26 sierpnia 2024

Od Dantego – Kwiaty i granat (I) [AU]

— Zapominasz się! — krzyknęła matka, a echo jej głosu poniosło się z nienaturalną mocą po pałacowych komnatach. Boski gniew wibrował w każdym wypowiedzianym słowie, przez niego już wioski głodowały, najeźdźcy palący pola uprawne ginęli. — Ośmielasz na zdecydowanie zbyt wiele!
Kolejny wazon, podarek od wyznawców złożony na ołtarzu, dzieło czyjejś wprawionej, mistrzowskiej ręki, poleciał w stronę Dantego i gdyby bóg zwinnie nie zgiął się, nie uskoczył w bok, naczynie roztrzaskałoby się o jego głowę, a nie o wysoką ścianę. Zerknął przelotnie na popękane kawałki, odwrócił krnąbrne, przepełnione upartością i złością spojrzenie na matkę.
Narady na Olimpie – wieczny powód ich najcięższych kłótni, ta zaś nie była wyjątkiem. Dante nieustannie coś broił, nie słuchał zakazów ani nakazów, był wczesną, wiosenną pogodą, kapryśną i niepokorną, działającą wedle własnych zachcianek i nic sobie nierobiącą z tego, że po chłodniejszych miesiącach świat pragnął zaznać nieco spokojnego ciepła. Im mocniej klęło się na słońce, tym częściej zostawało one za chmurami, opierając się wszelkim próbom zmuszenia go do czegokolwiek, narzucenia mu swojej woli. Coś takiego równało się z chęcią odebrania dzikości, energii i wolności płynącej naturalnie w żyłach boga, będącego uosobieniem światła. W rezultacie rodzinnym sprzeczkom nie było końca, lecz te dotyczące codziennych spraw były jedynie drobnymi, słownymi przepychankami w porównaniu do tego, co się działo, gdy wracali ze spotkania bogów na legendarnej górze.
Sappho uniosła podbródek, wymierzyła karcący wzrok w Dantego, od którego ugięłyby się ludności całych miast w obawie przed nieurodzajnymi zbiorami. On trwał, zaciskając szczękę, pięści, czekając na jej kolejne ciosy i nie bojąc się odpowiedzieć.
— Zrodziłeś się ze mnie — podjęła Sappho, powoli krocząc w dół kamiennych schodów. Nie brzmiała jak rodzicielka, nie była czuła. Matczynych spostrzeżeń używała jako przypomnienia, jak wygląda hierarchia w tym pałacu i pośród bogów. — Jesteś moim synem. Bóstwem jedynie przynoszącym sprzyjającą pogodę śmiertelnikom, którzy potem całe dnie w polu modlą się do mnie. Skąd twoja śmiałość, by podważać moje wybory na Olimpie? — Sięgnęła bez patrzenia po jeszcze jeden wazon stojący w zagłębieniu ściany. — Otwarcie?!
— Bo mam w zwyczaju podważać każdy głupi wybór! — warknął, z gracją wymijając nowy pocisk.
Nigdzie nie było powiedziane, że Dante nie ma prawa zabierać głosu w czasie obrad Olimpijczyków, ale Sappho nie zabierała go ze sobą po to, żeby się udzielał, kłócił z bogami, a co najgorsze, jeszcze jej stawiał. Nie, miał być jej prawą ręką, oznaką, że gdy boskie dzieci oraz bękarty biegały po świecie, doprowadzając jedynie do tragedii i przysparzając kłopotów, ona panowała w swoim pałacu wraz z synem, pięknym, złotowłosym bogiem, pomagającym jej zadbać o urodzaj krainy. Jednak marzenie, którym pragnęła utrzeć nosa reszcie, nigdy nie mogło się spełnić, bo Dante w niczym nie przypominał wykreowanego przez nią ideału.
Czasami się powstrzymywał. Czasami dopiero po powrocie z Olimpu wydzierał się na matkę i oceniał jej słowa. Dzisiaj nie wytrzymał. Bezczynne patrzenie na czyjąś krzywdę, gdy miało się jakiś wpływ na bieg wydarzeń i akceptowanie jawnej niesprawiedliwości wykraczało stanowczo poza granice jego tolerancji.
— Odyseusz jest mi obojętny — rzekła chłodno, zbliżając się z wolna do niego. — Jeden nic nieznaczący śmiertelnik. Ja mam całe tysiące Greków pod moją pieczą, o których muszę zadbać.
— Ale to jego życie rozstrzygali na radzie, nie rolników! — Purpurowe płatki petunii posypały się obficie ze złotych loków, dopełniając tworzący się pod nogami Dantego kwietny dywan gniewu. — Bogowie się nad nim znęcają, a ty wybierasz bierne stanie z boku! Gdybyś…
— Dość. — I nagle cisza spowiła cały pałac, rosnące w okolicy sady oraz wysokie trawy. Bóg wiosny również umilkł, lecz nie postąpił zlęknionego kroku w tył, gdy sandały matki dotknęły posadzki. Dalej nad nim górowała, naturalnie obdarzona przytłaczającym wzrostem jako jedna z bóstw olimpijskiego panteonu, więc Dante zadzierał głowę i wytrwale rzucał jej wyzwanie całym swym napiętym ciałem. — Zmieniasz temat rozmowy. Tu chodzi o ciebie, Dante. — Podeszła, prawie zetknęła się z nim własną piersią, głos zszedł do cichych, stanowczych tonów, niepozostawiających miejsca na sprzeciw. — To jest ostatni raz, gdy swoim buńczucznym zachowaniem zachęcasz innych Olimpijczyków do zastanawiania się, czy potrafię utrzymać własne dziecko w ryzach.
Posłał jej zaczepny uśmiech.
— Taka jesteś tego pewna?
Ręka matki wystrzeliła w górę, złapała go za twarz. Paznokcie wbiły się w gładką skórę jak ostre zakończenia rolniczych sierpów. Dante nie drgnął, nie zadowolił jej swoim zdziwieniem ani bólem.
— Będziesz. Mi. Posłuszny — wycedziła pojedynczo słowa przez zaciśnięte zęby.
— Albo co? — prychnął. — Zamkniesz mnie w pałacu?
Oczy Sappho studiowały go ledwie chwilę, oblicze wygładziło się w maskę obojętności. Odpowiedź dotarła do niego momentalnie. Bóg zgrzytnął zębami, bojowe iskry przeskoczyły w mroźnym błękicie.
— Pieprz się — powiedział, zrywając z siebie rękę matki wyćwiczonym, zapaśniczym ruchem i puścił się biegiem do głównych drzwi.
— Dante!
Spódnica rozwiała się za nim, złote łańcuszki okrywające nagi torsy podrygiwały i brzęczały przy każdym kroku. Nie musiał patrzeć za siebie, by wiedzieć, że matka nie ruszyła od razu za nim, wpierw oceniając skalę jego rozzłoszczenia i do czego właściwie mogła doprowadzić, czy był jakikolwiek sens biec za synem, czy może poczekać, aż mu przejdzie. Bose stopy ostatni raz zetknęły się z ozdobnym kamieniem, Dante zeskoczył z pałacowych schodów, pobiegł prosto do stajni.
Nie będzie mu grozić zamknięciem. Nie będzie myśleć, że ma nad nim taką władzę. Zastraszenie, ból, gniew – tym mogła zmuszać śmiertelników do uległości, nie własnego syna. Dante nie podjął w całym swoim życiu chyba ani jednej dobrze przemyślanej decyzji i nie widział problemu w tym, by ucieczka z pałacu jako sposób złamania świętego przekonania matki o swojej racji nie była jedną z nich.
Rumaki bogini grzecznie skubały podstawione im przez służbę jadło, korzystając z dnia pozbawionego obowiązków, gdy nikt nie ubierał ich w złotą uprząż, nie zaprzęgał do rydwanu. Dante przestał biec, szybkim krokiem przemierzał korytarz, a końskie łby jeden po drugim podnosiły się, wyczuwszy znajomą magię swej pani. Każda głowa duża i łagodna, charakterystyczna dla zwierząt o ich budowie ciała, masywniejszej od większości rumaków i przystosowanej do wykonywania prac w polu. Bóg uśmiechał się do nich przelotnie, muskał palcami ciepłe chrapy, lecz nie zatrzymywał się przy nich za długo, szukając konkretnego konia z zaprzęgu matki. Minął boks Vegi i Deneba, spokojnej pary biegnącej w środku, odgonił natrętną Spicię, próbującą capnąć go za włosy i pogłaskał parskającego Regulusa. Coraz bliżej, ku przodowi, potrzebował wierzchowca przodującego całej reszcie, bez którego rydwan nie mógł się obejść. Nawet nie Cygnusa, towarzysza przewodnika, lecz…
— Arcturus — szepnął, wierzchowiec zaś zareagował błyskawicznie, unosząc głowę i popatrując mądrymi, brązowymi jak świeżo wypieczony chleb oczami. Ten, który wyznaczał początek wiosny. Ten, który szedł na czele, dumny ze swojego tytułu.
Dante podszedł do drzwi boksu, podrapał wyciągniętą szyję, łagodnie zmierzwił złotą, przypominającą barwą kłosy pszenicy sierść. Przejechał dłonią wyżej, wplótł palce w jasną grzywę, bujnie spływającą ku ziemi, a szum wiatru targającego dojrzewającymi uprawami wypełnił stajnię. Rumak wypuścił powietrze z chrap, dźwięk zabrzmiał ostro i niespokojnie. Przeczuwał kłopoty.
— Musisz mnie stąd zabrać — powiedział cicho do końskiego ucha, starającym się miarowym dotykiem ułagodzić nerwy wierzchowca. Otworzył boks na oścież, stanął pod przeciwległymi drzwiami, robiąc zwierzęciu miejsce. — Proszę, Arcturusie.
Może ten błagalny ton, może desperacja w nim wpłynęły na czołowego konia, albo przywiązanie i zwierzęce uczucia wystarczyły, by duże kopyta zastukały o podłogę w korytarzu, usłuchawszy próśb boga wiosny. Dante rozpromienił się. Nie czekając dłużej, złapał w garść grzywę przy kłębie i wspiął się na szeroki grzbiet, wspomagany przez łeb Arcturusa.
— Przestań być taki… — Rozległ się niedaleko głos Sappho, lecz słowa przepadły, gdy bogini musiała gwałtownie odskoczyć, żeby nie znaleźć się pod Arcturusem galopem wybiegającym ze stajni.
Matka mogła tylko patrzeć, jak jej wierzchowiec oddala się w stronę horyzontu, niosąc Dantego, a za nimi zostaje jedynie zapach wiosennego poranka i płatki kwiatów, rozrzucone chaotycznie po ziemi.


Arcturus zbudził go swoim wystraszonym rżeniem.
Nie sprecyzował, gdzie właściwie mają jechać, a ponieważ boskie rumaki cechowały się niesłychaną wytrzymałością, koń tak naprawdę gnał naprzód bez ustanku, Dante zaś nie czuł potrzeby go zatrzymywać. Arcturus miał wygodny, miękki chód, z nastaniem wieczora bóg łatwo odpłynął w krainę snów, tuląc się do końskiej szyi i pozwalając spokojnemu kłusowaniu wierzchowca go uśpić. Otworzył leniwie oczy, lecz nie zobaczył zbyt wiele, księżyc znajdował się bliżej nowiu niż pełni. Tylko mgła, mleczna i gęsta, aż zdawało się, że można sięgnąć ręką i nabrać jej do dłoni, odznaczała się na tle ciemnego krajobrazu, sięgała Arcturusowi po sam brzuch.
Zwierzę szarpnęło łbem, uniosło się nieco nad ziemię na tylnych nogach, rozbudzając Dantego całkowicie i alarmując.
— Co się dzieje? — zapytał, choć nie oczekiwał konkretnej odpowiedzi od rumaka. Ten jednak machnął znów głową, wskazał na źródło, z którego wylewała się nienaturalna mgła. Bóg zmrużył oczy.
Wejście do tej jaskini widział pierwszy raz w życiu. W ogóle nie poznawał całej tej okolicy, dodatkowo jej aura działała dziwnie na jego podświadomość, zachęcała do ucieczki, pozostawienia tego miejsca do zwiedzania dla tych, którzy już nie mogą zawrócić. Silna dłoń pogładziła Arcturusa. Dante ostatni raz potoczył wzrokiem po okrytych nocnym woalem drzewach i tajemniczej jaskini, nim zeskoczył z konia, zapadając się w mgłę. Chłód wgryzł się w ciało, puścił dreszcz w jego górę. Mężczyzna postąpił krok i doznał wrażenia brodzenia w wodzie stawiającej mu opór każdym nurtem i falą. Coś go tu nie chciało.
Dante nie mógł poczuć się bardziej zaproszony.
Stanął przed Arcturusem, zmusił go do uspokojenia się nieco, zniżenia głowy, nadstawienia ucha.
— Wracaj do domu bezpiecznie — wypowiedział łagodnie polecenie. W następnej chwili rumaka już nie było, galopem zawracał się do swojej stajni, a biegł tak szybko, jak gdyby sama śmierć go goniła.
W jaskini wpierw nie było nic niezwykłego. Ot, wydrążona skała prowadząca do wnętrza ziemi, ciemna na tyle, że czubek własnego nosa się gubił, o chropowatych ścianach, suficie, podłodze. Nawet mgła zniknęła, i to już u progu samego wejścia. Może by go nawet tak do niej nie ciągnęło, ba, pewnie wciąż nie miałby pojęcia o jej istnieniu, gdyby nie dzielnie wiozący go dalej i dalej od pałacu Arcturus, lecz Dante szukał sposobu znalezienia się od matki najdalej jak to możliwe i taka dziura wydawała mu się jak najbardziej do tego odpowiednia.
Potem zaczęło się robić ciekawiej. Mrok ledwo, ale jednak rozświetliły żyłki kolorowych metali, pokrętnymi szlakami zdobiące ciągnący się korytarz. Dante przystanął, wpatrując się szeroko rozwartymi oczami w tętniące nieznaną mu magią kamienie, wyrastające gdzieniegdzie bezpośrednio z żył. Dotknął tylko opuszkiem błękitnej krawędzi, pulsująca fala przeszła przez kamienie i w dół, po liniach metali do wnętrza ziemi. Wygląd jaskini go zauroczył, zachęcił do kroczenia dalej, odkrycia kolejnych skarbów.
Dusza śmiertelnika go speszyła. Odziany w biedne szaty, mlecznobiały i posępny, szedł w tym samym kierunku, jęcząc pod nosem jakieś przeprosiny i błagania. Dante wiedział, że istniało Podziemie, kraina zmarłych, potępionych, lecz czy to naprawdę tutaj było jedno z wejść do tego najmroczniejszego dominium ze wszystkich? Z drugiej strony, jeśli tak, to trafił w sam raz. Nie wierzył, by matce przyszło do głowy go tutaj szukać.
Ta jedna dusza go nie zauważyła, zbyt pogrążona w swojej żałobie, ale szybko zaczęło się ich robić coraz więcej, aż nie szły już, tylko czekały w niesłychanie długiej kolejce. Ci wystarczająco przytomni umysłem poczynali szeptać jego imię, marszcząc brwi i podszeptywać, co bóg wiosny wyczynia w takim miejscu. Niektórzy nawet posunęli się do zażartowania, że może zginęli w dobrym momencie, bo jeśli wiosna schodziła w głąb ziemi, to niedługo plony również miały przepaść. Dante minął ich wszystkich bez słowa, szukając końca korytarza.
Gdy go znalazł, widok nie przypominał niczego, co kiedykolwiek widział w życiu.
Podziemie stanowiło dom dla umarłych, lecz wszystko zdawało się tutaj żyć na swój własny, specyficzny sposób – widział w dole krainy dusze pokutujące za swoje zbrodnie, pracujące przy kopaniu kolejnego tunelu, widział bóstwa przelatujące nad mrocznymi ziemiami i kontrolujące, czy wszystko przebiega wedle planu. Nie było tu słońca, lecz buchające w oddali wulkany dbały o ciepło na policzkach oraz o ogniste światło muskające zakamarki skryte w mroku, a lawa zdawała się wylewać z nich bez końca, płynąć sobie tylko znanym szlakiem do większych jezior. I do tego martwa ziemia, wszystkie wzgórza wyglądały jak pokryte czarnym płaszczem, bez kępki trawy. Jeśli już gdzieś widział roślinność, to zasuszoną, ze skrzywionymi gałązkami i czerniejącymi końcówkami. Dante zaszurał stopami, zerknął w dół. Na powierzchni na miejscu jego śladów trawa potrafiła zazielenić się bardziej, urosnąć mocniej w górę – tutaj jedynie roztrącił na boki trochę popiołu.
Charakterystyczny, niezwiastujący niczego dobrego półuśmiech pojawił się na jego ustach. Nie wiedział do końca dlaczego, ale zaczynało mu się podobać to całe Podziemie.
Dante nie uszedł daleko, starając się poznać więcej z obcej krainy. Wystarczyło, że oddalił się trochę od kolejki dusz, chcąc umknąć w jakiś mniej zatłoczony korytarz, rozległo się donośne szczekanie. Potrójne. Spojrzał w jego stronę i można by przysiąc, że promienie samego letniego słońca rozjaśniły mroźnobłękitne oczy.
Ogromny, trzygłowy pies stał w pewnej odległości od boga, czekając w swej wartowniczej pozycji na ruch nieznajomego. Sięgał Dantemu co najmniej do pasa, na tych potężnych łapach doskoczyłby do niego momentalnie, gdyby tylko zechciał. Nie dość, że wszystko wyglądało tutaj inaczej niż na górze, to jeszcze mieli wielkie psy do zabawy!
— No chodź do mnie, piesku! — zawołał Dante, śmiejąc się pogodnie na widok lekko skołowanej psiej miny. Jeszcze chwilę temu trzy pary oczu wpatrywały się w niego uważnie, teraz nagła łagodność i potrzeba wygłaskania przez te ochoczo wystawione do niego dłonie wzięły górę. Ogon zamachał nieśmiało, łby obniżyły się nieco, pies chyba nie do końca wiedział, co ma zrobić. — Mówię, chodź!
Przestąpił z łapy na łapę, zaskomlał przelotnie, zbliżył się o krok, co spotkało się z natychmiastową aprobatą boga. Pies zamerdał ponownie ogonem, tym razem żywej i odważył się pomknąć prosto na spotkanie Dantemu.
— Tylko jak ja mam… — westchnął. Miał tylko dwie ręce, a aż trzy psie łby prosiły się o pogłaskanie. Dante przekrzywił głowę, zamyślił się, nagle błysk przemknął przez oczy. Dłonie ułożył na zewnętrznych łbach, a do tej środkowej się pochylił, całując ją i trąc nosem. — Tak mogę!
Zaskarbił sobie tym psiaka błyskawicznie. Ogon mało nie odpał, łapy nie mogły ustać w jednym miejscu, przymknięte, ciemne oczy zdradzały niesamowite zadowolenie. W końcu jednak zwierz sam przerwał głaski, jeden łeb wyciągnął się, pociągnął łagodnie za materiał spódnicy, robiąc krok w tył. Dante wyprostował się, popatrzył niezrozumiale na psa, a ten odszedł kawałek, po czym spojrzał za siebie.
— Co mi chcesz pokazać, piesku?


— O, chuj.
Pałac matki wydawał mu się wielki. W porównaniu do tej podziemnej budowli sprawiał wrażenie wręcz przyciasnego.
Bogowie lubili otaczać się potężnymi konstrukcjami, manifestować na jeszcze jeden sposób swoją potęgę. Dantego często odtrącał przepych ich świątyń i pałaców, wiedział, jakimi rozzłoszczonym dziećmi potrafili być na naradach, te zdobne kolumny i liczne komnaty wypełnione drogimi darami nie znaczyły kompletnie nic według niego. Czynami na pewno nie zasłużyli na swoje bogactwo. Lecz to… Ten pałac wzbudzał respekt przy samym patrzeniu na niego. Wzniesiony pośród ostrych skał, stworzony głównie z obsydianu czarniejszego od mroku nocy, pasował do swojego otoczenia i nie wydawał się wcale zbudowany na wyrost. Dante pozbierał się w sobie, prychnął. Jeśli mieszkał tutaj jeszcze jeden zadufany w sobie bufon, to równie dobrze to wszystko bóg wiosny mógł potraktować jako kolejny pusty obraz siły.
Niemniej wnętrze również zapierało dech w piersi. Pies poprowadził go do jakiegoś bocznego wejścia, gdy przy głównym tłoczyły się dusze i wyglądały ponad ramionami współtowarzyszy niedoli, by dojrzeć cokolwiek, co czekało na nich we wnętrzu. Dante nie poświęcił im za dużo rozważań, głównie ciesząc się z tego, że odkrył zakazane dla innych przejście i nikt nie przeszkadzał mu w podziwianiu pałacu.
Malowideł nie do końca rozumiał. To znaczy, rozpoznawał paru herosów czy ludzi, o których losie rozprawiano na samym Olimpie, lecz historie nie kończyły się na momencie, do którego opowiadała mu je matka. Zawsze, na końcu drogi, czekała na nich skrzydlata postać o rubinowych, przeszywających na wskroś oczach. Dante nie znał żadnego imienia, które mógłby dopasować do tej twardej twarzy. Poszedł dalej za psem, a odgłos pazurów i bosych stóp na posadzce były jedynymi dźwiękami w okolicy.
Zwierz prowadził go chyba w jakąś konkretną stronę, bez zastanowienia skręcając na rozwidleniach w tę czy tamtą odnogę, co jakiś czas popatrując za siebie i upewniając się, że Dante za nim idzie.
— Powiem ci, piesku… — mruknął, unosząc wzrok ku górze. Twarze potępieńców wydawały się jak wykute w kamieniu, element ozdobny pałacu, lecz im dłużej Dante się im przyglądał, tym mocniej wątpił w swoją teorię o pochodzeniu wyżłobień na suficie. — Zaczynam się trochę gubić i…
Jakimś cudem ściana wyrosła przed nim, bóg wiosny odbił się od niej, zatoczył niebezpiecznie do tyłu. Spojrzał przed siebie, gotów zwyzywać twórcę zamku za jednak chujowo przemyślany rozkład pomieszczeń i wtedy dotarło do niego. Nie wpadł na żadną ścianę, a na czyjś szeroki tors.
Postać z malowideł.
Już zdążył się przyzwyczaić nieco do zapachu siarki i śmierci, ale w towarzystwie nieznajomego doznanie potęgowało się dwukrotnie. Cztery pary szerokich, dumnie rozłożonych za plecami, onyksowych skrzydeł podrygiwały lekko, może zdradzając tym samym cień irytacji, Dante nie wiedział. Choć jeśli nie był pewien uczuć jegomościa, wystarczyło mu utkwić wzrok w tych bezsprzenie pięknych oczach, lśniących jak rubinowe kamienie rozsiane w jaskiniach. I bardzo, ale to bardzo niezadowolonych na jego widok.
— Cerber. — Trzygłowy pies podbiegł do mężczyzny, kładąc uszy po sobie i wciskając ogon między nogi na dźwięk opływającego władczością głosu. Był przyjemnie głęboki, lecz nawet jeśli nieznajomy potrafił używać go do łagodnego wyrażania się, teraz odznaczał się jedynie ostrością pana wymagającego skrupulatnego wykonywania jego rozkazów. — Masz odstraszać intruzów, nie ich spraszać do pałacu — rzekł, nie spuszczając Dantego z oczu, jakby ten miał zaraz gdzieś uciec. Błękit odpowiedział mu hardym spojrzeniem.
Wysoki jak Olimpijczyk, ale nie mógł nim być. W najważniejszym panteonie zasiadało przecież dwunastu bogów, zawsze tak mówiła matka. Więc skąd…? Na dobrą sprawę mężczyzna był nawet wyższy od Sappho, dorównywał bardziej Zeusowi i Posejdonowi. Tylko że to było niemożliwe. Kim, do ciężkiej cholery, był ten koleś?
Nadętym bucem, pomyślał po słowach nieznajomego, akcentującego dosadnie wyraz „intruz” zmrużeniem oczu na boga wiosny. Dante wcześniej nie znał jego imienia, ale wpadł na nie sam.
— Słyszałeś, Cerbuś? — odezwał się słodko, zerkając na psa. Zwierzak zamerdał ogonem, szybko prześlizgnął się obok mężczyzny i podreptał do Dantego, lekko zadziwiając obcego. Mokre nosy musnęły silne dłonie. — Pan maruda nazywa mnie intruzem, ale ty się z tym nie zgadzasz, prawda?
Blada twarz jegomościa ściągnęła się surowo, uwidaczniając jeszcze bardziej rysy mogące konkurować z obsydianowymi krawędziami o miano najostrzejszych, a te długie, kruczoczarne włosy dopełniały tylko wrażenia, gładko spływając po skroniach prostymi, lśniącymi pasmami na obojczyki i tors.
— Co robisz w Podziemiu?
— Głaszczę psa, nie widać?
Mężczyzna nie drgnął. Patrząc z góry na Dantego, skierował do niego stanowczy rozkaz:
— Opuść tę krainę i wracaj na powierzchnię.
Dłoń głaszcząca Cerbera zastygła, palce drugiej ręki zacisnęły się w pięści. Nie, nie będzie mu jakiś może-bóg, zapomniany trzynasty Olimpijczyk czy czymkolwiek ten gość był, rzucał poleceń i oczekiwał, że po tym, jak uciekł od matki traktującej go w dokładnie ten sam sposób, zdziała cokolwiek. Poza tym Dante nie miał obecnie czego szukać na powierzchni, nie zamierzał wracać do pałacu Sappho. Podziemie wydawało mu się dużo bardziej przytulne w tym momencie.
Bóg wiosny spojrzał prosto w rubinowe oczy, prezentując całą kryjącą się w mroźnym błękicie nieugiętą krnąbrność. Płatki aksamitki posypały się ze złotych loków, zdobiąc żywym kolorem oranżu obsydian.
— Zrobię tak, jak zechcę. A akurat tak się składa, że chcę tu zostać. Dlaczego w ogóle miałbym się ciebie posłuchać? Kim ty myślisz, że jesteś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz