01 sierpnia 2024

Od Liliana – Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał [I] [AU]

Do Hawrotów wszedł jak do siebie. Uchylił bramkę, której jedynym zabezpieczeniem był gruby sznurek przewieszony między drzwiami a słupkiem płota, zamknął za sobą i z pozytywnym zaskoczeniem zauważył, że zardzewiałe zawiasy skrzypią już nieco mniej niż ostatnio. Antek w końcu znalazł czas, żeby je naoliwić. Czas i odrobinę chęci, bo to właśnie one – a jak dobrze go znał raczej ich brak – były czynnikiem decydującym za tym, że zbierał się do tego tak długo. Ach, siedem światów z tym Antkiem…
Laurenty uśmiechnął się do własnych myśli i powędrował przed siebie. Ominął dom łukiem, zmierzając od razu w kierunku niewielkiego, szarawego i z biegiem lat troszeczkę już podniszczonego budyneczku, który pełnił funkcję garażu i za tym idąc, miejsca pracy głowy rodziny Hawrot (czyli wspomnianego Antka, co to z nim siedem światów – najdroższego, najukochańszego Laurentego chłopaka). Doświadczenie nauczyło młodego Wójcika, że jeśli nie dostaje żadnych innych wytycznych, w pierwszej kolejności powinien szukać zawsze tam. Tak zrobił, no i się nie zawiódł.
Jego obiekt poszukiwań stał pochylony nad motorem, przodem do niego; ale jeszcze go nie widział. Dopiero kiedy zapukał delikatnie w blaszane drzwi garażowe, Antek w popłochu poderwał głowę do góry. Twarz człowieka zdezorientowanego, człowieka dopiero co wyrwanego z wykonywanej czynności, której poświęcał całe swoje skupienie, twarz człowieka może trochę nawet tym wyrwaniem wystraszonego, zaalarmowanego, złagodniała w mig. Błękitne oczy ogrzały Laurka ciepłym, pełnym uczucia spojrzeniem, a bladoróżowe usta zachęciły do wejścia w swoim leciutkim, uroczym uśmiechu. Padające na niego promyki słońca dodają mu urody, o ile on w ogóle może być jeszcze ładniejszy – pomyślał zauroczony tym widokiem Laurenty.
— Już szósta? — zapytał Antek ze zdziwieniem, odgarniając część włosów do tyłu. — Przepraszam, straciłem rachubę czasu.
— Wpół do piątej — uspokoił go. — Odwołali mi ostatnie zajęcia, dlatego przyjechałem wcześniej. Pisałem, nie widziałeś?
— Telefon mi się rozładował. — Antek odszedł od motoru i wytarł dłonie we własną koszulkę.
— Na święta kupię ci Nokię 5000. Malutka, niezniszczalna i nieśmiertelna – idealna dla ciebie — pochwalił się pomysłem i nawet nie starał się ukrywać rozbawienia, jakie ów spowodował. — I zapas mięciutkich ściereczek, żebyś w końcu miał w co dłonie wytrzeć, zamiast znęcać się nad tymi bogu ducha winnymi koszulkami — dodał już poważniej, krzywiąc usta w ostentacyjnym grymasie. — Mnie by chyba z domu wyrzucili za takie marnowanie koszulek.
— Ta i tak już się do niczego innego nie nada… — mruknął Antek, z nagła czymś speszony. — Nie musisz, sam sobie kupię.
— Dobra, dobra. Nie podbieraj mi prezentów, ja już zaklepałem! A ty, zamiast marudzić pod nosem, daj mi lepiej mojego obiecanego całusa, bo ja tu czekam, czekam i czekam. Ile można tak czekać? — zapytał pół serio, pół żartem – z pretensją, ale tylko teatralną, udawaną. Nie dał czasu na odpowiedź, zwinnie przemknął przez tor przeszkód złożony z części samochodowych, skrzyneczek z kluczami, skrzyneczek z narzędziami i jeszcze innych skrzyneczek o przeróżnych zawartościach, żeby zaraz stanąć ze swoim chłopakiem twarzą w twarz. Założył dłonie za plecy, podniósł się na palcach i nachylił w jego stronę, układając usta w dziubek. Cmok i po cmoku – szybko, z charakterystyczną dla Antosia nieśmiałością. Bo taki to już ten jego Antoś był, nieśmiały i tyle. A czuły w tych swoich wstydliwościach… w malutkich gestach, w zawstydzonych spojrzeniach, w delikatnych muśnięciach dłoni i w krótkich całusach czuły tak, że Laurentemu od razu cieplej się na sercu robiło i za każdym razem chciałby już, już, wpaść mu w ramiona i oddać się jego pieszczotom do końca dnia, tygodnia, na dobre.
A żeby to było takie hop siup! Nie, tu czekać trzeba. Bo Antek od stóp do głów ubabrany w smarze i takie przytulenie się do niego oznaczało, że ubrania jeśli nie polecą do kosza, to pewnikiem będą nadawały się już tylko do chodzenia “po domu”. I taki to żywot chłopaka mechanika… no nic, Laurenty zdążył się jakoś przyzwyczaić. Jak długo nagrodą będą przytulasy i całusy od wytęsknionego Anteczka, tak zawsze warto będzie wydobyć z siebie jeszcze tę krztynkę, krztyniunię cierpliwości i silnej woli.
— Ślicnie podziynkowoł — podsumował z satysfakcją i uśmiechnął się szeroko, pełnymi ustami. — Mogę zostać na noc?
— Wiesz, że nie musisz pytać?
— Wiem. Ale matula kazała pytać zawsze— odparł zgodnie z prawdą, opierając dłonie na biodrach. Rozejrzał się po garażu w poszukiwaniu w miarę niezagraconego kącika i kiedy udało mu się taki dostrzec, ruszył w tamtym kierunku, uciekając z samego centrum antosiowego bałaganu, w którym tylko sam jego właściciel odnaleźć się potrafił. Przycupnął pod ścianą, na drewnianym stołku. Torbę ze swoimi rzeczami położył na kolanach, oparł na niej łokcie i policzki na zamkniętych w pięści dłoniach. Milczał, przez chwilę pogrążony we własnych myślach. Rozmarzenie wstąpiło się na jego twarz, rozjaśniło usta w kolejnym, nieśmiałym uśmiechu. — Kiedyś zamieszkamy razem, a wtedy się pytał nie będę.
— Też tego chcę.
— Wiem, promyczku. Wiem — odpowiedział ciepło, zaniepokojony smutkiem w głosie drugiego chłopaka. Wiedział, z czego wynikały te nagłe jego frasunki rozumiał je, jak nikt inny – z nim je przeżywał, z nim je współdzielił. Przecież żaden z nich nie chciał ”kiedyś”. Chcieli po prostu teraz. I gdyby to tylko było takie łatwe… — Nie martw się tym teraz, dobrze? Coś wymyślimy. Razem zawsze coś wymyślimy.
— Dobrze. — Antoś skinął głową – powoli i przeciągle, z charakterystycznym mu brakiem przekonania. Bo taki już ten jego Antoś, nieustannie się czymś martwił i tyle. A biedny w tych swoich niekończących się troskach… w cichutkich westchnieniach, w odwróconych spojrzeniach, w mrukliwych zapewnieniach, że wszystko jest w porządku i w tej wiecznej obawie przed pozwoleniem sobie na odrobinę radochy biedny tak, że Laurenty chciałby już, już, owinąć go w ciepły kocyk i chronić przed wszystkimi złośliwościami tego świata, na które wydawał się mu za czysty, za niewinny.
— Zostało ci jeszcze dużo pracy? — zmienił temat, chcąc myśli blondyna skupić na czymś innym.
— Dziś miałem tylko jedno auto. Teraz tak sobie tylko w motorze grzebałem.
— To leć pod prysznic, a potem pójdziemy na plażę. Pomyślałem, że jak już udało mi się skończyć wcześniej, to może obejrzymy sobie zachód słońca, co ty na to? — zaproponował.
— Dobry pomysł — zgodził się Antek, już nie tak przygnębionym głosem jak jeszcze przed chwilą.
Laurenty z entuzjazmem poderwał się z krzesła, klasnął w dłonie.
— No to pod prysznic, siup siup! Im szybciej się uwiniesz, im szybciej wrócisz tu świeżutki i wypachniony, tym szybciej będę mógł ci pokazać, jak za tobą tęskniłem przez ten tydzień, cośmy się nie widzieli. A tęskniłem bardzo, bardzo, baaardzo…
Uśmiechnął się zachęcająco, a Antkowi z tej zachęty jakby aż oczy zaświeciły.
— O nie, nie! — zachichotał w odpowiedzi na tę reakcję. Bardzo miłą reakcję, swoją drogą – i sam nie pozostał wobec niej obojętny. Policzki zapiekły przyjemnie, pragnąc być już wzdłuż i wszerz wycałowanymi przez mięciutkie, antosiowe usteczka. — Ja już wiem, o czym ty myślisz. A mnie od tego smrodu smaru strasznie mdli, zaraz ci tu zrzędził będę, że mi źle i źle. Nie mówiąc o tym, że mi ubrania pobrudzisz. Te kilkanaście minut jeszcze wytrzymasz, no już już! — Wyciągnął dłoń w stronę wyższego chłopaka i kiedy on – niechętnie, bo niechętnie – mu ją podał, zachichotał jeszcze raz i poprowadził go do wyjścia. — Leć. Ja poczekam na polu, pogoda ładna. Ino migusiem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz