TW: śmierć, krew, morderstwo
Po śmierci jego matki George został sam. W trudnym świecie przetrwał właściwie tylko przez łaskę właściciela lokalnej karczmy, któremu żal było chłopca zostawić samego. Otrzymał od niego więc propozycję pracy w zamian za zajęcie jednego z pokoi przeznaczonych dla podróżnych i dwa posiłki dziennie. Teraz po pięciu latach od utraty matki ciągle czuł się przygnębiony bezsensownością jego życia.
Jego interakcje międzyludzkie ograniczały się do obsługi klientów oraz rozmów z pracodawcą. Z dobrym człowiekiem, który uratował go od śmierci z głodu i zimna miał bardzo dobre relacje. Czasami czuł się, jakby ten traktował go jak własnego syna, którego niestety nie miał. Żona właściciela karczmy nie była w stanie dać mu potomka, a ten mimo to kochał ją na tyle, by zostać przy jej boku. George często myślał o tym, ile ze swoich pieniędzy małżeństwo traci na utrzymanie niewłasnego dziecka. Małżeństwo było wcześniej w stanie samodzielnie zajmować się placówką i chociaż obecność chłopaka tworzyła luz w ich życiu, wszyscy wiedzieli, że George nie był im potrzebny. Mimo to z niewiadomych dla szesnastolatka powodów trzymali go przy sobie, a nawet czasem okazywali mu
Nie był fanem klienteli karczmy. Znajdowała się przy jednej z najważniejszych dróg, co zapewniało stały napływ przyjezdnych, którzy zamierzali upić się, zdemolować jeden z pokoi, zostawić w lokalu sporą sumę i wrócić parę tygodni później, by to wszystko powtórzyć. Nie był to jednak najgorszy typ klienta. Często musiał zmagać się z pijakami, niektórymi bardzo agresywnymi. Na szczęście powiedziano mu, że w takim przypadku może znaleźć właściciela karczmy, który sprawnie pozbywał się takich delikwentów.
Przez otwarte drzwi karczmy wleciał wiatr, a wraz z nim rycerzyk i związane z nim kłopoty. George stał za blatem, a gdy mężczyzna podszedł do niego, poczuł zapach alkoholu. Starał się obsłużyć go w neutralny sposób, by nie stać się ofiarą jego zaburzonego procesu myślowego. Gdy klient odchodził, westchnął z ulgą. Uczucie nie trwało długo, gdyż rycerz szybko odwrócił się do niego, by zwyzywać za to szesnastolatka. Skończyło się jednak tylko na słowach, a przynajmniej na tamtą chwilę.
Spokój pomieszczenia ponownie został zakłócony po dwóch godzinach od pojawienia się przybysza w lokalu. W powietrzu zamiast radosnych rozmów wisiały wyzwiska i wściekłe krzyki. Pisk odsuwanych krzeseł nałożył się na dźwięk ciała rzucanego o stół, który pękł. Na ziemi znajdowała się teraz ofiara alkoholizmu rycerzyka. Wzrok George'a skakał między bójką a schodami, do których musiał się dostać, aby zawołać właściciela karczmy. Cały incydent zdarzył się zbyt blisko celu, by realistycznie był w stanie przejść niezauważony. Mimo to postanowił się skradać. Patrzył roztrzęsiony, jak mężczyzna w zbroi uderza drugiego. Był przerażony, a gdy zauważył, jak atakujący wyciąga błyszczący sztylet, stanął w miejscu. Wydawało mu się, że moment, w którym obserwował broń, wyciągającą ze swojej ofiary coraz to większej ilości krwi i wnętrzności, trwał wieczność. Nie była to już zwykła bójka, a morderstwo. Wszyscy, którym życie było miłe starali się w pośpiechu opuścić lokal. W całym zamieszaniu centralne stały się trzy osoby. Rycerz, pokryty we krwi, mężczyzna, którego części zdobiły podłogę oraz szesnastolatek z sercem bijącym tak prędko, jak nigdy. Patrzył, jak morderca ostatecznie wyciąga broń z ofiary. Wziął krok w tył, szukając miejsca ucieczki. Jego noga uderzyła o krzesło, które przesunęło się z piskiem.
Twarz rycerza nagle skierowała się w stronę chłopaka. George widział w jego oczach własną śmierć. Starał się oddalić od niego, kiedy ten ciągle zmniejszał dystans między nimi, ignorując wszelkie błagania i wołania o pomoc szesnastolatka. W końcu został zapędzony w róg, gdzie złapano go za gardło, a w brzuch wciśnięto sztylet.
Przez chwilę myślał, że straci przytomność, jednak to byłby los dla niego zbyt łaskawy. Ból zastąpił jednak każdy z jego poprzednio wyostrzonych przez adrenalinę zmysłów. Z jego oczu zniknął otaczający go świat, który został zastąpiony oślepiającym, śnieżnym światłem. Metaliczny zapach jego własnej krwi wytłumił smród alkoholu. Jego ciało kontynuowało produkcję związków, które miały pobudzić go do walki czy ucieczki, ale jedyne co mogło się z nim dalej stać to utrata życia. W związku z tym wygasał, a razem z nim ból. Ulga, jaką przynosiła śmierć, szybko przekonała go do poddania się.
Przez chwilę otaczała go nieskończoność. Nie było ciemno ani jasno. Nie miał ciała ani duszy. Był po prostu sam, jeden lub więcej, w stanie jednoczesnej nieegzystencji i istnienia. Bliżej mu było do myśli w czyichś modlitwach, niezatapialnego statku, perpetuum mobile, dobrego zakończenia, niż do żywego zwierzęcia. Jakakolwiek jego cząstka, która została przy sterach, kąpała się w nicości, czerpiąc z pośmiertnego spokoju. Spędził w takim stanie jednocześnie wieczność, a także i jedynie moment, po którym jego pozostałości zostały pobudzone.
Po śmierci, jak zawsze, musiało zacząć się nowe życie. Istnienie pełniejsze niż wcześniej, z dodatkiem nie tylko litości, lecz pełnoprawnej miłości. Nie mogło być inaczej, kiedy pierwsze jego bicie serca odbyło się w ciasnych objęciach właściciela karczmy, a jedynym, co dobiegało do jego uszu były jego słowa. Kolejne jego narodziny, tym razem odbyły się w jego obecności. Kiedy powieki chłopaka się otworzyły, jego wzrok spotkał zapłakane oczy mężczyzny. Wyglądały podobnie do jego własnych. W końcu byli rodziną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz