinął głową.
— Będzie. Kadeci dostają po prostu wpierdol, wielu rezygnuje w czasie pierwszego trymestru. — Zmarszczył brwi. — Kurwa, po dwóch tygodniach nawet.
— Rozumiem, że ja nie mam takiej opcji?
Słodko-irytujący uśmiech pojawił się na ustach wojskowego.
— Skąd wiedziałeś?
Zachód zbliżał się wielkimi krokami, oświetlał pomarańczową łuną twarz przyjaciela.
— Dante? — zagaił, chcąc zobaczyć pełną szczerość na znajomym obliczy. — Ty naprawdę mocno we mnie wierzysz?
Mężczyzna patrzył przez chwilę na niego, błękit lśnił w słońcu. Uśmiech zmienił się, nabrał cieplejszej, pogodnej barwy, takiej samej, jak podczas ich głębokich, wieczornych rozmów te lata temu.
— Gdyby było inaczej, nie przyleciałbym po ciebie. Potrzebuję kogoś zaufanego, żeby pomógł mi ogarnąć napaleńców w tych zabawkach.
Z początku wydawało mu się, że Dante przesadza trochę z tymi napaleńcami, tak samo jak kadeci płynący razem z nim na Kodiak przesadzali z podekscytowanymi komentarzami o pilotach, którzy mieli ich szkolić. Ale potem osobiście poznał swoich instruktorów.
Seymour i Ignis stanowili jedną ze sławnych par pilotów, którzy pochwalić się mogli ładną ilością zabitych Kaiju i pomysłowością w przekleństwach godną spisania w jakimś tomiku. Jeden niepowstrzymany jak sam ogień, drugi bardziej chłodny, wycofany – na pierwszy rzut oka wydawali się idealną mieszanką przeciwieństw, ich wyniki to potwierdzały. Okazali się również idealnym źródłem rozpierdolu dla kadetów i Vi skutecznie po pierwszym tygodniu zapomniał, jak się nazywa. Co ciekawe, nawet mu to nie przeszkadzało. Poczucie, że robi coś dla swojej rodziny, dodawało mu sił.
To, że przy tym wszystkim wzrok uciekał mu często w stronę Seymoura, nie miało szczególnie znaczenia. Każdy lubił sobie popatrzeć na przystojnego komandosa, każdy mógł zmotywować się do biegnięcia szybciej, by znajdować się cały czas tuż koło niego. Na koniec dnia to i tak Ignis dzielił z nim kwaterę, i to Ignis był drugim komandosem, nie biednym kadetem. Vi mógł sobie spokojnie marzyć o jakichś niestworzonych rzeczach, przecież nigdy by się nie spełniły.
Aż w pewnym momencie zaczęły.
Zmiana nadeszła nieoczekiwanie wraz z drugim trymestrem. Nie wiedział, co właściwie takiego zrobił, ale Seymour jakby mocniej się nim zainteresował, pytał o postęp w nauce, dawał jakieś wskazówki, zagadywał go częściej niż pozostałych kadetów. I łatwo dał Vi poczucie wyjątkowości z tego powodu. Lecz sploty geometrycznych wzorów na przedramionach, charakterystyczny tatuaż powiązany ze swoim ognistym odpowiednikiem, służył za dobre przypomnienie, gdzie było miejsce kadeta.
Jak chociażby w niewielkiej bibliotece Akademii, ślęcząc nad kolejnymi zadaniami z zajęć. Zbiór książek był niewielki, ale bardzo konkretny, tomy o biologii Kaiju i wojnie z nimi leżały otwarte przy laptopie. Vi przeglądał kolejne scenariusze wypisane przez instruktorów, pod którymi miał zamieść argumentację dla podjętych przez siebie kroków w walce z gadem.
— Nad czym siedzisz?
Podskoczył na krześle, śmiech Seymoura rozległ się za jego plecami. Virgil zerknął za siebie i zaraz tego pożałował, gdy komandos podszedł, złapał jedną dłonią oparcie siedziska, drugą podparł się o blat stołu, niebezpiecznie blisko pochylając się nad kadetem.
— Taktyka i inne takie — mruknął cicho, spróbował przenieść uwagę na ekran laptopa. — Masz na przykład takiego – skrzydła, kolce wystające z jakichś części ciała. Co robisz?
— Zaczynasz od neutralizacji skrzydeł, żeby chuj ci nie latał nad głową — odparł pilot. — Zależy, co Jaeger ma wbudowane, ale najlepiej zrzucić go wpierw działkiem do wody.
— I następnie podciąć skrzydła?
Seymour skinął głową.
— A potem te kolce. Można też je uciąć, chociaż to zależy, jak mocne są… Czasami idzie je wyrwać, jeśli na ogonie są. No i na koniec zostaje czysty rozpierdol.
Palce wstukały szybkie notatki, Vi uniósł wzrok, czując na sobie szafirowe spojrzenie. Ten lekki uśmiech mężczyzny walce nie odebrał mu część logicznych myśli.
— Co masz tam jeszcze do przerobienia? — zapytał Seymour, ignorując stojące tuż obok wolne krzesło.
Stołówka znów zamieniła się w scenę muzyczną Ignisa na koniec dnia, a rozstawione wokół niego świeczki dodawały jedynie całemu obrazkowi uroku. Prąd wywaliło przy kolacji i wciąż nie naprawiono usterki, nikt jednak nie narzekał na półmrok i chłód, mogąc słuchać rozgrzewających ducha melodii Zapałki.
Vi przysiadł trochę z boku, kryjąc się w cieniu bardziej niż inni, lecz Seymour i tak go znalazł, tak jak znajdywał go przez ostatnie tygodnie w czasie posiłków i wybierał siadanie z nim. Komandos bez słowa dosiadł się do niego, przysłuchując się kolejnej piosence, Virgil uśmiechnął się ciepło, ciesząc się z bliskości mężczyzny, zerknął nieśmiało na niego. Jednak oczy mężczyzny utkwione były w Ignisie, kadet westchnął w duchu, odwrócił głowę.
Utwór się skończył, a Zapałka postanowił dodać coś nowego do repertuaru – historie o Kaiju wzbogacone dramatycznymi szarpnięciami za struny. Seymour parsknął cicho, słysząc początek opowieści.
— Czasami naprawdę zastanawiam się, jakim cudem mogłem prowadzić inne życie — powiedział trochę do Vi, trochę do siebie samego.
Każdy wiedział, że nie przez zbieg okoliczności Seymour nosił to samo nazwisko, co korporacja zajmująca się budową Jaegerów. Każdy wiedział, że za interesowanie się tym można było oberwać w zęby. Lecz ton głosu komandosa, zaczęcie przez niego tematu i nastrój zachęciły Vi do zaryzykowania.
— A… jak ono wyglądało? — Pytanie prawie utonęło w śmiechu pozostałych kadetów.
Pilot wzruszył ramionami, ostrą reakcję zastąpiła szczerość i otwartość.
— Chujowo. Mizernie. Nie oglądałem się ani razu za siebie, gdy dostałem potwierdzenie przyjęcia do Akademii.
Ból przeszedł przez ciało, ten znajomy, współczujący czyjejś udręce. I coś jeszcze, czego Vi lepszymi słowami nie umiał wyrazić.
— Cieszę się, że zostałeś pilotem — odparł cicho, co mogło oznaczać wszystko i nic dla Seymoura.
Dłoń zakryła jego usta, Virgil instynktownie, zbudzony paniką, złapał niezgrabnie nadgarstek sprawcy, wytrzeszczył zaspane oczy w mroku. Rozpoznał znajomą twarz.
Środek nocy, a Seymour pochylał się nad nim z tym rozbrajającym uśmiechem łobuza, błyszczącym szafirem i skrytym w nim pomysłem. Dopiero teraz Vi zauważył, jak lekko, wręcz czule palce komandosa spoczywają na jego wargach. Osłupiały widokiem nawet nie pomyślał o tym, by zabrać własną rękę.
— To ja — szepnął uspokajająca mężczyzna, dostrzegając napięcie w ramieniu kadeta. Vi bardzo dobrze zdawał sobie sprawę, że to on, dlatego leżał taki spięty. Ktoś burknął coś przez sen, Seymour zerknął po śpiących rekrutach, po czym pochylił się nad jego uchem. Serce walnęło o żebra, Virgil miał nadzieję, że nie westchnął za mocno w smukłą dłoń. — Chodź ze mną. — Oddech owiał skórę, rozgrzał i wybudził go kompletnie. W tym momencie Vi poszedłby za pilotem do samego Wyłomu bez chwili wahania.
Seymour zniknął za drzwiami równie szybko i bezszelestnie, jak się pojawił, raz jeden oglądając się na kadeta i ponaglając go ruchem głowy. Virgil zebrał się prędko, wcisnął najciszej, jak mógł w przypadkowe spodnie i bokserkę, ciężkie buty wyniósł w ręku. Już wcześniej komandos na przeróżne sposoby odciągał go od grupy i organizował mu dodatkowe zajęcia poza programem, pomagał analizować walki Jaegerów z nigdy nieopublikowanych nagrań, opowiadał o swoich starciach z Kaiju, co na stołówce było domeną Ignisa, w którą on rzadko się mieszał. Na oko Virgila za często wytykał sobie błędy, nie doceniając posunięć, które zapewniły obrońcom przewagę nad Kaiju, lecz kiedy kadet zwracał na to uwagę, mężczyzna milkł, uśmiechał się lekko, kiwał głową i uciekał wzrokiem, więc czy do niego słowa docierały, trudno było stwierdzić. W każdym razie jego pomoc była nieoceniona i Vi zmienił się ze średniaka w jednego z topowych rekrutów, zachwycając instruktorów, a w szczególności tego jednego, wspaniały wynikami.
Jednak wtargnięcie do kwatery i wyciągnięcie go z łóżka była nowością w szkoleniowych metodach Seymoura. Virgil nie narzekał, zawsze gotowy, zawsze chętny do nauki. I spędzenia więcej czasu sam na sam z pilotem.
— Trening w środku nocy? — zagaił cicho, gdy szli opustoszałymi korytarzami Akademii, kierując się ku sali sparingowej.
— A Kaiju będzie cię pytał, czy się wyspałeś? — rzucił przez ramię Seymour.
Resztę drogi pokonali w ciszy, niby naturalnej i swobodnej, bo chyba sam komendant nie wiedział o ich nocnym wypadzie, oni zaś nie mieli w zamiarze go budzić, lecz dreszczyk ekscytacji tańczył mu gdzieś po plecach, milczenie się dłużyło, czekał… właściwie nie wiedział, na co, a to potęgowało tak rzadkie dla niego zniecierpliwienie. Ignis wchodził czasami na matę z jakimś kadetem, ale Seymour sparingował tylko z drugim pilotem, i to z dwa, może trzy raz na oczach rekrutów. Wystarczyło, żeby Virgil zauważył oczywiste otwarcia w jego atakach, z których Ignis jakimś cudem nie korzystał i wybierał trudniejsze podejścia, bardziej impulsywne i ostre.
Kije treningowe stały w karnym rządku na stojaku. Seymour wziął jeden do ręki, drugi rzucił Virgilowi. Broń prawie wyleciała mu z ręki, gdy pojął, że to się naprawdę działo. Spojrzał na kij, na Seymoura. Pytał wzrokiem, lekko nie dowierzał. Szafir zerknął na niego zaczepnie, dłonie niechlujnie związały jasne włosy w kitkę.
— Na pozycję — odparł bez większego wstępu komandos. Virgil mimowolnie się uśmiechnął.
— Tak jest, sir — powiedział, Seymourowi nie umknęła ta niepokorna, skora do psot nuta w głosie. Prychnął cicho, pokręcił głową.
Buty zostały na brzegach maty, stanęli boso naprzeciw siebie w mocnym świetle lampy. Może ktoś inny bałby się mierzyć wzrokiem z jedną z gwiazd programu Jaegerów, może lęk i nerwowość sparaliżowałaby mięśnie, ale Vi doznawał jedynie niespodziewanego wrażenia, że w końcu, znaleźli się oboje tam, gdzie powinni, z budzącą się we krwi adrenaliną i spojrzeniami tak stanowczo złączonymi, że nie był pewien, czy pojawienie się Kaiju mogłoby je rozdzielić.
Seymour przygarbił się nieznacznie, z marszu przybrał postawę wprowadzającą do defensywy. Kącik ust Virgila poruszył się w górę. Przyzwyczajony do nadążania za Ignisem, jego gwałtownymi, ognistymi ciosami, pilot nie pomyślał wpierw o możliwości, że nie ruszy się na niego z mocnym atakiem. Vi wykonał kijem efektywny łuk w powietrzu, barki drugiego mężczyzny się spięły, lecz skok nie nadszedł. Biodra i ramiona przekrzywiły się lekko wraz z bronią, po czym znów wyprostowały, gdy końcówka kija spoczęła w drugiej dłoni. Vi spojrzał ponad linią uniesionego horyzontalnie drewna. Słał zaproszenie.
Szafir zmrużył się, zaintrygowany. Chętny. Seymour odzyskał pasującą mu lekkość na nogach i się przysunął. Vi nie drgnął.
Bliżej.
Za lewą nogą ruszyła prawa, ostrożna, gotowa się cofnąć w każdej chwili. Metal iskrzył się przenikliwością.
Wiem, że chcesz jeszcze bliżej.
Odważne założenie, które Seymour mógł bardzo łatwo obalić, wrócić za mur, ale nagła swoboda w działaniu ożywiła jego ruchy, wyciągnęła z nich precyzyjną subtelność. Vi z zafascynowaniem oglądał, co odjęcie zmartwienia przetrwania w słupie ognia czyniło z komandosem. Krótki, szybki wypad pilota był zaczepny, łobuzerski, miał go sprowokować. Virgil, trwający w swej pozycji, uśmiechnął się szerzej, uśmiechnął się i Seymour. Kadet znał podobne zagrywki z codzienności w Akademii, gdy przypadkiem odkrywał przebłyski innej twarzy Seymoura.
Jeszcze.
Widział frustrację i złość w szafirowych oczach w czasie sparingu, nienawiść do niemożności nadążenia za płonącym jasno Ignisem. Spotkania na macie pary pilotów nie były złe albo kompletnie niedopasowane, ale mogły być lepsze, gdyby Zapałka umiał się uspokoić, gdyby Seymour miał czas reagować bardziej naturalnie. Dla Vi te luki w ich fizycznym dopasowaniu były tak oczywiste, że zastanawiał się, dlaczego pozostali kadeci przechodzili obok nich jakoś obojętnie.
Seymour znajdował się już na wyciągnięcie kija od niego, zmienił pozycję broni, teraz trzymał ją gotową do mocnego, zdecydowanego ataku. Vi, w miarę zadowolony z odległości, którą komandos z uwagą pokonał, postąpił krok. Kij Seymoura poleciał błyskawicznie w jego bok, kadet odbił ciężkie uderzenie, aż dreszcz przeszedł przez ramię, lecz i tak był szybszy. Ułamek sekundy wystarczył, by Virgil wyciągnął rękę, ciało, zatrzymał rundę przyłożeniem drewnianego końca do odsłoniętej szyi Seymoura. Zamarli, Vi zadowolony, że nie pomylił się w swojej ocenie, Seymour z mierzącym go wzrokiem, który mógł w tej chwili znaczyć wszystko. Jedno było pewne. Zaskoczenie zdobyło mu punkt, dalej nie będzie już tak łatwo.
Wdech, wydech, wspólny, w tym samym tempie. Nagle Seymour odbił jego broń, wyprowadził pchnięcie, Vi zrobił unik. Drugie gwałtowne natarcie go dosięgło, obiło biodro, po czym pilot prędko odskoczył, jakby spłoszony bliskością, do której cios go przymusił. Kadet wyprostował się, spojrzał w szafirowe oczy, ciekawsko błądzące po jego ciele, wyczekujące z krztą niecierpliwości. Co teraz?
Uśmiech Vi był uroczy, delikatny, prawie niewinny. Kij zakręcił płynny młynek w jego dłoniach.
Teraz ja pokażę tobie, jak blisko lubię być.
Ludzie szarżowali większe odległości, ale Virgil kroczył przez nie łagodnie, jakby małym, dokładnym dłutem wybijał sobie ścieżkę w marmurze. Zwinnie i ostrożnie operował bronią, odpierając żywiołowe, mocne ataki Seymoura. Komandos wydawał się dalej lekko nie dowierzać, że dostawał oddech, czas na myślenie, że nie musiał reagować w tej sekundzie, bo Vi zbliżał się do niego z subtelnością rzeźbiarza. Ruchy pilota nabrały gracji, większej swobody i pomysłowości, starając się wybić Virgila z rytmu precyzyjnymi zamachami w jednej dłoni i nagłymi zwrotami ciała.
Nie wystarczyło, Seymour nie przygotował się na jego odważny wypad. Vi wsunął się gładko za obronę mężczyzny, postawił stopę między jego rozstawionymi nogami, uniósł trzymany za dwa końce kij nad siebie i lekko w lewo, równocześnie blokując mknącą w powietrzu broń komandosa i wygrywając punkt przyłożeniem własnej do jego głowy. Metal patrzył w górę, usilnie starając się wytrzymywać utkwionym w szafirze, nie zjechać na rozchylone przyspieszonym oddechem wargi. Wystarczyło, żeby Seymour się pochylił, a mógłby ucałować go w nos; wystarczyło, żeby on uniósł się na nogach, a spotkaliby się w pocałunku.
Wdech, wydech, wspólny, drżący. Seymour odwrócił wzrok, odsunął się z opuszczonymi barkami.
— Szybka przerwa — mruknął, rzucił kij na matę. Vi zmarszczył brwi.
— Na co?
Zachłysnął się powietrzem.
Jednym płynnym ruchem Seymour ściągnął z siebie koszulkę. Na co dzień było widać jedynie jego ręce przypominające ramiona samego Jaegera i to już robiło wrażenie, a ta reszta… Wzór inspirowany trudną inżynierią gargantuicznych maszyn biegł przez barki, by lewa i prawa część dotarła do okręgu reaktora na środku piersi. Całość, wytatuowana na bladej skórze, pod którą drgały smukłe, giętkie mięśnie, odebrała mu mowę, władzę w nogach i kontrolę nad wzrokiem niezdolnym do oderwania się od ciała komandosa. Seymour, jak gdyby nigdy nic, przetarł twarz materiałem, odrzucił go za siebie, spojrzał na Vi. Metaliczne oczy skakały po mężczyźnie, serce przyspieszyło.
— Tobie nie jest ciepło? — zapytał zaczepnie pilot, kącik ust piął się w górę.
— Nie — skłamał gładko. Chyba.
Seymour przygiął kolana, złapał kij, coś błysnęło w spojrzeniu.
— Zaraz będzie — obiecał. I skoczył.
Vi nie miał szans, doświadczenie tym razem przeważyło. Komandos zaatakował szybko i pewnie, sprowadził go do obrony natarczywym uderzeniami. Zaskoczony kadet nie myślał w przód, za bardzo się pochylił przy obronie nóg, Seymour wykorzystał okazję. Wypchnął kij, przyłożył go szyi drugiego mężczyzny i złapał ponad ramieniem Virgila. Nim ten zdążył zauważyć, co się dzieje, Seymour pociągnął, plecy spotkały się z wytatuowaną piersią. Stara granica bliżej zatarła się, powstała nowa.
— Liczysz? — sapnął mu nad uchem pilot. Vi nie miał pojęcia, co powinien liczyć poza oddechami komandosa tłukącymi mu się o łopatki. Przełknął ślinę, grdyka otarła się o drewno.
— Przestałem.
— Ja też. — Uśmiech zabrzmiał w głosie.
Kij opadł, Virgil odskoczył, obrócił się. Za późno. Myślał, że pchnięcie znowu wycelowane było w jego biodro, lecz broń zahaczyła o jego koszulkę, szarpnęła lekko. Wzrok powędrował w górę, prosto na te rozbawione, wygięte w łobuzerski uśmiech wargi. Vi prychnął, obiecane ciepło spłynęło na poliki. Seymour zamachnął się, wycelował w jego nogi, kadet miał miejsce i czas, żeby wyratować się przed podcięciem. Nie zrobił tego.
Świat wywinął kozła, ruchy Seymoura przypominały smugę. Koniec kija zaczepił o dół jego koszulki, zadarł ją w górę i przyszpilił materiał nad jego ramieniem do podłogi, odsłaniając brzuch i ciężko pracującą pierś. Vi położył głowę na macie, okrąg lampy oświetlał głowę pochylonego Seymoura.
Wdech, wydech, wspólny, ten Virgila czegoś pragnący.
— Podkładasz się, kadecie — rzucił pilot.
Znajdujący się wciąż pod kijem Vi uśmiechnął się słodko.
— Może.
Seymour zawahał się. Teraz to jego wzrok skakał. Albo tylko tak się kadetowi wydawało przez to światło.
— Przestań — powiedział, w końcu odstępując krok. Vi usiadł.
— Albo?
Jasna brew się uniosła.
— Niesubordynacja?
Virgil, zgodnie z ostatnią wygraną pilota, zdjął swoją bokserkę, rzucił nią w bok. Psota skrzyła się w metalu.
— Może.
Podniósł się zgrabnie, nie tracąc kontaktu wzrokowego z Seymourem. Poprawił broń w dłoniach, komandos czekał, oglądał. Kto ruszy pierwszy? Oboje chcieli, oboje szukali momentu. Nad Virgilem górę wzięło pragnienie bliskości. Wycelował w udo, Seymour zatrzymał go na bloku, zwarli się kijami. Vi naparł, pilot odpowiedział tym samym, wykonali po kroku, prawie teraz stykając się czołami.
— Skup się — mruknął komandos, trzymając mocno swoją postawę, zablokowując się. Przebiegły uśmiech pojawił się na śniadej twarzy.
Nagle Virgil odpuścił, zakołysał się na piętach, Seymour lekko poleciał w przód. Wystarczyło. Kadet schylił się, mężczyzna wylądował na jego barkach, a chwilę potem na ziemi z kijem nad twarzą, zgrabnie przerzucony.
— Do kogo to było? — rzucił Vi, zdyszany, ale wyszczerzony.
Zaskoczenie w oczach Seymoura, jego śmiech i szeroki uśmiech działały cuda na Virgila, wlewały się ciepłem w samo jego serce, były dowodem, że nie tylko on uwielbiał każdą sekundę tego treningu. Miał wcześniej sparingi z ludźmi, gorsze, lepsze, lecz żaden nie przypominał zgrania, które osiągnął z Seymourem.
— Wystarczy. — Wytatuowana dłoń łagodnie odsunęła kij. — Wracamy do kwater.
Czar prysł, ot tak i po prostu. Szok był na tyle nagły, że Vi nie dał rady ukryć zasępienia, które wkradło się na jego oblicze. No przecież. Co on sobie myślał, Seymour miał pilota.
Ale na macie nie było Ignisa, wątpliwości, przybijającej niepewności. Zostali oni dwaj, bliskość starcia, rozpalające go uczucie połączenia z Seymourem i szczere wrażenie, że komandos czuje to samo, a nawet coś więcej, coś, co Vi z góry spisał na porażkę, gdy tylko nazwał te emocje. Przed chwilą rozgrzane, chętne do walki mięśnie spięły się boleśnie, Virgil opuścił głowę, pozwolił lokom opaść na brwi, zakryć nieco oczy.
Zszedł posłusznie z maty, pozbierał swoje rzeczy i mimo palących płuc szybko pomknął boso w głąb korytarza, by nie musieć opowiadać na zmartwione pytania Seymoura, nie musieć wracać z nim i myśleć o tym, jak zatrzaśnie ciężkie drzwi kwatery i będzie znów układał się do snu obok swojego jaegerowego partnera.
Piekłem nie były tygodnie treningów, walczenie z częstymi w zdradliwej pogodzie chorobami, czy przyswajanie sobie wiedzy potrzebnej pilotom. Piekłem było unikanie Seymoura przez kolejny tydzień.
Zbliżały się pierwsze testy driftów, jemu wciąż nie przypisano konkretnej osoby i za każdym razem gryzł się w język, gdy komendant pytał go o jakieś typy albo jak czuje, a jemu cisnęło się na usta tylko jedno imię. Znalazł się w kompletnej rozsypce po tamtym nocnym treningu, wracając raz po raz myślami, czy to w dzień, czy w nocy, do ciosów, które motywowały ich do sprawdzania swoich granic, do zaczepek Seymoura, wytatuowanych ramion, uczucia ciepłego oddechu mężczyzny na swojej skórze. Tracił skupienie na zajęciach, instruktor jakby zerkał z wyrzutem na stojącego gdzieś zawsze blisko Seymoura po trzecim upomnieniu kadeta, żeby trzymał poprawną postawę na ćwiczeniach. Więc Vi z bólem serca prędko chodził od jednej sali do drugiej, jadał o różnych porach, byle Seymour nie mógł go złapać sam na sam, bo inaczej Virgil rozleciałby się kompletnie i wyznał mu wszystko. Potrzebował przejść te testy pomyślnie. Potrzebował pogodzić się z tym, że nic nigdy z Seymourem nie będzie, a towarzyszące mu na sparingu emocje były jednostronne.
Naiwnie wierzył, że to złapanie dystansu od komandosa mu pomoże, lecz wystarczyło, by Seymour przyszedł do jego kwatery jeszcze przed symulacją, uśmiechnął się lekko i szczerze, tak jak w większych grupach się nie uśmiechał, a Vi znów przypomniał sobie ten reaktor Jaegera napierający na jego plecy i miękki głos. Zaczepny, acz miękki, brzmiący inaczej niż przy reszcie.
W kwaterze poza Vi nikogo nie było, kadet właśnie wiązał buty i przez obecność pilota zapomniał, co się robi ze sznurówkami. Seymour stanął krok przed nim, Virgil wbił spojrzenie pod siebie, bardzo zajęty zawiązaniem tych cholernych butów.
— Gotowy? — spytał luźno komandos.
— A da się na to dobrze przygotować? — odpowiedział, nie podnosząc wzroku. Gdzie szła ta końcówka? Pod czy nad tę drugą sznurówkę?
— W sumie to chyba nie.
Seymour nie ruszył się, chwila się przeciągała, Vi nadal nie umiał zawiązać buta i klął coraz mocniej w duchu. Pilot parsknął cicho, ku głębokiemu zaskoczeniu kadeta przyklęknął na jedno kolano, chyba tylko z litości wyjął bez słowa sznurówki z jego dłoni i ściągnął je mocnym, żołnierskim ruchem, przy okazji sprawdzając, czy nie uciskają zbytnio. Virgil wlepiał szeroko otwarte oczy w blond kitę, gdy teraz to Seymour uparcie nie podnosił głowy znad jego butów.
— Wiesz, ja… — zaczął mężczyzna, zajął się wiązaniem drugiej strony. — Ja jak coś tam będę z instruktorami. Pomogę ci się ogarnąć, jak jebnie.
Nie przypuszczał, żeby było inaczej, ale Seymour i tak czuł potrzebę mu o tym przypomnieć. Vi potarł dłońmi o uda, miłe uczucie znów poruszyło sercem.
— Dzięki — bąknął, bojąc się powiedzieć cokolwiek więcej.
Ostatecznie połączono go z Alvarą, rudą dziewczyną przypominającą mu z charakteru jego brata, dogadującą się z nim na podobnej zasadzie, co trochę uspokoiło Vi, dawało nadzieje, że pójdzie gładko. Też nie mógł narzekać właściwie na żaden wybór, sam go w końcu nie podjął.
Instruktorzy i piloci w różny sposób opisywali pierwszy drift, za każdym jednak razem ostrzegali, że może bardzo szybko zrobić się bardzo niefajnie. Ale to nie był czas na wycofywanie się, nie gdy kończono go podłączać do maszyny treningowej i puszczać odliczanie z głośników. Przestał zastanawiać się nad czymkolwiek wedle uwag instruktorów, zatopił się w płynie i umyśle stojącej obok dziewczyny, nie znajdując w sobie oporów, by i jej pozwolić na to samo. Może poza sięganiem w jedno, barwiące się szafirem miejsce.
Zasłyszane opisy w niczym nie przypominały rzeczywistości.
Przez jego myśli przeszli bardzo szybko, wynikało to chyba z faktu, że doznanie poraziło mocniej Alvarę niż Vi i dziewczyna prędko zaczęła podążać za swoimi wspomnieniami, ignorując go trochę. Ale Virgilowi to nie przeszkadzało, dał się ponieść na fali smutki przez rozstanie rodziców, frustracji od bycia ciąganym po sądach, palącej chęci ucieknięcia i stania się czymś więcej niż przedmiotem wiecznych sporów. Dziewczyna cofnęła się do czasów, gdy rodzice z punktu widzenia dziecka byli szczęśliwi, gdy jej życie trzymało się jeszcze jakoś. Vi rozumiał, nie musiał pytać o przeszłość, lecz miast tego mówił o przyszłości, łagodnie ciągnąc Alvarę ku wysepce świadomości, na której sam stał.
Doznał lekkich mdłości, nogi się prawie pod nim ugięły, ale te skutki uboczne nawet w połowie nie przypominały tego, do czego przygotowywali go piloci. Zamrugał, połączony z Alvarą na poziomie jakichś siedemdziesięciu procent, jak pokazywały panele, równie pozytywnie zdziwiony driftem, co dziewczyna.
Nienawidził przyznawać Dantemu racji, ale drift okazał się dla niego dziwnie naturalny.
Instruktorów wcięło. Nikt nie spojrzał na zapobiegawczo ustawione wiadra, nikt nie leciał do maszyny treningowej, żeby kadetów wypiąć. Wszyscy patrzyli to na nich, to na liczby, licząc kolejne upływające sekundy i minuty wysokiej, stabilnej synchronizacji.
Z ciekawości wsadzono go w drift z jeszcze dwoma kadetami. Osiągnięte wyniki były podobne i kadra wysnuła teorię, że Vi działał jak swego rodzaju koło ratunkowe dla tonących w drifcie, znajdując łatwo nić porozumienia z ludźmi. Może nie łączyli się na niezwykle emocjonalnym poziomie, lecz trzymali stabilność i przechodzili próby bez mdlenia.
Miał wrażenie, że to chyba dobrze, dopóki nie złowił wzrokiem Seymoura opuszczającego pomieszczenie instruktorów z zaciśniętymi ustami i przygaszonym spojrzeniem, a potem to komandos zaczął unikać jego.
Szkolenie w Akademii dobiegało powoli końca, ale Vi nie mógł wykrzesać z siebie choć krzty radości z tego powodu. Skończyły się prywatne lekcje z Seymourem, żartowanie razem na stołówce przy jakimś oddalonym od reszty stoliku czy odwiedzanie kadeta w kwaterze, a każdy uśmiech słany w jego stronę przez pilota wyglądał na smutny i wymuszony. Virgil czuł się winny – przez to, że on zaczął to całe omijanie siebie i przez cokolwiek, co zrobił podczas testów driftów. Zwyczajnie skrzywdził Seymoura, zachowywał się, jakby nie chciał być w jego otoczeniu, bo nie umiał powiedzieć, że nie radzi sobie ze swoimi uczuciami do niego. I zawiódł go na tych testach, nie wiedział jak, lecz innego wytłumaczenia nie miał.
Na tym w sumie mu zależało, prawda? Na dystansie, który pomoże mu pogodzić się z oglądaniem Seymoura gdzieś zawsze poza swoim zasięgiem. A jednak nie mógł ścierpieć tej obojętności, która między nimi zagościła.
Zrobiło się jeszcze gorzej, gdy przyszły niepokojące doniesienia z baz wojskowych i analizy aktywności Wyłomu. Było tam gorąco, zbyt gorąco, parę Kaiju wyszło w bardzo krótkich odstępach czasu i piloci nie wyrabiali. Seymour z Ignisem zostali wezwani z powrotem do swojego Jaegera. Zabrali ze sobą czwórkę najlepszych kadetów, w tym Vi, by ostatnie dwa tygodnie szkolenia przeprowadzić w bardzo konkretny sposób. Nie było czasu ani miejsca na rozmowę i przeprosiny, Seymour potrzebował się skupić, a jakiś kadet nie powinien kręcić mu się między nogami. Kolejne dwa kroki w tył. Jeszcze dalej.
Shatterdome w Hongkongu – największa baza operacyjna PPDC, błyszczący jasno klejnot w koronie mogący wypuścić naraz trzydzieści Jaegerów do walki, dom dla samego marszałka i najsławniejszych gwiazd programu. Bestia z betonu i metalu, wiecznie obudzona i gotowa do rozwarcia szczęk, z których wyleci nowa broń ludzkości.
Vi pewnie zachwycałby się bazą, gdyby tak usilnie nie próbował udawać, że nie czuje się samotny, dziwnie rozkojarzony tym, że Seymour wcale nie wyskoczy nagle na niego i nie zabierze gdzieś, gdzie będą tylko oni. To nie Dante powinien go oprowadzać po bazie, to nie on powinien mu przedstawiać Nicolasa Silverthorna.
Największy Kaiju z kategorii trzeciej pojawił się na radarach niedługo potem. Po ostatnich walkach każda para pilotów została przeorana, więc świeżo przybyli Seymour i Ignis byli oczywistym wyborem do wysłania jako główna siła mająca pokonać potwora.
Vi myślał, że złamie podłokietniki krzesła, oglądając na żywo przebieg starcia. To nie była walka. Na jego oczach rozgrywała się desperacka próba przeżycia podjęta przez Jaegera.
Nie mógł na to patrzeć, bojąc się bycia za moment świadkiem śmierci pilotów, a równocześnie nie potrafił oderwać wzroku od monitora. Jak kulka pędząca nieuchronnie coraz szybciej i szybciej po spirali w dół, Jaeger z sekundy na sekundę tracił zdolność bojową. Ataki były niecelne, uniki niewystarczająco szybkie, Kaiju nawet nie prezentował szczególnej anatomii, a mimo to stanowił poważne wyzwanie dla doświadczonych pilotów. Przepełniony bólem krzyk Ignisa po oderwaniu prawej ręki przez monstrum zmroził krew całemu centrum dowodzenia, zegar w upiornej, zawisłej w powietrzu ciszy odliczał czas zrzutu wsparcia. Wystrzał z plazmy prosto w serce przyczepionego do maszyny Kaiju w końcu załatwił sprawę, ale oklaski nie poniosły się po bazie, jedynie ciężkie, wyczerpane westchnienie. Do tego gdzie nie spojrzeć, na każdej twarzy malował się strach o to, co działo się w kokpicie. Vi wbijał sobie paznokcie w przedramiona, odchodząc od zmysłów.
Seymourowi nic poważnego się nie stało, ruszał się tylko jak otępiały, a umysł wychodził wolno z zamroczenia, ale Ignisem tak machnęło, że wywaliło mu rękę z barku. Dwa tygodnie musiał trzymać ją w temblaku, potem jeszcze potrzebował rehabilitacji. Odpadał z kadry na najbliższy miesiąc, nie mówiąc już o Jaegerze wymagającym poważnych napraw.
Virgil próbował znaleźć Seymoura, chciał teraz być tym, który uklęknie, zawiąże mu buty i powie, że jest tutaj, jeśli mężczyzna tego potrzebuje, lecz komandos zniknął mu z radaru kompletnie.
PPDC walczyło z sytuacją kryzysową, nikt nie miał za wiele czasu dla kadetów, więc Vi, jeśli nie trenował, robił obchody po bazie, przed każdym zakrętem licząc, że w końcu Seymour znajdzie się na jego trasie, a on będzie mógł go jakoś wesprzeć.
Ostatni raz tego dnia szedł korytarzem z przeszkloną ścianą ukazującą hangar Jaegerów, nim udać się miał piętro niżej, do swojej kwatery, i zapaść w niespokojny sen. Większość inżynierów z rozciągających się po jego lewej stronie laboratoriów już zniknęła ze stanowiska, to światło wypadające zza uchylonych drzwi, tych z odnogi prowadzącej do biur najważniejszych specjalistów zajmujących się raportami z maszyn i ich projektowaniem, nie powinno się palić. Vi zmrużył oczy. Przecież to było…
— Po prostu wal, Nico.
Serce zgubiło jedno uderzenie, płuca oddech, gdy ten dobrze znany głos rozległ się w pomieszczeniu. Ochrypły, wyczerpany, zły na wszystko, a przede wszystkim na siebie. Vi zamarł w pół kroku.
— Seymour… — odezwał się młodszy Silverthorn. — Bo ja sprawdziłem dane z momentu… no… — westchnął ciężko, słowa nie przychodziły łatwo — tego ataku… Synchronizacja wam drastycznie spadła poniżej pięćdziesięciu procent… Ja nie chcę się mieszać za bardzo, ale… ale to po prostu wygląda źle, Seymour. A to nie może tak wyglądać, inaczej następnym razem stracicie nie tylko ramię…
— Wiem — odpowiedział cicho i sucho komandos.
Ta walka nie była dobra, Vi nie potrzebował wojskowej wiedzy, żeby to stwierdzić, wiedział też o roztrojeniu wkradającym się w ruchy Seymoura i Ignisa, uniemożliwiającym im wykorzystanie w pełni swoich zdolności przy sobie, lecz nie zakładał, że mężczyźni osiągnęli w czasie starcia tak niską kompatybilność, jakby zaraz mieli się całkowicie rozłączyć. Rzucił ostatnie spojrzenie uchylonym drzwiom, po czym bezszelestnie przemierzył resztę korytarza. Czy naprawdę dwójka komandosów dotarła do jakiegoś punktu krytycznego w swojej niepełnej synchronizacji?
Pogada wreszcie z Seymourem, wcześniej tak łatwo otwierali się przy sobie. Pomoże mu jakoś. Znajdzie sposób, cokolwiek, byle przestać słyszeć te niekończące się wyrzuty sumienia w jego ulubionym głosie.
Alarm zawył, rozerwał bębenki, rozgromił marne złudzenie, że po ostatnim kotle przy Wyłomie nadejdzie moment oddechu. Były dwie godziny przed wschodem, a miliony ludzi już zrywały się z łóżka, pędząc w stronę bunkrów, marząc, by ten nowy koszmar się skończył.
Vi nie wyszedł nawet jeszcze ze swojej kwatery, gotowy biec na odprawę awaryjnych pilotów, gdy w progu zjawił się mężczyzna ze ściągniętą twarzą, otaksował go pospiesznie wzrokiem. Według skromnej, czarnej plakietki na piersi stał przed nim sekretarz Dantego.
— Kadet Moeris? — powiedział. Vi ścisnęło w gardle.
— Tak?
Mężczyzna obrócił się na pięcie, pomaszerował korytarzem, rzucając za siebie:
— Za mną proszę.
Zamrugał raz jeden, drugi, zaraz Virgil biegiem nadrobił dystans dzielący go od szybko i żołniersko kroczącego sekretarza. Ludzie pokrzykiwali i mijali ich, gnając w przeciwnym kierunku, do hangaru albo paneli kontrolnych, nie do windy jadącej na najwyższe poziomy bazy. Czarne loki zaczęły się lepić do spoconego karku.
Nie powinienem tu być. Nie powinienem tu być. Myśl wirowała mu pod czaszką, a słowa stawały się głośniejsze, im więcej pomieszczeń z wysokimi insygniami wojskowymi przyczepionymi do ścian mijali. Zagubiony i skonfundowany, Vi stanął przed otwartymi przez sekretarza drzwiami, reagując machinalnie na jego ponaglające kiwnięcie. Sztywno wszedł do środka, złapał się na tym, że wstrzymuje oddech.
Sala nie była całkowicie zapełniona, ale miało się wrażenie, że wszyscy, którzy mieli przybyć, już to zrobili – Nicolas Silverthorn siedział z dwoma innymi inżynierami po prawej stronie długiego stołu, po lewej Seymour starał się uspokoić drgającą nogę, zaś u szczytu stał nie kto inny a wyprostowany marszałek Karim, z kiwającym na powitanie kadetowi Dantem tuż obok i pulpitem za plecami wyświetlającym Kaiju i nigdy wcześniej niewidzianego przez Vi Jaegera.
Znajomy komandos spojrzał na niego, w szafirze mieszały się przeróżne, trudne do odgadnięcia emocje. Wysunął krzesło obok siebie spod stołu, Virgil bez słowa usiadł na nim, czując się spóźniony.
— Czy ten nowy Jaeger jest sprawny i gotowy do walki, panie Silverthorn? — zapytał chłodno marszałek. Nicolas poprawił się na krześle, zerknął na tablet leżący mu pod ręką, Vi ciekawsko powędrował za jego spojrzeniem.
Słyszał o tym chwilę po przylotem do bazy, w stołówce aż szumiało od plotek – świeżo wypuszczony z warsztatu Silverthorn Corporation, eksperymentalny Jaeger, pierwsza oficjalna maszyna zaprojektowana i zbudowana pod okiem Nicolasa. Przełom, geniusz, a także pic na wodę, określeń na nowy sprzęt było wiele, konkretów jednak brakowało. Jaeger pozostawał zakrytą kartą.
— Brakuje mu paru testów, nie było również czasu na sprawdzenie uzbrojenia w kontrolowanym środowisku…
— I nie dostaniecie tego czasu — przerwał mu gładko wojskowy — jeśli zaraz któryś Jaeger nie poleci na spotkanie z tym Kaiju. Ponawiam pytanie – tak czy nie, panie Silverthorn?
Nicolas wciągnął głośno powietrze, zastukał palcem w blat, aż wreszcie zdobył się na lekki, acz zmartwiony uśmiech, przytaknął. Rubin przeniósł się płynnie na drugą stronę stołu. I Vi zrozumiał.
Zrozumiał, że skończył mu się definitywnie czas, że radość z powodu znalezienia się znów blisko Seymoura i szansy porozmawiania z nim była bez znaczenia, bo niedługo komandos i tak się o wszystkim dowie. Seymour potrzebował pilota, a łatwo wchodzący w drift kadet jeszcze przed oficjalnym ukończeniem treningu był dla niego jedyną opcją. Oni dwaj i Jaeger z niewiadomymi osiągami mieli powstrzymać Kaiju.
Siedemdziesiąt procent synchronizacji im nie wystarczy. Osiemdziesiąt też nie. Potrzebowali pełnej kompatybilności. Vi musiał przestać kryć się ze swoimi myślami o Seymourze i przyjaźni, z której chciał uczynić coś więcej.
Popatrzyli na siebie, na zaciśniętą, śniadą szczękę, na nieco zapadnięte, blade policzki i Virgil odniósł wrażenie, że obaj za coś się przepraszają.
Moon Walker lśnił perłowym lakierem, przy jego powierzchni co i rusz rozbłyskała ciepła łuna spawarek przeprowadzających prace wykończeniowe. Jaeger naprawdę wyglądał, jakby dopiero co wyszedł z białej poświaty księżyca, przesiąknięty odbitym przez ciało niebieskie światłem. Turbiny reaktora były równie jasne, co sama maszyna, to zaś w połączeniu z ciemnym pasmem blachy osłaniającym od góry zasilanie tworzyło coś na wzór księżyca w swojej garbatej fazie. Smuklejszy od poprzedników i tylko trochę niższy, Jaeger przypominał wilka wsadzonego w grupę niedźwiedzi, teraz liżących swoje grube, okrwawione łapy.
Nicolas dreptał korytarzem tuż przy pilotach, towarzysząc im w drodze do pomieszczenia z mechaniczną zbroją. Wskazywał na Jaegera widocznego za przeszkloną ścianą, tłumaczył powody przy wyborze podzespołów, ciągnął niekończące się zdania poświęcone mechatronice, z których Vi rozumiał jedynie słowa związane z podstawowym oprogramowaniem i budową maszyny. Mimo to nie przerywał, słuchał. Inżynier nie przechwalał się – on próbował siebie samego uspokoić, że wsadza ludzi w dobry sprzęt, którego nie mógł do końca przetestować.
— …zaimplementowano poprawki dla ANFIS. Moony…
— Moony? — zainteresował się Seymour, do tej pory tylko kiwający zdawkowo głową.
— Złe zdrobnienie? — speszył się Nicolas. Komandos posłał mu uśmiech.
— Nie. Podoba mi się. — Odwrócił głowę. — Vi?
— Mnie też.
Uśmiech wykwitł na twarzy Nicolasa po tych słowach.
— Moony ma procentowo więcej materiałów piezoelektrycznych w opancerzeniu niż inne Jaegery — kontynuował inżynier. — Zewnętrzna warstwa jest ze zwykle używanej ceramiki, ale między nią a wewnętrzną wbudowałem matrycę z kwarcem, coś jak kompozyt z włóknem węglowym, pochłaniająca i rozpraszająca energię, która wzmacnia działanie EMP. Jest lekki i przy tym zastraszająco szybszy od twojego i Ignisa Jaegera, uważaj na to. Rekalibracja na podstawie zmagazynowanej…
Wywód trwał, aż nie dotarli do zbrojowni, a Seymour nie chwycił brata za ramiona, zapewnił go, że wykonał świetną robotę i niech przypilnuje jej teraz w centrum dowodzenia. Zostali na krótką chwilę sami. Ostatnim razem tyle prywatności mieli na macie sparingowej. Seymour zawahał się przed wejściem do pomieszczenia, spoglądał na Jaegera, jakieś słowa cisnęły się mu na usta. Virgil stał obok, czekając.
— Vi — odezwał się pilot, miękko i łagodnie. Westchnął. — Spotkanie po raz pierwszy Kaiju wypierdoli cię ze steru i naprawdę chciałbym, żebyś doświadczył tego w jakieś innej sytuacji, a nie stojąc naprzeciwko tego skurwysyna, gdy nawet ja nie wiem, czego się spodziewać i jak poprowadzić cię przez ten rozpierdol.
Troska brzmiała w słowach, łapała za serce. Vi miał tyle mu do powiedzenia, przeproszenia za ostatnie tygodnie, ale drift może mógł przekazać to lepiej. Więc milczał, chłonąc te ostatnie chwile, nim przyjdzie odrzucenie. Zerknął na dłoń Seymoura, ściśniętą przy udzie w pięść.
— Ta akcja może przebiec na wiele sposobów i…
— Seymour — powiedział Vi, położył ostatecznie dłoń na ramieniu mężczyzny. Uśmiech kosztował kadeta niemało przy narastającym napięciu, ale ten ciepły błysk w szafirze był wart każdej ceny. — Damy sobie radę. Razem.
Maszyna kiwała się lekko, jadąc po szynach w stronę oceanu, odliczanie nieubłaganie przybliżało ich do driftu. Sześć, pięć, cztery. Zatopili się w ciemnej toni Pacyfiku. Nie mówili, pozwalając metalicznym odgłosom Jaegera wypełniać ciszę. Nie patrzyli na siebie, śledząc wzrokiem jaśniejący wyświetlacz i niewielki kokpit Moony’ego. Ostatnie słowa padły w samotności jego umysłu.
Trzy. Kochał go. Dwa. Wierzył w niego. Jeden. Vi powiedział o wszystkim i wysłuchał wszystkiego.
Było mu tak zimno. Czy zawsze tak było? Zawsze. Tego zadania nie zrobiłeś, tu popełniłeś błąd, dlaczego nie pamiętasz, czego cię uczyłem? Mamy nie ma, mama nie wróci i nie przytuli. Przytul książki, pochłoń wiedzę, wtedy cię pokochają, wtedy na pewno cię pokochają. Nie możesz patrzeć na książki. Boli cię brzuch, boli głowa. Ucz się, musisz. Dlaczego oni tacy są? Bo tylko na to zasługujesz. Nagle przeskok, mapa Europy, przebłyski czegoś miłego. I Włochy. Włochy? Nie, nie te ukochane Włochy, piękna ojczyzna. Włochy męczące, naznaczone zmęczonym sercem i Megajrą. Na dużo klifów w oddali, za dużo zimna odrętwiającego mu barki. Meg. Meg.
Hej, wyszeptał, nagle błądząc po wspomnieniu sycylijskiej plaży. Siedział na ręczniku, przed nim Seymour w samych kąpielówkach, bez tatuażu, znajoma kobieta obok, rzucająca komentarze, na które mężczyzna nie umiał odpowiedzieć czy się zaśmiać. Hej, powtórzył Vi, łagodnie kładąc dłonie na nagich barkach. Spójrz na mnie. Szafir bez wahania spojrzał.
Było jasno, wreszcie, w końcu, kurwa. Cel, znaczenie, Raam, Arieth, Ignis, idealne dopasowanie, idealne zjebanie, niby działa, ale się psuje, lepiej może kiedyś będzie.
I było ciepło. Nagle i niespodziewanie falą zalało go uczucie, tak jak on zalewał swoim ciepłem innych. Bo to przecież pochodziło od niego, z jego śmiechu, spojrzenia, głosu, z jego słów i czasu spędzonego razem. Ożywił to, co nieśmiało biło przy chłopakach, dnie uczynił przyjemniejszymi, noce wypełnił marzeniami, zmartwieniem, jak powiedzieć o tym, czy to miało sens? Nie miało. Łączył się z każdym, lubił każdego, nie jesteś wyjątkowy.
A jednak.
Pełna synchronizacja rozświetliła na zielono monitory.
Vi!
Seymour!
Ostatnia chwila oddechu przed starciem minęła, drift połączył oba umysły. Vi poczuł, jak Seymour sięga do niego, i sięga, i pyta, choć odpowiedź zna. Mimo tego dał mu ją raz jeszcze, wypełnił myśli dwoma słowami, pewnością, siłą. Virgil spojrzał na swojego pilota, na błyszczący chęcią walki szafir i uśmiech, który i jemu cisnął się na usta.
Moon Walker nie dostał swego miana jedynie z racji wyglądu – poruszał się nawet w wodzie zgrabnie jak tancerz, obojętny na ciągnącą go w dół grawitację i opór żywiołu. Albo to po prostu Vi czuł się w nim tak doskonale, rozumiejąc się z Seymourem na poziomie, którego żaden z nich z nikim wcześniej nie osiągnął. Zdziwione głosy centrum dowodzenia dochodziły z głośników, ale nawet one wydawały się nieprzekonane co do tego, czy piloci ich wsparcia potrzebują.
Miecz wysunął się spod pancerza na prawej ręce. A Kaiju z wody.
Monstrum wystrzeliło ponad powierzchnię, rozrywając nocną ciszę wrzaskiem i bolącym w uszy piskiem. Błoniaste skrzydła załopotały, rozrzucając wokół zebraną na nich wodę, ogon ze świstem bata przeciął powietrze, coś błysnęło na jego końcu. Kaiju, nieproporcjonalny i obrzydliwy, wykręcał wielkim łbem na krótkiej, grubej szyi, kołując przy Jaegerze, mierząc go swymi wyłupiastym, fosforycznie błękitnymi oczyma, po parze na każdą stronę głowy.
Strach zakołysał się na dnie serca, wtłoczył odrętwienie w palce, ale tylko chwilowe, przelotne. Choćby próbował wziąć nad Vi górę, myśl obok znajdował się Seymour, z pokrzepieniem gotowym go wesprzeć, a także wspomnieniem jaśniejącym w głowie, wyraźnym dla nich obu.
Biblioteka. Laptop. Stań jeszcze bliżej.
Vi przytaknął, przytaknął i Seymour. Elektromagnetyczne działko na lewym ramieniu rozgrzało się, namierzyło skrzydła latającego stwora, wystrzeliło grupę metalowych pocisków, dziurawiąc kończyny. Kaiju ryknął, zatrząsł się w powietrzu, tracąc kontrolę nad ciałem i wysokością. W akcie desperacji zapikował na Jaegera, lecz mechaniczne nogi wcisnęły się pewnie w dno oceanu, Seymour wymierzył czas uniku, Vi poszedł za jego przykładem. Mechaniczny tułów zgrabnie i w porę złożył się w pół, ratując się przed zderzeniem ze szponami, a uniesiony w górę miecz rozciął skrzydło. Chwilę potem woda pochłonęła wrzask Kaiju.
Bestia pozbierała się jednak szybko, Jaeger nie zdołał się w porę obrócić. Vi wpierw poczuł chłód w lewej nodze, a potem idące głęboko ukłucie w biodrze. Krzyknął krótko. Ogon Kaiju oplótł się wokół pancerza, kolec znalazł lukę między płytami. Zagryzając do krwi wargę, Vi sięgnął ogona, gdy Seymour namierzał mieczem potwora w wodzie. Dłoń Jaegera szarpnęła, wyrwała kolec wraz z częścią skóry i zmiażdżyła go między palcami. Ciemny kształt zwinął się w wodzie jak robak, zamachał krzywymi łapami, starając się odzyskać dystans. Wybił się na nowo z wody, wystawił łeb. Seymour zamachnął się, miecz błyskawicznie rozwinął się w bicz, oplótł szyję Kaiju, wbijając się pojedynczymi ostrzami w grubą skórę, tnąc i dusząc.
Sekundy się dłużyły, Kaiju rzucał się na smyczy, przyspieszając swój koniec. Coś wreszcie gruchnęło w szyi stwora, ostatni żałosny skrzek poniósł się przez ocean.
Gargantuiczne cielsko wpadło w czeluść Pacyfiku.
Do bazy wrócili jak w transie, oszołomieni walką oraz driftem. Szli, krok za krokiem, a myśli odpływały, próbując wspólnie zrozumieć, co się wydarzyło. Lecz matematyczne analizy nie dawały rady, pierwszy raz w życiu słów zabrakło na nazwanie emocji tak silnych, tak żarliwych. Ty, ty i tylko ty mknęło między nimi i ogrzewało wciąż bijące serca.
Wygrali. Przeżyli. Zdobyli siebie.
Ludzie o coś go pytali, gdy wypinali go z uchwytów Jaegera, ale Vi nie odpowiadał, wzrokiem szukał swojego pilota, a on szukał jego i znajdywali siebie ponad głowami mechaników. Uśmiechali się, rozmawiając ze sobą bez słów, mimo że hełmy już zdjęto, synchronizację wyłączono.
Umykali raźno korytarzem, zostawiając hangar i mechaników za sobą, aż w końcu słyszeli tylko swoje przyspieszone oddechy.
Wdech, wydech, wspólny, ten Seymoura czegoś pragnący.
Vi złapał rękę pilota.
— Seymour… — zaczął, nie skończył. Mężczyzna zwrócił się gwałtownie ku niemu.
— Tak. — Usłyszał, nim świat się zatrzymał.
Seymour położył dłoń z tyłu jego głowy, chroniąc ją przed uderzeniem, gdy ciałem docisnął go do ściany, a ustami wpił się w jego wargi, całując mocno i stanowczo, zachłannie. Vi westchnął, objął ciasno pilota, wdychając metaliczny zapach Jaegera z bladej skóry i przekraczając kolejne granice bliżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz