10 sierpnia 2024

Od Seymoura -
There are horrors beyond life's edge that we do not suspect,
and once in a while man's evil prying calls them just within our range
[AU]

Wiadomość z Uniwersytetu Miskatonic przyszła tak niespodziewanie, że zastanawiałem się, czy aby nie była to pomyłka. Obejrzałem uważnie kopertę, lecz adres się zgadzał, podobnie jak moje imię wraz z tytułem, którego już od dawna nie używałem, zmieniwszy swą pracę i zainteresowania. List przebył ocean, by znaleźć mnie tutaj, wśród zielonych, szkockich wzgórz… Nie miałem pojęcia, jaka to sprawa może być tak ważna, by słać list na inny kontynent.
Po chwili wahania otworzyłem kopertę – mym oczom ukazał się kredowy papier, tłoczenia, ozdobne pismo… Wiadomość ze wszech miar oficjalna, pełna okrągłych zdań i kunsztownych sformułowań. Zacząłem czytać, nie wiedząc wtedy jeszcze, że te niepozorne kartki pchną moje życie w stronę czegoś, czego nigdy nie powinna dotknąć ludzka ręka.


Szanowny Panie Inżynierze…



…wybitnych wyników na studiach…
…o nieposzlakowanej opinii…
…rodzinna tradycja…

…zdajemy sobie sprawę ze zmiany, niemniej jednak…

…pozwoliłoby to owo przełomowe odkrycie…

…delikatna sprawa…
…niewyjaśnionych okolicznościach…

…trudnymi do odcyfrowania notatkami…

…poprzedni eksperci niestety nie potrafili przedstawić nam konkretnej interpretacji, jednakowoż…

…świeża głowa, niestandardowe myślenie…

…ktoś spoza środowiska…
…jesteśmy pewni sukcesu…

…to będzie przełomowe odkrycie…

…raz na stulecie, jeśli nie więcej…

Liczymy na odwagę w pozytywnym rozpatrzeniu naszej sprawy.



Z wyrazami szacunku
prof. …




Odłożyłem list na biurko, zapatrzyłem się w kominek. Ogień buzował wesoło, wypełniając pokój ciepłem, pozwalając złocistym błyskom tańczyć na brzegach zdobiących ściany ramek, odbić się w bibelotach ustawionych we wnętrzu dekoracyjnej gablotki. Małe, drewniane rzeźby, pamiątki z podróży, szkice i rysunki – wszystkie te drobiazgi, pełne ciepła i wspomnień, czyniły z tej przestrzeni bezpieczne i przytulne sanktuarium, przełamując surowość wszechobecnego, ciemnego drewna i tej posępnej, jedwabnej tapety, haftowanej w liście dębu i geometryczne ciernie. Westchnąłem, mój wzrok sam uciekł w stronę fotela.
Virgil siedział pogrążony w lekturze, z ciemnymi włosami opadającymi lekko na czoło, ze skupionym wzrokiem wbitym w drobny tekst gazety. Musiał wyczuć moje spojrzenie, bo podniósł głowę, popatrzył na mnie. Uśmiechnąłem się mimowolnie, Vi odpowiedział tym samym.
— I jak? — spytał, lekkim ruchem głowy wskazując na leżący na biurku list. — Wiesz już, co odpowiesz?
Uciekłem wzrokiem, wzruszyłem ramionami. List przyszedł poprzedniego dnia, ja zaś przeczytałem go już tyle razy, że znałem każde słowo na pamięć, mimo to odpowiedź nie przychodziła. Wahałem się.
— Nie mam pojęcia. Mam wrażenie, że cokolwiek nie odpiszę, i tak będę tego żałował.
Spojrzenie Vi nabrało miękkości. Mężczyzna odłożył gazetę, wstał, w paru krokach znalazł się przy mnie. Krzesło zaprotestowało pod ciężarem dwójki osób.
— Masz pełne prawo odmówić, Seymour. Nie czuj się w obowiązku brania na siebie odpowiedzialności, szczególnie, że profesor sam przecież napisał, że zdaje sobie sprawę z tego, że już nie zajmujesz się niczym podobnym.
Vi oczywiście wiedział, jakie było moje podejście do fizyki, mechaniki i inżynierii, i że powód, dla którego porzuciłem tę jakże obiecującą ścieżkę kariery wcale nie był spowodowany chwilowym widzimisię, skokiem na pieniądze (u boku Ignisa nie mogłem narzekać na swą sytuację materialną), czy też chęcią zrobienia ojcu na złość. Umysł i dusza pamiętały ten mroczny czas, gdy widok wzorów matematycznych czy szkiców technicznych sprawiał, że żołądek ściskał mi się boleśnie, a ramiona opadały, przygniecione ciężarem oczekiwań i powinności, wpędzając mnie w ciemność, z której nie potrafiłem wyjść o własnych siłach. Wspomnienie to nie zacierało się z upływem czasu, mimo to coraz łatwiej było mi się mu przeciwstawić – obecność Virgila u mego boku, jego ciepło i wsparcie, łagodne słowa rozgrzewające każde zastałe, zdrętwiałe bólem miejsce w moim sercu, sprawiały, że głos nie zamierał w piersi, gdy tylko rozmowa przypadkiem zeszła na bolesne tory.
— Wiem, Vi. Myślałem nad tym. Właściwie to była moja pierwsza reakcja.
Poczułem, jak Virgil delikatnym gestem zagarnia moją dłoń, a wyrobione dłutem palce zaczynają zataczać łagodne okręgi na kostkach ręki, ogrzewając je i rozluźniając.
— Dlaczego zmieniłeś zdanie?
— Sam nie wiem — odparłem zgodnie z prawdą. — Po prostu… poczułem, że źle byłoby odmówić.
— Przed chwilą mówiliśmy, że masz do tego pełne prawo. I zgodziłeś się ze mną.
— Tak, wiem. — Westchnąłem, wsparłem czoło o jego ramię. — Tylko nie wiem, jak ci to wyjaśnić… Tu nie chodzi o to, że źle byłoby odmówić, bo uraziłbym profesora, albo na Uniwersytecie źle by o mnie mówili. Albo w środowisku.
Vi milczał, a miarowy ruch, jakim pocierał moje palce, przykurczone ciągłym trzymaniem kartki i wiercącym się w piersi napięciem, koił zmysły, pozwalał słowom płynąć.
— Ja po prostu… Chciałbym zobaczyć ten przedmiot — powiedziałem w końcu, a słowa zdziwiły w równym stopniu Virgila, co i mnie.
— Zainteresował cię?
— Na to wygląda. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, ja, były inżynier i wynalazca, ten, który obiecał, że nie tknie już więcej żadnych krzywików, trybików i śrubek, zainteresował się jakimś starym znaleziskiem. — Podniosłem wzrok na Virgila, mocniej wsparłem policzek o jego ramię. — Myślisz, że oszalałem?
Vi pokręcił głową.
— Myślę, że to dobrze, że tak mówisz.
Uniosłem brew.
— Dlaczego?
— Bo chęć zajęcia się tą sprawą wypływa z ciebie, nie z przymusu i obowiązku, który ktoś na ciebie nakłada — odparł, obdarzając mnie ciepłym uśmiechem. — Nie ma niczego złego w tym, że to, czym nie chciałeś się już więcej zajmować, wzbudziło twoje zainteresowanie. Możesz przecież zmienić zdanie, nie ma w tym nic złego.
Poczułem, jak to przelewające mi się w sercu napięcie powoli puszcza, a decyzja zaczyna się formować. Palce Vi przebiegły dalej, moje dłonie niemal kompletnie się rozluźniły.
— Poza tym nie jest tak, że koniecznie musisz dać profesorowi jasną odpowiedź, kiedy już zajmiesz się tym przedmiotem. Sam pisał, że poprzedni eksperci przeczyli sobie w swoich wnioskach i hipotezach.
Uśmiechnąłem się szerzej.
— To też prawda.
Wyglądało na to, że chyba w końcu się zdecydowałem. Wystarczyło mi trochę pomówić z Virgilem, i wszystkie supły i zagniecenia, które pojawiały się w moich myślach, rozplątywały się i prostowały szybciej, niż gdybym sam próbował sobie z nimi poradzić. Jedynym, czego żałowałem, było to, że trafiliśmy na siebie tak późno.
— Już wiem, co odpiszę profesorowi — podjąłem, splatając nasze dłonie. — Powiem mu, żeby przysłał swoje wymykające się ludzkiemu pojmowaniu znalezisko, ale nie liczył na przełom, bo skoro inni próbowali, to nie znaczy, że nagle Silverthorn sobie z tym poradzi, szczególnie taki „w stanie spoczynku”.
— Bardzo dobra odpowiedź.
Vi pocałował mnie w czoło, a ja już kompletnie pogodziłem się i zaufałem swej decyzji. Nim jednak odwróciłem się do biurka z zamiarem napisania odpowiedzi, moja uwaga skupiła się na porzuconej na fotelu gazecie.
— Wyczytałeś tam coś ciekawego?
— Owszem — odparł, zarzucając mi ramiona na szyję. — W przyszłym tygodniu otwierają wystawę poświęconą egipskim rzeźbom. W gazecie pisali, że prace postępują sprawnie i już niedługo wpuszczą pierwszych zwiedzających. Na pewno będą tłumy, w mieście o niczym innym się nie mówi.
— To może spróbujemy postarać się o bilety na samo otwarcie?
Vi przechylił lekko głowę, popatrzył na mnie z czułością.
— Seymour, na otwarcie to już na pewno nie ma biletów.
— Zależy, kto o te bilety spyta — odparłem, w myślach już układając wiadomość, którą zamierzałem wysłać do Norberta.


Codzienne sprawy pochłonęły mnie na tyle, że zapomniałem o liście profesora, gdy tylko odpowiedź na niego opuściła miasto wraz z dyliżansem pocztowym. Poszliśmy wraz z Virgilem na wystawę – Norbert z powietrza wyczarował nam bilety i daliśmy się porwać magii egzotycznego Egiptu. Złoto sarkofagów, niespotykane zdobienia, tajemnicze hieroglify i oblicza zapomnianych władców, spoglądających na nas obojętnie z pośmiertnych masek, napawały serce niepokojem, gdy patrzyliśmy na dzieła zagrzebanej w piaskach cywilizacji, oddzielonej od nas barierą czasu i przestrzeni.
Oglądałem fragment fresku, skuty z wnętrza jednego z grobowców, obramowany ziarnistymi zdjęciami ekipy archeologicznej. Pozowali na tle piramidy, jej gargantuiczny masyw dominował niemal cały kadr.
— Niemożliwe, żeby ludzie wybudowali coś takiego bez żadnej pomocy!
Zdanie, wypowiedziane wysokim, pełnym pretensji tonem, wyrwało mnie nieco z zamyślenia. Odwróciłem się nieznacznie, kątem oka złowiłem szykowny kapelusz i mocno ściśnięty gorset.
— Ktoś musiał im pomagać!
Starsze małżeństwo stało przy jednym z eksponatów, dyskutując nad nim głośniej, niż dobry obyczaj przyzwalał. Kobieta nie dawała za wygraną, machnięciem dłoni uciszając tłumaczącego jej coś męża.
— Ktoś, albo coś!
Parsknąłem śmiechem. Ludzi od teorii spiskowych i alternatywnych faktów dało się spotkać na każdym kroku – wierzyli w prawdziwość seansów spirytystycznych, prozdrowotne właściwości spożywania sproszkowanych mumii, moc indyjskich przypraw i chiński sposób urządzania pomieszczeń, zapewniający dobry przepływ ki. Pokręciłem w duchu głową, oddaliłem się od kobiety, znalazłem Virgila.
Wpatrywał się w rzeźbę sfinksa z ukruszonym skrzydłem, lecz poza tym zachowanym idealnie, choć spędził w ciemnościach grobowca długie tysiąclecia.
— Jest w nim coś niezwykłego — powiedział rzeźbiarz, odwracając się do mnie, gdy tylko się zbliżyłem.
— Ty też uważasz, że ludzka ręka nie dałaby rady stworzyć czegoś takiego bez pomocy z zewnątrz?
Vi spojrzał na mnie ze zdziwieniem, zaraz jednak się uśmiechnął.
— Zaczepiła cię pani w kapeluszu?
— Na szczęście nie, ale mówiła wystarczająco głośno, bym wbrew woli usłyszał to czy tamto.
Virgil pokręcił głową, machnął dłonią.
— Nie wierzę w żadną nadnaturalną, kosmiczną ingerencję. Piękno i niezwykłość tych rzeźb to dowód na to, jak niesamowici jesteśmy.
— Kto?
— My — odparł Virgil. — Ludzie. Popatrz, na tej wystawie nie ma niczego młodszego niż cztery tysiące lat, a mimo to archeologowie nadal zastanawiają się, jak udało się coś zbudować, albo jak dany przedmiot wykonano. Albo przeciwnie!
Vi złapał mnie za nadgarstek, szybkim krokiem pociągnął w stronę jakiejś gablotki.
— Spójrz tutaj!
Spojrzałem, moim oczom ukazały się narzędzia, które równie dobrze mogły stanowić część chaosu pracowni Vi. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, w oczach zabłysły iskierki podekscytowania.
— Takie same dzisiaj, takie same tysiące lat temu. Nie uważasz, że to coś cudownego? Albo tutaj!
I znów zostałem pociągnięty dalej, tym razem do kolejnego fresku, o wiele większego, niż poprzedni.
— To przedstawienie życia zmarłego – od początku, aż do końca. Widzisz? Świętowali to samo, co my. — Vi wskazał dłonią. — Tutaj narodziny, potem jest ceremonia nadania imienia…
Zerknąłem na obramowanie hieroglifów nad główną postacią, nim Vi poprowadził mnie dalej. Hieroglify, rzecz jasna, nie mówiły mi niczego.
— Potem ceremonia wkroczenia w dorosłość, potem ślub… O, tutaj jest praca i dokonania. — Metaliczne spojrzenie prześlizgnęło się po obrazkach. — Był architektem, budował bogom świątynie.
— To pewnie dostatnio żył.
— Biorąc pod uwagę rozmiary jego grobowca, to tak… O, popatrz tutaj. Ostrzeżenia i wskazówki.
Spojrzałem na kolejny fragment fresku. Nagła obecność postaci z głowami zwierząt kazała się domyślać, że to już nie są sceny z życia, choć nasz zamożny architekt nadal się tam pojawiał, mały i zawinięty w białe płótna.
— To zaświaty. W tym miejscu są przedstawione rzeczy, które dzieją się z duszą po śmierci.
Virgil objaśnił mi całe to ważenie serca i dlaczego ma być lżejsze od pióra, objaśnił mi też, jak zmarły musiał postępować, by nie urazić żadnej z napotkanych boskich istot i nie dać się zwieść stworom czekającym na to, by pożreć jego śmiertelne serce.
— A to? — spytałem, wskazując na ostatni z fresków.
Vi zagłębił się w lekturze tabliczki.
— Tu piszą, że to jakieś przyjezdne bóstwo… To znaczy, nie jest rodzime dla Egiptu.
— To znaczy?
Virgil wzruszył ramionami.
— Czasem się tak zdarza – człowiek z daleka trafia na jakieś ziemie, przekazuje swoją wiedzę i przekonania, i one zostają, stając się częścią obecnej tam kultury. W tym przypadku chyba chodziło o wiarę w jakieś bóstwo, bo… — Vi znów wrócił do tabliczki. — Tutaj piszą, że takie same przedstawienia tej istoty znaleziono też w Indiach, Chinach, Ameryce Północnej i Południowej, i w Australii.
— To na dobrą sprawę wszędzie — zauważyłem ze zdziwieniem.
Mój wzrok sam podążył do fresku, spojrzałem dziwacznemu stworzeniu w oczy.
Sylwetkę miał z grubsza humanoidalną, choć pokrytą łuskami i z wydętym odstręczająco brzuchem. Łeb przypominał ośmiornicę, z tymi oślizgłymi mackami zwieszającymi się daleko w dół. Ponad ramionami tkwiły skórzaste skrzydła, kanciaste i dziwaczne, niczym u jakiegoś potwornego gada. Skrzywiłem się. Stwór wywoływał we mnie trudne do opisania, odpychające uczucie, tym bardziej niepokojące, że tak trudno było mi oderwać od niego wzrok. Zmarszczyłem brwi.
— Chodźmy stąd, Vi — powiedziałem w końcu, łapiąc zdziwionego rzeźbiarza za łokieć, kierując się gdzieś indziej, byle dalej od tego przeklętego fresku. — W tamtej sali jeszcze nie byliśmy, prawda?
Chyba chciał coś jeszcze powiedzieć, widząc moją nagłą reakcję, lecz wtedy kobieta w kapeluszu pojawiła się na horyzoncie, jej głos irytująco przebił się przez woalkę gwaru i szurania, wypełniającą wystawę.
— Ty nie byłeś — poprawił mnie Virgil, w okamgnieniu odzyskując rezon i ten swój charakterystyczny, łobuzerski błysk w oku.
— Znaczy, że ty już przeczytałeś wszystkie tabliczki i teraz czeka mnie profesjonalny wykład z archeologii?
— A chciałbyś?
— W twoim wykonaniu? Zawsze.
Vi parsknął śmiechem, podprowadził mnie do jakiejś gablotki. Zerknąłem do środka, lecz nie powiedziałbym, by zawartość wywołała na mnie jakieś większe wrażenie. Oto gliniane naczynia, częściowo popękane i potłuczone, malowane w ten charakterystyczny dla Egiptu sposób, wylegiwały się w jasnym świetle żarówek.
— Na co patrzę?
— To urny.
— Myślałem, że oni mumifikowali swoich zmarłych.
— Tak, to prawda. Ale hm… Egipcjanie wierzyli, że całe ciało jest potrzebne, by dusza mogła w całości przebywać w Zaświatach.
— To co jest w tych urnach? Nie ich prochy?
— Nie, nie, ciał nie niszczono. W tych urnach są zakonserwowane organy.
Uniosłem brwi, popatrzyłem po niepozornych naczyniach.
— Co kraj to obyczaj — mruknąłem.
Jeśli pragnęli jak najlepszego zachowania ciała na długie wieki, najoptymalniej było postąpić z nim jak z preparatem biologicznym – oddzielić od siebie wybrane części, starannie wszystko zasuszyć, nie dopuścić wody czy powietrza, nie dać przystępu żadnym drobnoustrojom mogącym rozwijać się na martwej tkance…
— Wszystko zabezpieczano dodatkowo pieczęciami, amuletami i zaklęciami ochronnymi — kontynuował Vi, przechodząc kawałek dalej.
Zerknąłem na strzaskaną pieczęć.
— A to nie był dla duszy problem, że ciało było w częściach?
— Czasem był — Virgil westchnął. — Różne fragmenty duszy mieszkają w różnych częściach ciała. Za co innego odpowiada serce, za co innego mózg… Jeśli jeden z organów ulegnie rozkładowi, umiera mieszkająca w nim część duszy i ten, który jest w zaświatach, nie będzie już w pełni sobą. Bez jednej nerki jeszcze można było jakoś trwać, ale bez mózgu…
— W Izbie Lordów mamy pełno takich, którzy trwają bez mózgu i świetnie sobie radzą — wtrąciłem, nie mogąc się powstrzymać.
Vi parsknął śmiechem, trącił mnie łokciem, mnie zaś opadła trudna do wyjaśnienia obawa, że ciało bez mózgu nie było nawet w połowie tak przerażające, jak chociażby umysł bez serca.


To był pomysł Vi, żeby otworzyć stare skrzydło posiadłości i odkurzyć znajdujące się w nim sprzęty.
Kiedyś miałem tu swoją pracownię – piętro zajmował dobrze wyposażony warsztat, miałem też laboratorium chemiczne ze sprawnie działającym wyciągiem, który sam zaprojektowałem, do tego była jeszcze niewielka biblioteka zaopatrzona w tablice stałych fizykochemicznych, przeróżne dzieła dotyczące fizyki i metalurgii, oraz zapas rysików i papieru, które Vi od czasu do czasu podkradał na swoje potrzeby.
Z początku planowałem zająć się dziwnym przedmiotem profesora na Uniwersytecie – ukończyłem studia w Edynburgu, na uczelni wciąż miałem garść znajomych związanych z dziedziną, mój brat brylował wśród badaczy, więc dostęp do laboratorium i warsztatu zapewne byłby kwestią drobnej, przyjacielskiej przysługi. Vi słusznie zauważył, ile musiałbym każdego dnia spędzać w podróży, by dotrzeć do miasta z naszej posiadłości, do tego pozostawała jeszcze kwestia tego, że profesor prosił o dyskrecję, zaś mój powrót na uczelnię nie był możliwy do przeprowadzenia w dyskretny sposób. Moje odejście wywołało zainteresowanie na granicy skandalu, powrót więc zapewne również odbiłby się szerokim echem, momentalnie trafiłbym na języki. Naukowcy potrafili być strasznymi plotkarzami i musiałbym bardziej skupiać się na opędzaniu się od ciekawskich pytań i spojrzeń, niż na całym tym tajemniczym przedmiocie, który miałem zbadać.
Dziwnie się czułem, zdejmując prześcieradło ze stołu warsztatowego, próbując nie zakrztusić się wzbijającymi się tumanami kurzu. Tak, z własnej woli zgodziłem się na to zadanie, lecz ciało i tak spięło się instynktownie na widok wagi aptekarskiej i zwojów zapasowych kabli. A potem moje spojrzenie uciekło w stronę Virgila, dzielnie sortującego stare odczynniki, i to napięcie zniknęło, rozproszone samą tą przyjazną obecnością. Ból już odszedł, ale trwał tak długo, że zdążyłem przywyknąć do tego, by się krzywić na sam widok tego, co kiedyś go wywoływało. Z Vi u boku, stopniowo oduczałem się nawyku.
Paczka z Uniwersytetu Miskatonic przyszła akurat wtedy, gdy sprawdziłem poprawność działania ostatniego magnetometru.
Drewniana skrzynka okazała się zaskakująco ciężka jak na swoje rozmiary, a gdy wieko ustąpiło pod naporem łomu, moim oczom ukazała się powódź siana i pakuł, starannie otulających zawiniątko wielkości niewielkiej dyni. Jeszcze parę warstw pakunków, jeszcze jakieś szmatki i trochę waty, i w końcu miałem w dłoni ów niezidentyfikowany obiekt.
Z daleka mógł uchodzić za jakąś fikuśną szkatułkę-piramidę. Lśnił ładnie w popołudniowym słońcu, przyciągając wzrok mnogością zdobień, choć gdyby ktoś spytał mnie, cóż owe zdobienia przedstawiały, nie byłbym w stanie powiedzieć niczego sensownego. Wpatrywałem się w obiekt mojej ciekawości, gdy Vi wyciągnął z paczki dołączony do niej list, otworzył, zaczął czytać.
— Profesor pisze, że jest ci dozgonnie wdzięczny za zainteresowanie projektem i poświęcony czas — powiedział, przebiegając wzrokiem kolejne linijki tekstu. Przełożył kartkę, uniósł brew. — A także pisze, byś przesyłał mu swe obserwacje jak najczęściej.
Oderwałem się na moment od przedmiotu.
— Proszę?
Vi wrócił do czytania.
— Tak tu jest napisane. — Odchrząknął. — Jeśli wolno by mi było być tak śmiałym, byłbym niewysłowienie zobowiązany, gdyby zechciał Pan Inżynier dzielić się ze mną postępami swej pracy w nieodległych terminach, najlepiej codziennie. Widzi Pan, poprzedni eksperci czekali z raportami, zapewniając mnie, że kiedy będą w stanie wyciągnąć wnioski ze swych obserwacji, natychmiast się nimi ze mną podzielą, lecz w każdym przypadku jakieś inne zobowiązania zmuszały ich do przerwania pracy, a potem wypadki sprawiały, że raport nigdy nie trafiał do mych rąk.
— To nie brzmi dobrze. — Zmarszczyłem brwi, podszedłem bliżej.
Vi podjął czytanie.
Dlatego też z przykrością muszę przyznać, że nie jestem w stanie podzielić się z Panem Inżynierem żadnymi poszlakami odnalezionymi przez Pana poprzedników.
— Cudownie. — Otoczyłem Virgila ramieniem, zerknąłem w zawartość listu.
— Wiesz, to może nie jest taki zły obrót wypadków. — Mężczyzna podniósł na mnie spojrzenie, lekko musnął wargami policzek. — Zaczniesz od czystej kartki. Bez żadnego wpływu ani sugestii od innych. Podejdziesz do tego w całości po swojemu.
Bezwiednie się uśmiechnąłem.
— We wszystkim jesteś w stanie dostrzec jakieś pozytywy, czyż nie?
Kolejny pocałunek poszerzył mój uśmiech.
— Możliwe.
Po raz kolejny pomyślałem, że życie bez Virgila u boku to był tylko koszmar, który kiedyś mi się przyśnił i z każdym mijającym dniem coraz bardziej rozmywał mi się w pamięci. Wróciłem uwagą do listu.
— Dziwne są te słowa profesora. Niepodobne, żeby moi poprzednicy tak bardzo odbili się od ściany i utknęli, że postanowiliby umyć ręce od całego projektu. Profesor przesadza z tymi nieodległymi raportami – nie będę słał listów przez ocean każdego dnia.
— Profesor bardzo nalega…
— Brzmi jak paranoja. — Zamilkłem na chwilę zastanawiając się, czy moje słowa nie są nieco zbyt ostre – znałem przecież profesora. Wzruszyłem ramionami. — Zrobię to po swojemu. Nie martw się, Vi, wszystko będzie dobrze.
W tamtym momencie nie miałem pojęcia, jak daleko od prawdy byłem.


Wstępna analiza wizualna, 13.03
Obiekt ma kształt czworościanu foremnego, o długości boku 0.3758 m i wadze 2513.28 g. Obiekt wykonano z metalu o złotym połysku, a każdą z jego ścian pokryto geometrycznymi wzorami (w załączeniu bibułki z odciskiem). Wzory nie przypominają pisma ani przedstawienia rzeczywistych obiektów. Obiekt zachował się w doskonałym stanie. W wyniku analizy wizualnej nie dostrzeżono uszkodzeń w postaci przebarwień bądź otarć. Nie dostrzeżono również żadnych elementów mechanicznych mogących pełnić funkcję zamka bądź uchwytu umożliwiającego otwarcie obiektu. Wstępna analiza nie pozwala na jednoznaczne określenie przeznaczenia obiektu.

Patrzyłem na ciężką, złotą piramidę, spoczywającą na środku stołu warsztatowego, a moja ciekawość jedynie rosła. Artefakt miał ponoć pochodzić z wnętrza zamkniętych od tysiącleci katakumb, tymczasem zaś nie dość, że wyglądał, jakby wczoraj wyszedł spod ręki jubilera, to jeszcze precyzja jego wykonania nie współgrała z tym, jak wyobrażałem sobie możliwości technologiczne dostępne artystom sprzed kilkunastu wieków. Pamiętałem słowa Virgila o tym, że narzędzia rzemieślnicze potrafiły się nie zmieniać, że były techniki, które stosowano tak samo na przestrzeni wieków, że były i takie, które powstały w różnych zakątkach świata zupełnie odrębnie, i takie, które zaginęły w odmętach ludzkiej historii. Mimo to obserwując zdobiące obiekt wzory nie byłem w stanie stwierdzić, jak można było je wykonać, nie używając do tego celu bardzo nowoczesnych technik. Wyglądało to tak, jakby artefakt po prostu powstał naturalnie, bez udziału ludzkiej ręki, bez ingerencji rzemieślnika, ryjącego skrupulatnie w złotej powierzchni.
O ile oczywiście metal, z którego obiekt wykonano, faktycznie był złotem.


Analiza pierwiastkowa 14.03
Mimo prób nie udało się pobrać materiału z powierzchni obiektu. Artefakt okazał się odporny na mechaniczne próby zarysowania powierzchni (ostrze kwarcowe, 8 w skali Mohsa), a także na trawienie chemiczne. Brak reakcji na kontakt z podstawowymi rozpuszczalnikami (H2O dest, EtOH 98%, Ac 99%, NaOH 1M, HCl 0.1 i 1M, H2SO4 0.1M i 1M). Brak reakcji na AR, HF 1M, KCN 1M, wodę bromową, H2SeO4 1M, Na2S2O3 1M, DMSO. Obiekt nie wykazuje reakcji w kontakcie z płomieniem palnika Bunsena ani palnikiem acetylenowym. Brak zmiany temperatury. Niemożność oszacowania pojemności cieplnej standardowymi metodami.

Dopiero drugi dzień badań i już trafiłem na pierwszy problem. Obiekt okazał się zaskakująco niereaktywny. To, że był odporny na wodę czy etanol było dla mnie oczywiste, a testy wykonałem tylko po to, by z czystym sumieniem móc wpisać brak reakcji w odpowiedniej rubryczce. Lecz gdy uciekłem się do mocniejszych, bardziej agresywnych utleniaczy, zdolnych zmusić najbardziej inertne z metali do reakcji, obiekt zaś potraktował je równie obojętnie, co wodę destylowaną, wywołało to w moim umyśle narastającą ciekawość. Niemożnością zarysowania obiektu mechanicznie się nie przejąłem – do dyspozycji miałem jedynie ostrze kwarcowe, nie był to więc szczyt możliwości, mogłem liczyć się z fiaskiem.
Tym, co najbardziej mnie zastanawiało, była kompletna niewrażliwość na temperaturę. Palnik acetylenowy powinien był rozgrzać powierzchnię obiektu, choćby okazał się wykonany z jakiejś odmiany wolframu, tymczasem zaś obiekt pozostawał równie zimny w dotyku, co i na początku. Niemożliwe, by jego przewodność cieplna była tak doskonała, by od razu rozpraszał całą dostarczoną mu energię.
Następnego dnia postanowiłem sprawdzić czystość odczynników i sprawność palnika acetylenowego. Może coś przeoczyłem, może niedokładnie przygotowałem swój warsztat? Nie zrażałem się jednak – gdy tylko skończę inspekcję, kurier powinien dostarczyć mi diamentowe wiertło i będę mógł podjąć pracę. To był sam początek drogi.


Tamtej nocy słabo spałem. Virgil mówił, że kręciłem się przez sen, mamrotałem coś pod nosem, ale mamrotanie to nie tworzyło żadnych koherentnych zdań.
— Powinieneś był mnie obudzić — powiedziałem mu, gdy kończyliśmy śniadanie, ja zaś ziewałem nad filiżanką kawy.
— Próbowałem, Seymour — odparł, patrząc na mnie z troską. — Ale bardzo twardo spałeś, na nic nie reagowałeś.
Zmarszczyłem brwi, westchnąłem.
— Pewnie to przez pogodę — stwierdziłem w końcu, nie potrafiąc znaleźć ku temu żadnego lepszego wytłumaczenia.
Problemów ze snem nie miałem, przynajmniej nie odkąd udało mi się ułożyć sobie w końcu życie i znaleźć dla niego odpowiednie tory. Ten pojedynczy wypadek, jakkolwiek dziwny i nietypowy dla mnie, nie przyciągnął mojej uwagi i szybko o nim zapomniałem.


Z palnikiem acetylenowym wszystko było w porządku. Przepływ gazu był poprawny, byłem w stanie wyregulować go z zapewnioną przez producenta precyzją, a błękitnawy płomień miał spokojną, stabilną barwę. Również i odczynniki odznaczały się zadowalającą czystością i jakością – przeprowadzenie standardowych prób dało podręcznikowe wyniki i nie miałem podstaw sądzić, by mój 1M roztwór HCl miał stężenie różniące się od tego, które sam zapisałem na jego etykiecie.
Diamentowe wiertło wciąż nie przyszło, spodziewałem się go na dniach. Nie chcąc marnować czasu, wziąłem się za studiowanie przerysowanych zawczasu zdobień, mając nadzieję, że może ponowne spojrzenie na nie, uwiecznione węglem na kartce, przyniesie mi jakieś nowe pomysły.
Wydawało mi się, że minęło ledwie parę minut, odkąd wziąłem się za oglądanie nienazwanych wzorów, gdy z zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi pracowni. Odłożyłem papiery, spojrzałem w stronę drzwi.
Virgil stał w przejściu, wsparłszy dłoń na klamce, drugą zaś zawzięcie stukał we framugę.
— Seymour? — Rzucił mi zatroskane spojrzenie. — Zasnąłeś nad tymi papierami?
Uniosłem brew.
— Dopiero usiadłem.
— Nie zjesz ze mną?
— Czego?
— Obiadu.
Wpatrywałem się w Virgila ze zdziwieniem. Dopiero co sprzątaliśmy po śniadaniu, jeszcze nie było południa, do obiadu zostało…
— Och. — Mój wzrok padł na wiszący na ścianie zegar. Według wskazówek było już po piętnastej. — Zegar się zepsuł.
Vi zerknął na tarczę, pokręcił głową, znów spojrzał na mnie. Westchnął, wszedł do środka, w paru krokach znalazł się tuż obok.
— Zegar chodzi dobrze. To ty musiałeś przysnąć, naprawdę.
— Niemożliwe…
— Sam mówiłeś, że źle spałeś. Widać kawa nie pomogła, a twój organizm po prostu wziął sobie to, czego potrzebował — Virgil obdarzył mnie łagodnym uśmiechem. — Chodź, zjemy obiad, przez ten czas przewietrzymy tutaj i będziesz mógł wrócić do pracy...
— Tak, to dobry pomysł…
— …albo pójść ze mną na spacer, przewietrzyć też głowę. Dzisiaj położymy się trochę wcześniej i jutro wstaniesz jak nowo narodzony.
Odpowiedziałem mu uśmiechem. Kiedyś nigdy nie zgodziłbym się na coś takiego, poczytując sobie konieczność odpoczynku za jakąś swoją winę. Wiadomo, powinienem być przecież zawsze wypoczęty i skupiony, w pełni oddany swojej pracy. Nie liczyło się, ile czasu i energii poświęcałem danemu zagadnieniu – liczyły się wyniki, te zaś zawsze były niezadowalające, niewystarczające, mogłem przecież coś zrobić lepiej, szybciej, optymalniej…
— Pójdziemy na spacer — przystałem, skinąłem głową. — Przecież te kartki nie uciekną.


Kolejnej nocy też się nie wyspałem, choć położyliśmy się wcześniej, Virgil zaś mówił, że tym razem się nie wierciłem i nie mamrotałem przez sen. Właściwie to praktycznie się nie ruszałem, śpiąc jak kłoda i nie reagując nawet na tę burzę, która przetoczyła się nad wzgórzami.
Wstałem z bólem głowy, nie pamiętając, co mi się śniło, mając tylko gdzieś na dnie serca niewyjaśnione poczucie, że coś jest nie w porządku i że nie powinienem tego ignorować.
Kierując się najnowszymi wskazaniami psychologii, klasyfikującymi sny i przeczucia jako niedorzeczne produkty uboczne odpoczynku umysłu, całkowicie zignorowałem ten niepokój.


Diamentowe wiertło w końcu przyszło, wraz z niewielkim listem z wytłumaczeniem opóźnienia, który to list rzuciłem w przypadkowe miejsce i natychmiast o nim zapomniałem. Wiertło wypakowałem, pakuły poturlały się po podłodze warsztatu… A potem odłożyłem i wiertło, gdy Vi przyszedł do mnie mówiąc, że Ignis podrzucił bilecik, zaprasza nas na wieczór do siebie. Chcąc nie chcąc, zaplanowaną pracę musiałem przełożyć na dwa dni później, bo skoro mieliśmy spędzić wieczór z Ignisem, niemożliwe było, bym następnego dnia nadawał się do czegoś innego, niż wylegiwanie się na kanapie czy drzemki w ogrodzie.
Tamtej nocy spałem dobrze, nie wiedząc, że to moja ostatnia spokojna noc.


Wiertło nic nie dało. Osunęło się po gładkiej, złotej powierzchni, jakbym głaskał obiekt miękką szczotką, nie zaś traktował najtwardszym znanym ludzkości kryształem. Prawda, początkowo byłem delikatny, wybierając bok ścianki, sam jej róg, pragnąc uszczknąć ledwie szczyptę pyłu, nie chcąc, by starożytny obiekt ucierpiał bardziej, niż to konieczne. Absolutne fiasko pchnęło mnie do większej stanowczości, a gdy ta nic nie dała, pozwoliłem sobie dotrzeć do limitów możliwości wiertła. Obiekt pozostał cudownie obojętny na me wysiłki, złoto skrzyło się w blasku popołudniowego słońca, naigrując się z mojego spoconego czoła i narastającej frustracji.
— To jest jakiś żart — mruknąłem do siebie, kręcąc w niedowierzaniu głową.
Spojrzałem na rozłożony na blacie raport. Każdego dnia odwracałem stronę notesu, pisałem datę, notowałem swoje obserwacje. I o ile pierwsze dni wyglądały całkiem przyzwoicie, o tyle teraz jakby noga mi się powinęła, a zagadkowe zachowanie obiektu sprawiało, że gubiłem kroki. Westchnąłem, mentalnie zrobiłem te dwa kroki do tyłu, starając się nabrać perspektywy, spojrzeć na problem pod innym kątem.
— Prześwietlenie — powiedziałem na głos, a ten nowy pomysł, który pojawił się w mojej głowie, przypominał rozbłysk światła, wskazujący nową drogę. — Katodoluminescencja.
Ledwie kilka lat minęło od odkrycia tego przechodzącego przez wszystko promieniowania, a ludzkość już z powodzeniem wykorzystywała je, by zajrzeć tam, gdzie nie sięgał normalny wzrok. Zaglądano do wnętrza zapieczętowanych krypt, do wnętrza żywego ciała, nawet pod warstwy farby na obrazach. Czemu więc nie miałoby się udać zajrzeć pod tę złotą zbroję, którą okrył się mój niezidentyfikowany przedmiot? A sama powierzchnia obiektu? Potrzebowałem po prostu innego światła, innego sprzętu – czegoś, czego mój warsztat nie mógł mi zaoferować. W końcu trafię na narzędzie zdolne otworzyć tę skomplikowaną puszkę.
Z tą myślą odłożyłem starte wiertło, sięgnąłem po papier, szybko kreśląc list do mego brata.


W moich snach podróżowałem wśród przemożnego mroku, nie widząc drogi przed ani za sobą. Na horyzoncie majaczył jakiś obiekt, lecz był za daleko, bym rozpoznał szczegóły. Mimo to oczyma duszy widziałem jego zdobienia, doskonale wiedziałem, czym on jest. Wołał do mojego serca, a ono odpowiadało, dając mi siłę, bym szedł dalej.


Odpowiedź od Nico znalazłem w skrzynce następnego dnia. Mówił, że mogę przyjść, kiedy tylko będę chciał, on ma już wszystko zorganizowane i gotowe, a jeśli ktoś się będzie zżymał, że teraz jego kolej była na korzystanie z cudu ludzkiej myśli analitycznej, on już sobie z nim poradzi. Mój drogi brat, Nicolas, był człowiekiem łagodnego i przyjaznego charakteru, co często myliło ludzi, sądzących, że owe cechy równają się słabości, nie podejrzewając, że ów wiecznie roześmiany i pełen energii Nico, jak każdy z Silverthornów, potrafi pokłuć kolczastym słowem i nie odstąpić od swojego zdania. Był niczym ciecz nieniutonowska – dopóki łagodnie się go traktowało, odpowiadał uśmiechami i pomocą, lecz każde przyłożenie większej siły skutkowało twardą nieustępliwością.
Brat oczekiwał mnie jeszcze tego samego dnia, tak zasugerował między wierszami, ja zaś czułem wobec niego jedynie wdzięczność, nie dostrzegając ani słowa pytającego o powód mojego powrotu na uczelnię. Zamierzałem mu to wyjaśnić w stosownym momencie i na osobności, w chwili obecnej zaś przygotowywałem się mentalnie na rzucane mi na korytarzach spojrzenia i niedyskretne pytania. Po śniadaniu spakowałem tajemniczy obiekt, pożegnałem się z Virgilem, a następnie wyruszyłem w stronę Edynburga.
Było tak, jak z ponownym otwarciem warsztatu – spodziewałem się przykrego uczucia narastającego gdzieś w głębi mego serca, lecz cokolwiek się tam w tym momencie wierciło, nie było nawet w połowie tak intensywne i trudne do zniesienia, jak się spodziewałem. Jakiekolwiek rany wypadki zostawiły we mnie, zostały po nich jedynie znikające blizny, zaleczone stwardniałymi od obróbki marmuru dłońmi.
Nico powitał mnie rozwartymi ramionami i szerokim uśmiechem, następnie zaś wprowadził do swego laboratorium, polecił rozgościć się na wysokim stołku. Przysiadłem, pomówiliśmy chwilę, Nicolas jedynie machnął niezobowiązująco dłonią na mą uwagę, że laboratorium zdaje się podejrzanie puste i gdzie są wszyscy jego doktoranci.
— Zadałem im nieco pracy w bibliotece, nie będą nas niepokoić — powiedział oględnie, choć spojrzenie uciekało mu do taszczonego przeze mnie pakunku.
— Jeśli nie gonią cię inne obowiązki, byłbym zobowiązany, gdybyś dotrzymał mi towarzystwa przy pracy — powiedziałem, wiedząc, że na te słowa właśnie liczy mój wiecznie ciekawy świata brat.
— Nie krępuj się, Seymour. Wiesz przecież, że pomogę ci, jak tylko będę potrafił.
Wtajemniczyłem go w sprawę listu od profesora, opowiedziałem o tym, czego udało mi się jak na razie dowiedzieć, a raczej, że nie dowiedziałem się na dobrą sprawę niczego. Nico pożerał wzrokiem obiekt, usiłował dzielić swoją uwagę między sporządzone przeze mnie notatki, wypowiadane słowa i złociste odbłyski igrające w tajemniczych zdobieniach, a te bystre oczy tylko lśniły za zasłoną szkieł.
— Arcyciekawe — podsumował. — Jeszcze nigdy nie trafił w moje ręce tego typu obiekt. Skupiamy się tu na kompletnie innych rzeczach – to będzie naprawdę intrygująca przygoda!
Uśmiechnąłem się. Płomień ciekawości i zainteresowanie wszystkim tym, co kryła przyroda, niezachwianie jaśniały w umyśle Nicolasa, a wyśrubowane wymagania ojca, które złamały we mnie ducha, nigdy nie dosięgły mojego młodszego brata, traktowanego przez głowę rodu jako część zamienna, plan awaryjny na wypadek, gdyby ten główny zawiódł. I proszę – plan główny zawiódł, awaryjny zaś okazał się strzałem w dziesiątkę i doskonale podtrzymywał sławę nazwiska, zalewając urząd patentowy kolejnymi pomysłami.
— Dobrze, od czego by tu zacząć… — Nico odpłynął na chwilę myślami, pstryknął, na powrót skupił się na mnie. — Już wiem! Spróbujemy podejść do tego w ten sposób…


Wyniki analizy spektroskopowej 20.03
Powierzchnia obiektu została wykonana z wielowarstwowego stopu wolframu i irydu, a także z nieznanego pierwiastka (pierwiastków?) dających trudny do interpretacji rozkład prążków widmowych (załączono negatyw kliszy). Obiekt ma strukturę szkatuły – zewnętrzna, metalowa część, ma grubość około 2.5 cm, wnętrze zaś wypełnione jest najprawdopodobniej materiałem organicznym. Oszacowanie składu wnętrza obiektu jest trudne ze względu na nieznany stopień pochłaniania promieniowania przez niezidentyfikowany metal stanowiący część zewnętrzną.

Obiekt sobie z nas dworował.
Przepaliliśmy sześć klisz, nim widmo zebrało się w zadowalającej jakości (nadal niezbyt wysokiej, nie jak na standardy tego laboratorium), a w międzyczasie Nico stwierdził, że trzeba spektrometr kalibrować, bo chyba lampa szwankuje. Lampa oczywiście nie szwankowała, pomiar próbek kontrolnych dał oczekiwane wyniki, ale gdy tylko w komorze znajdował się nasz obiekt, wtedy sprzęt dyszał i silił się, a rozgrzewająca lampę katodową energia trzaskała melodią chaotycznych wyładowań. Prześwietlenie całości również nie obyło się bez strat w kliszach, gdy na większości otrzymywaliśmy środek w postaci mętnego obłoku czerni, albo jakiś bezkształtny, niemożliwy do opisania placek.
Siedzieliśmy z Nico do jakiejś abstrakcyjnej pory, wypatrując sobie oczy nad kliszami, a jedyne, do czego doszliśmy, to ogólne gdybanie i zgadywanki. Westchnąłem ciężko. Powinienem już dawno być z powrotem w domu, a tymczasem ciemność już zapadła, ja zaś dyndałem nogami w powietrzu, siedząc na stołku laboratoryjnym.
— Możesz to tutaj zostawić, Seymour — powiedział Nico, widząc, że próbuję na powrót zapakować obiekt do skrzyni, w której go tu przytargałem.
— Nie, wolę go ze sobą zabrać — odparłem, uszczelniając metalową piramidę pakułami.
— Seymour. Przecież jutro tutaj wrócisz, prawda? Nie ma sensu, żebyś taszczył ten ciężar w tę i z powrotem.
— Wiem, wiem… — Zamknąłem wieko, przewiązałem całość skórzanym pasem. — Ale jednak go zabiorę, tak będzie lepiej.
— Nikt go nie ukradnie. Seymour, ja mam tutaj sejf, w moim gabinecie, tylko ja znam kombinację. Możesz go tam schować, nikt nawet nie będzie wiedział.
Nico mówił prawdę, jego argumenty brzmiały logicznie, pozostawienie obiektu wydawało się rozsądną opcją. Ściągnąłem mocniej pasek.
— Pozwól mi na moje małe dziwactwo.
Nico pozwolił, ja zaś przez resztę drogi do domu zastanawiałem się, dlaczego w moje serce wstępowała tak przemożna panika, gdy tylko pomyślałem o tym, że obiekt mógłby wymknąć się mi z rąk.


Piasek był tak gorący, chociaż wokół panowała noc, a chłód pustyni kąsał żebra. Brnąłem przed siebie, wiedząc, że jeśli się zatrzymam, będzie to mój koniec. Tu było niebezpiecznie, potwory czatowały na podróżujące dusze, pragnąc zawrócić je z jedynej właściwej drogi. Musiałem iść, uciec im, bo choć wiedziałem, co czynić i jak się zachować, gdyby mnie dopadły, nie chciałem, by kiedykolwiek się to wydarzyło. Tam, na końcu mojej drogi, czekało na mnie ciepło. Krok za krokiem, maszerowałem przed siebie, niepomny na ból i ciężar. Serce dyktowało drogę, imiona bliskich wirowały w moich myślach, wołając, bym do nich przyszedł. Serce, moje serce, biło siłą, wytrwałością. Ono było bezpieczne, podobnie jak pozostałe z mych organów, zamknięte w metalowych urnach. Bez niego rozpadłbym się, zniknął w pustynnych piaskach.


Kolejne dni przynosiły nowe pytania i frustrację, lecz żadnych odpowiedzi. Nico próbował ostrożnie zasięgnąć języka, spróbowaliśmy nowego podejścia, wszystkie próby zakończyły się fiaskiem. Obiekt wykonano z nie wiadomo czego, w niewiadomym celu, kryjąc w jego wnętrzu nie wiadomo co. A nam kończyły się pomysły, jak uzyskać odpowiedzi.
Virgil witał mnie w domu coraz bardziej zatroskanym spojrzeniem, odpuścił już nawet pytania, czy udało mi się wyskoczyć na miasto, zjeść coś w trakcie dnia. Pakował mi przekąski tylko po to, by wróciły do domu nietknięte. Łagodne napomnienia, że głodny i zmęczony niczego nie zdziałam, nagle przestały skutkować, więc rzeźbiarz uciekł się do innych metod.
— Nie idziesz jutro na uczelnię — zakomunikował mi, gdy kończyłem właśnie rozgrzebywać kolację na talerzu.
— Idę, Vi. Obiecałem Nico, nie mogę tego odwołać. Mamy do zrobienia…
Virgil już kręcił głową.
— Jutro obaj macie wolne. Rozmawiałem z Mari…
— Kiedy?
— Dwa dni temu. — Vi sięgnął po filiżankę, napił się herbaty. — Martwi się o Nico, tak samo, jak ja o ciebie. Obaj się przepracowujecie i potrzebujecie przerwy. A że nie słuchacie, kiedy się was prosi o to, żebyście zadbali o własne zdrowie, to musimy z Mari wziąć sprawy w swoje ręce.
Odłożyłem sztućce.
— Vi, doprawdy…
— Seymour, widziałeś się ostatnio w lustrze? Masz podkrążone oczy, schudłeś i przestałeś się uśmiechać.
Nie wiedziałem, co mam mu na to odpowiedzieć. Virgil westchnął, sięgnął przez stół, nakrył moją dłoń swoją.
— Martwię się o ciebie. To już za długo trwa.
Zmarszczyłem brwi.
— Zaczęliśmy pracę jakiś tydzień temu.
— Miesiąc — poprawił mnie, troska w spojrzeniu się pogłębiła. — Miesiąc temu, Seymour. Od miesiąca, dzień w dzień jeździsz o świcie do Edynburga i wracasz trochę przed północą.
— Niemożliwe.
— To nie jest pora na żarty.
Zamilkłem, nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi. Wydawało mi się, że pracę nad przedziwnym obiektem zaczęliśmy z Nico ledwie parę dni temu, niczego sensownego nie odkryliśmy, a całość wciąż była w powijakach. Ale miesiąc… Spojrzałem ponownie na Virgila. Jego spojrzenie, przepojone troską i współczuciem, zarezonowało w głębi mnie, sprawiając, że spojrzałem na sprawy z innej perspektywy. Mój ukochany troszczył się i martwił, nie mogłem przecież pozostać na to obojętny. Westchnąłem.
— Zrobimy tak, jak będziesz chciał. Jutro nie pojadę na uczelnię, tylko zostanę z tobą w domu. I wypocznę — powiedziałem w końcu.
Przechodziliśmy już przez tę rozmowę z Virgilem, przynajmniej przez podobną. „Nie jesteś automatem, Seymour, nie jesteś maszyną! Jesteś ogrodem, potrzebujesz słońca, wody i odpoczynku! Nie możesz cały czas pracować!” – te słowa Vi do mnie docierały, widziałem ich sens, godziłem się z ich brzmieniem. Lecz w tym przypadku czułem, że zgadzając się na wolę ukochanego, w jakiś sposób coś tracę, coś mi umyka… Westchnąłem, odrzucając te myśli. Virgil pragnął jedynie mojego dobra, a skoro mogłem choć na trochę go uszczęśliwić, gra była warta świeczki. Tajemniczy obiekt mógł poczekać.


Przeżyłem długie i godne życie, otoczony rodziną i przyjaciółmi, a odszedłem pozostawiwszy po sobie dzieła moich rąk i umysłu, mające trwać dłużej, niż wiele ludzkich pokoleń. Wiernie służyłem bogom, opiekowałem się umarłymi, by ich ciała pozostały nienaruszone, pozwoliły duszy przetrwać nietkniętą przez wieczność. Moją największą spuścizną były te zaklęte urny – miałem nadzieję, że pamięć o mnie przetrwa wraz z nimi, tak jak przetrwa zamknięte w nich serce.
Cel był coraz bliżej. Już niedługo będę z wami. Jeszcze tylko parę kroków.


Pierwszym pomysłem było, aby zostać w posiadłości, lecz w posiadłości znajdował się obiekt, kusząc mnie i denerwując, więc w końcu wyszliśmy, udaliśmy się do Edynburga. Początkowo mieliśmy odwiedzić Ignisa, zobaczyć, co też Zapałka znowu nawymyślał, albo wpaść do Dantego, zerknąć na uszyte kreacje, lecz w końcu zmieniliśmy zdanie. Szybki lunch, krótki spacer, Virgil złowił wzrokiem tę egipską wystawę.
— Piszą, że dostarczyli jakieś nowe eksponaty i cała wystawa jest teraz dwa razy większa — powiedział, unosząc brwi. — Nie wiedziałem, że zamierzali ją rozszerzyć.
— Może część nie dotarła na czas — rzuciłem, samemu zastanawiając się nad przyczyną. — Skoro wszystko musiało przybyć tutaj z innego kontynentu…
— Myślisz, że zatrzymali część na granicy?
— Czemu nie? — wzruszyłem ramionami. — Poza tym – czy to ważne? Chodźmy na wystawę jeszcze raz, obejrzyjmy sobie wszystko.
Virgil odpowiedział uśmiechem.
— Chodźmy, na pewno nie będziesz się nudził.
Poszliśmy, Vi miał rację, nie nudziłem się.
Właściwie to bawiłem się lepiej, niż ostatnio, choć trudno mi było powiedzieć, jaka była tego przyczyna. Sądzę, że po prostu było mniej osób, a mniejszy tłum sprawiał, że łatwiej było mi się rozluźnić i skupić na zawartej w eksponatach i tabliczkach wiedzy. Przeszliśmy z Vi do jednej z nowych sal, mężczyzna zagłębił się w czytanie tablic.
— Tutaj mówią o tym, co się stanie, jeśli jeden z organów ulegnie rozkładowi — powiedział, napięcie dźwięczało w jego głosie.
— Co takiego? — spytałem, oglądając resztki strzaskanych urn.
— Dany człowiek zamieni się w upiora, nieludzką istotę pragnącą jedynie zniszczenia.
Uniosłem brwi.
— Jedna nerka i człowiek staje się upiorem?
— Nie, nie nerka — Virgil wczytał się w dalszy tekst. — Ale jest powiedziane, że są niektóre organy, które absolutnie muszą pozostać nietknięte. Wątroba może ulec zniszczeniu, ale mózg i serce…
— To są te kluczowe?
— Tak — skinął głową, zwrócił na mnie wzrok. — Bez umysłu dusza stanie się kłębem chaotycznych myśli i rozpadnie się, nie mając żadnego celu i kierunku.
— A bez serca?
— Stanie się potworem, pozbawionym uczuć i empatii. — Virgil odwrócił wzrok od urn. — Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić.
Wzruszyłem ramionami.
— Vi, to tylko starodawne wierzenia.
Rzeźbiarz popatrzył na mnie, a ściągnięte brwi nadawały łagodnemu obliczu dziwnie surowego wyrazu.
— Czyżby?
— Za bardzo się tym przejmujesz Vi, i potem będziesz źle spał — powiedziałem i teraz to ja wziąłem rzeźbiarza za rękę, pociągnąłem do sali obok. — Chodź, tam też są nowe rzeczy i powinny cię bardziej zainteresować.
Mężczyzna westchnął, przeszliśmy dalej. Tym, co od razu przyciągnęło wzrok, była szczegółowo wykonana makieta świątyni, ustawiona na samym środku, skryta pod ochroną szkła. Vi od razu podszedł, zainteresował się, przypatrzył zdobieniom pylonów i niewielkim ludzikom reprezentującym wiernych.
— Tu piszą, że zrobili tę makietę na podstawie odnalezionych ruin świątyni Bastet… — Rzeźbiarz zagłębił się w lekturze tabliczki, po chwili odwrócił się do mnie. — Seymour? Wszystko w porządku?
— Błędnie oszacowali wysokość pylonów — powiedziałem z całą stanowczością, przypatrując się wejściu. Nawet nie zauważyłem, kiedy ściągnąłem brwi w irytacji. — Są za wysokie, i to co najmniej o jedną piątą.
— Skąd wiesz?
— To oczywiste — wskazałem makietę. — Spójrz, przecież z tak wysokimi pylonami świątynia nie przypomina człowieka.
— Człowieka?
— Modlącego się człowieka — uściśliłem, lecz to nie wystarczyło. Vi wciąż patrzył na mnie z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy. — Pylony to dłonie, wzniesione do modlitwy, a te są za duże. Zasady architektury nie są wyssane z palca, są wyznacznikiem tego, jak należy budować, by budynek był piękny i przekazywał to, co architekt miał na myśli. A ta makieta tego nie robi. Świątyń się tak nie buduje.
— Seymour? — spytał Vi po chwili. — Skąd ty to wszystko wiesz?
Teraz to mi zabrakło słów.
— Dobre pytanie.


Wciąż śniłem o bezkresnej pustyni, z tym jednym kształtem odległej piramidy i z pragnieniem w sercu, by w końcu do niej dotrzeć. Tam moje serce zostanie zważone i zmierzone, wyczytane zostaną wszystkie moje dokonania i przewiny. Prawy człowiek nie lękał się boskiego sądu. Gdzieś w myślach kołatały się przestrogi, co robić, by nie rozgniewać bóstw o zwierzęcych głowach, by moje serce lżejsze było od białego pióra. Brnąłem przed siebie, bo tak trzeba było, to było dobre i właściwe. Jeśli dotrę do podstawy piramidy, wszystko będzie dobrze, spotkam tych, do których tęskniło moje serce.
A potem potknąłem się, coś pękło bolenie, kolana runęły w rozgrzany piach. Dłonie same przypadły do piersi, gdy ból eksplodował w środku, zaćmiwszy umysł i pragnienia.
Panika i rozpacz zalały mnie, gdy zrozumiałem, co musiało się wydarzyć. Załkałem, bo oto przestawałem być całością.


Tamtego dnia znów miałem udać się do Edynburga, na uczelnię, i dołączyć do Nicolasa. Spakowałem wciąż niezbadany obiekt i pod wpływem impulsu postanowiłem przegrzebać też te stare odrysy.
Odwzorowałem na nich powierzchnię artefaktu, odbijając węglem wszelkie te dziwaczne symbole, których kształt niczego mi nie mówił. Wyciągnąłem je z szuflady biurka, przestudiowałem, dłonie mi zdrętwiały.
Szkice nie przypominały niczego, co dało się dostrzec na powierzchni tajemniczego obiektu.
Nicolas nie był w stanie wyjaśnić fenomenu, ja też nie. Jedynym, co pozostawało, było to, że popełniłem błąd, odwzorowując powierzchnię artefaktu, lecz jak niby miałbym to zrobić? Nico wpadł na nowe pomysły w kwestii zajęcia się powierzchnią obiektu, więc temu się poświęciliśmy, dochodząc do wniosku, że po prostu musiałem coś źle zrobić. O wiele bardziej prawdopodobny był tu ludzki błąd, niż to, że metalowa powierzchnia, odporna na wszystkie rozpuszczalniki i palnik acetylenowy, po prostu zmieniła swój kształt.


Mari powiedziała, że jest w kolejnej ciąży. Nico nie posiadał się z radości, ja również nie. Napisaliśmy do ojca. Na pewien czas kwestia obiektu odeszła na dalszy plan.


Moje noce wciąż były niespokojne. Vi czasem mnie budził, gdy okazywało się, że mamrotałem i wierciłem się zbyt dużo. Niepokoił się, bo ściskałem skraj kołdry, przyciskałem go do piersi, mówiłem jakieś niezrozumiałe słowa.
— Seymour, może powinieneś pójść do lekarza — mówił, patrząc na mnie z troską.
— Mogę pójść, jeśli to sprawi, że będziesz spokojniejszy — odparłem wtedy, witając tę troskę ściągniętymi brwiami.
Z jakiejś przyczyny czułem się poirytowany i pierwszy raz to Virgil był źródłem owej irytacji, nie ulgą od niej.


Pustynny piasek parzył mi stopy. I choć wcześniej byłem w stanie zdzierżyć ten ból, teraz coś się zmieniło. W piersi coś popękało i umarło, wołające mnie imiona przycichły, a ta piramida, majacząca na okrytym mrokiem horyzoncie, przestała być mym celem. Coś jeszcze mnie tam ciągnęło, ale nie tak mocno, było raczej sugestią, siłą rozpędu, niż wypływającą z wnętrza potrzebą.
Umysł spytał – czemu miałem cierpieć, czemu miałem przedzierać się przez piaski? Wskazówki i ostrzeżenia, które jeszcze niedawno tak dobrze znałem, nie miały już dla mnie sensu. Gdy patrzyłem w dół, w mej piersi ziała cuchnąca ropą i rozkładem dziura, ból i smród były nie do zniesienia. Sięgnąłem dłonią w to odstręczające wnętrze i wydobyłem rozpadające się ochłapy czegoś oślizgłego. Cisnąłem je w piasek. Ból zelżał, jakbym pozbył się trucizny.
Skoro nie było już serca, które bogowie mieli zważyć, moja wędrówka straciła sens i nic dobrego nie czekało mnie w zaświatach.
Obejrzałem się za siebie.
I zacząłem wracać.


Ciąża Mari okazała się zbawieniem i doskonałym argumentem, dzięki któremu mogłem wykręcić się od mych podróży do Edynburga.
Odniosłem wrażenie, że Nico coś przede mną ukrywa. Mój własny brat, ten, który miał pomóc mi z badaniem nad tajemniczym artefaktem, dać dostęp do najnowszych osiągnięć nauki i inżynierii, coś kręcił, a odkąd zacząłem go odwiedzać, moje badanie nie posunęły się nawet o krok. Jak byłem w tym samym punkcie, tak w nim pozostałem, a dodatkowo traciłem czas i siły na dojazdy. Nie to było jednak najgorsze – wszystkie moje wyniki, pomysły i cała praca, wszystko to dzieliłem przecież z Nicholasem! Ostatniego dnia przytomnie zabrałem wszystkie papiery, Nico protestował trochę, na szczęście jednak udało mi się wymóc na nim, by w laboratorium nie pozostało nic związanego z artefaktem. Sądzę, że dokonałem tego wystarczająco szybko, by mój brat nie zdążył zrobić żadnych kopii. Tego tylko brakowało, by ukradł moją pracę i przypisał sobie wszystkie zasługi.
Gdzieś w tyle głowy pojawiła się myśl, że Nico był bodaj ostatnią osobą zdolną do czegoś takiego, lecz szybko ją uciszyłem. Lepiej było dmuchać na zimne.
Zaszyłem się w pracowni, zamknąłem drzwi na klucz. Nie chciałem powtórki z sytuacji, w której Vi po prostu wparował do środka, pod pretekstem zawołania mnie na obiad, i zająłem się tymi nieszczęsnymi szkicami.
Te, które wykonałem pierwszego dnia, różniły się od tego, co ukazywało się obecnie na ścianach piramidy. Nico wmówił mi, że po prostu zrobiłem jakiś błąd i to wszystko moja wina, ale to nie była prawda. Okłamał mnie. To piramida się zmieniała.
Porównałem zmiany, prześledziłem z uwagą odkształcające się symbole i elementy. Dziwne, że wcześniej tego nie dostrzegłem – to były zaklęcia ochronne, oczywiście, co innego to niby mogło być? Lecz gdy zaczynałem głębiej o tym myśleć, starając się dokładnie przejrzeć ich znaczenie, wtedy…
…rozległo się pukanie, zaraz szarpnięcie za klamkę. Zmarszczyłem brwi.
— Jestem zajęty.
— Seymour? — przytłumiony głos Virgila dobiegł zza drzwi. — Dlaczego siedzisz zamknięty?
— Czemu pytasz?
Krótka pauza.
— Bo… nigdy wcześniej się nie zamykałeś?
— Teraz zacząłem.
Pauza była nieco dłuższa.
— Zrobiłem obiad, zjesz ze mną?
— Później przyjdę.
Virgil mógłby już odejść, lecz słyszałem to lekkie trzeszczenie podłogi, kiedy wciąż tam stał.
— Seymour?
— Hm?
— Na pewno wszystko w porządku.
— Czemu miałby nie być w porządku?
— Nie wiem. Tak tylko pytałem. Martwię się o ciebie?
Nie doczekawszy się reakcji, Virgil odszedł, ja zaś wróciłem do mojego obiektu badań. Zaklęcia ochronne pochłonęły mnie tak bardzo, że dopiero konieczność zapalenia lampy przypomniała mi o upływie czasu. Virgil spał już, gdy się kładłem, uprzednio zamknąwszy pracownię na klucz.


Mój powrót był równie mozolny, co i próby dostania się do zaświatów. Lecz tak, jak w drodze do piramidy napędzała mnie miłość i tęsknota, tak teraz napędzał mnie słuszny gniew. Nie ja zawiniłem – projekt moich urn był doskonały i teraz nie miałem wątpliwości, że ktoś musiał popełnić błąd, nie dopilnować czegoś i dlatego moje serce się rozpadło.
Albo ktoś zrobił to specjalnie, z premedytacją, zazdroszcząc mi geniuszu i rezultatów.
Nie zasługiwałem na taki los, byłem dobrym człowiekiem, a bogowie mnie opuścili. Dlaczego pozwolili na coś takiego? Dlaczego w ogóle musiałem iść przez pustynię na piechotę, jak pierwszy z brzegu śmiertelnik? Byłem sługą bogów, poświęciłem im całe życie!
Niesprawiedliwość. Nie zamierzałem tego dłużej tolerować.


Śniadanie jadłem machinalnie, nie zwróciwszy uwagi na to, że w koszyku na pieczywo tkwiły wyłącznie moje ulubione croissanty i palmiery, Virgil wyciągnął skądś pyszne powidła śliwkowe i krem czekoladowy, a choć spóźniłem się nieco na nasze śniadanie, po wierzchu mleka nie pływał żaden nienawistny kożuch.
— Wyspałeś się? — zagadnął mnie Virgil, w głosie znów wyczułem troskę.
— Tak. Czemu pytasz?
— Kręciłeś się w nocy — odparł, westchnął. — Mówiłeś też do siebie, brzmiałeś na zagniewanego.
— Jeśli ci to przeszkadza, mogę spać na kanapie.
Vi wypuścił łyżeczkę, dźwięknęła o talerz.
— Nie, Seymour, nawet tak nie mów… — powiedział pospiesznie. — Nie o to mi chodziło, przecież wiesz. Po prostu się o ciebie martwię.
— Nie musisz.
Ta wymiana zdań mnie męczyła i rozpraszała. Chciałem mieć śniadanie z głowy i wrócić do pracowni, ale Vi miał inne plany.
— Seymour, powiedz mi… Czy coś się wydarzyło między tobą i Nico?
Podniosłem wzrok znad talerza, wpatrzyłem się uważnie w Vi.
— Dlaczego pytasz?
— Przestałeś jeździć do Edynburga praktycznie z dnia na dzień. I odkąd zacząłeś zostawać w domu, zacząłeś się inaczej zachowywać.
— Zachowuję się normalnie.
Vi potrząsnął głową, sięgnął przez stół, dotknął mojej ręki. Kciuk delikatnie pogładził jej wierzch.
— Jesteś spięty, chodzisz zamyślony i milczący… Wiem, że ten przedmiot profesora…
— Mój artefakt — poprawiłem go od razu.
— …twój artefakt — powiedział ostrożnie. — Wiem, że jest ważny. Ale praca nad nim zdecydowanie za bardzo cię pochłania.
— Postęp wymaga pracy, praca wymaga czasu — odparłem, przytaczając słowa ojca.
— Ostatnio to naprawdę dużo czasu — Vi wyciągnął do mnie drugą rękę, ścisnął mocniej dłoń. — Seymour, najpierw zająłeś się artefaktem tutaj, ale wtedy nadal znajdowałeś trochę czasu na robienie czegoś innego. Potem zacząłeś jeździć do Edynburga i prawie cię nie widziałem, a teraz opuszczasz nawet wspólne posiłki. To ci się nigdy wcześniej nie zdarzało.
— To… przejściowe — mruknąłem, próbując zawalczyć z croissantem lewą ręką.
Vi to dostrzegł, jakiś wyraz przemknął przez twarz, mężczyzna z westchnieniem puścił moją rękę.
— Tęsknię za tobą. Jesteś w domu, ale jakby cię nie było.
— Przesadzasz, Vi. — Zmarszczyłem brwi, spróbowałem skierować rozmowę na inne tory. — Ty też czasem zaszywasz się u siebie w pracowni i jedyne, co słyszę, to stukot dłuta i młotka.
— Ale nie spędzam na tym całego dnia.
— Cóż, każdy normalny człowiek oszalałby od tego hałasu.
Dłonie Vi odnalazły serwetkę, zwinęły koniec w rulon.
— Ten hałas ci przeszkadza?
— Prawdę mówiąc nie zwracam na niego uwagi. Chyba już przywykłem.
Dokończyłem croissanta, otarłem usta i dłonie.
— A teraz, jeśli pozwolisz, wrócę w końcu do pracy.


Tak żałośnie mało mogłem zrobić jako duch. Dłonie przenikały mi przez wszystko, nie mogłem nawet strącić papirusa z półki, jeśli wystarczająco się nie skupiłem. Z drogi do zaświatów powróciła tylko ta niewielka część – reszta mnie wciąż spała, zapieczętowana w sarkofagu oraz urnach, kryjąc cząstki mojej siły oraz wiedzy. Ból w piersi zniknął, dziura była po prostu dziurą, ale wiedziałem, że muszę, po prostu muszę ją czymś wypełnić, inaczej nie odzyskam pełni sił i nie powrócę. Niegdyś służyłem bogom, wiedziałem więc, czym się stałem i co powinienem zrobić. Przez lata mej posługi ostrzegano mnie wiele razy przed takimi stworzeniami, a urny tworzono tak, by na pewno nie wróciły.
Musiałem odnaleźć swój grobowiec i zdjąć pieczęcie z każdej z urn i z sarkofagu. To ja je opracowywałem, potrafiłem je otworzyć.
A kiedy to się stanie, kiedy cała moja dusza, prócz serca, znajdzie się po tej stronie, znajdę wszystkich moich balsamistów i wymierzę im sprawiedliwość. Bogowie są mi niepotrzebni.


Byłem o krok od rozpracowania tych zaklęć. Wiedziałem, że muszę zrobić coś, co by je przerwało – wtedy byłbym w stanie otworzyć tę urnę i w końcu dostać się do środka. Nie zadawałem sobie pytania, dlaczego nagle jest to dla mnie aż tak ważne, nie zastanawiałem się, skąd w moim umyśle wiedza o egipskich zaklęciach. Urna i jej otwarcie urosły nagle do rangi potrzeby ważniejszej, niż sen czy jedzenie.
Notatki traktujące o tym, z czego ją wykonano, wszystkie te początkowe badania, leżały rozrzucone po blatach, pogniecione i zapomniane, a to, co obecnie pokrywało najświeższe notatki, stanowiło rządek obliczeń, wykresów i hieroglifów, tajemnych znaków, o których wiedza zdawała się pochodzić z najgłębszych zakamarków pamięci.
Vi wciąż dobijał się do pracowni, próbował zaczynać rozmowy i dopytywał o postępy w pracy. Niewiele mu mówiłem, nie chciałem, żeby cokolwiek wiedział, podejrzewając, że jest w jakiejś zmowie z Nicholasem i najpewniej przekazuje mu wszystko, czego się dowiedział.
Sam Nico pisał do mnie, lecz nie otwierałem listów od niego. Nie potrzebowałem go już, więc nie chciałem tracić na niego czasu. Zresztą, Vi wspominał o tym, co u niego – że co prawda Nico mocno się ostatnio pochorował i dostał wysokiej gorączki, ale ten lekarz od Dantego coś mu przepisał, Nico grzecznie brał tabletki i już mu się poprawiało. Mari była zdrowa – zarówno z ciążą, jak i pierworodną córką wszystko w porządku.
Przypadkiem zrobiłem się głodny w porze obiadowej i wypadło tak, że musiałem zjeść go z Vi. Mężczyzna ucieszył się, błyskawicznie wyłożył drugie nakrycie, znikąd pojawiło się piwo.
— Akurat przyniosłem z piwnicy — powiedział, gdy kapsel pstryknął, a Vi zaczął nalewać złocistego płynu do kufla.
Skinąłem mu głową, zająłem się jedzeniem. W panującej ciszy brzękały tylko sztućce.
— Właściwie… wiesz w końcu, co znajduje się w tej urnie?
Zamarłem z kawałkiem mięsa na widelcu.
— Skąd wiesz, że to urna? — spytałem, zaciskając mocniej dłonie na sztućcach. — Nie mówiłem ci o tym.
— Mówiłeś przez sen, Seymour. Coś o tym, że musisz otworzyć urnę i że żadne zaklęcia cię nie powstrzymają.
Serce przyspieszyło paniką, krew szumiała w uszach, niemal zrobiło mi się ciemno przed oczami. Tak starannie kryłem swoje wyniki, a w tak idiotyczny sposób się z nimi ujawniłem! Ciekawe, czy Nicholas też już wiedział. Chociaż nawet, jeśli nie, to była przecież tylko kwestia czasu…
— Będę dzisiaj spał w pokoju gościnnym — powiedziałem, odkładając sztućce. Zerknąłem podejrzliwie na kufel. — I nie nalewaj mi więcej żadnego alkoholu. Potrzebuję jasności umysłu do pracy.


Przeklęci, przeklęci rabusie grobów! Niech sczezną i przepadną, niech ich ciała pożrą żuki, niech trąd nęka ich potomstwo do siódmego pokolenia!
Powróciłem do miejsca swego spoczynku tylko po to, by odkryć, że zostało splądrowane, a moje bezcenne urny trafiły każda w inne miejsce – do jakichś szemranych handlarzy, podejrzanych jubilerów, do sprzedawców amuletów i fałszywych leków. Teraz zamiast od razu zabrać się za pieczęci, będę musiał wpierw wytropić każdy z mych organów oraz sam sarkofag. I do tego dopilnować, by każdy, kto kiedykolwiek położył łapsko na jednej z moich urn, dostał to, na co zasługiwał.


Vi przestał mnie tyle nagabywać. Powiedział, że gdzieś wychodzi i nie było go cały dzień. Podejrzewałem, że pewnie kontaktował się z Nicholasem, dlatego od tej pory, zamiast jedynie zamykać pracownię, chowałem też i samą urnę. Notatki pisałem szyfrem. Nie dam sobie wydrzeć moich badań.


Odnalazłem prawą nerkę. Od razu zabrałem się do odkształcania zaklęć spisanych na powierzchni urny, lecz wysiłek, jaki mnie to kosztowało, był potworny. Ledwie miałem dość sił, by zarazić rabusiów malarią, lecz popełniłem ten jeden błąd, że zaraziłem ich wszystkich. Powinienem był zostawić jednego, karmić się jego sercem i powoli skłaniać do tego, by pomógł mi otworzyć urnę. Powinienem był zostawić tamtego „uczonego” – co prawda wyrzucono go ze świątyni, bardzo słusznie, ale coś wiedział i coś potrafił. Następnym razem nie popełnię już tego błędu.


Ignis przyszedł niezapowiedziany. Nie było to dla niego dziwne, muzyk robił co chciał i potrafił pojawić mi się na progu o najbardziej absurdalnych godzinach. Ale tak mogło być kiedyś, kiedy ja żyłem z kieszonkowego od ojca, Ignis zaś dojadał resztki z talerzy klientów restauracji, w których pozwalali mu grać. Teraz czasy się zmieniły. On był uznanym artystą, ja miałem swoją posiadłość, nie byliśmy już gołowąsami, którzy mogliby włóczyć się od baru do baru, nachodzić jeden drugiego i nie trzymać się żadnych obyczajów.
Jakby tego było mało, Ignis przywlókł ze sobą resztę i w chwili obecnej w salonie miałem o cztery osoby za dużo. Najczęściej w takich przypadkach po prostu godziłem się poświęcić popołudnie na dotrzymanie im towarzystwa, teraz jednak odrywali mnie oni od ważnej pracy i nie marzyłem o niczym innym, jak o tym, żeby po prostu sobie poszli. Nie udało mi się zrzucić obowiązku zabawiania gości na Virgila, i nie miałem wyboru – siedziałem na fotelu, mocząc usta w herbacie i zerkając co jakiś czas na wiszący na ścianie zegar. Nie brałem udziału w dyskusji, próbując odciąć się od coraz bardziej pijackich wypowiedzi. Na domiar złego w pewnym momencie do grupy dołączył Dante – on oczywiście też się nie zapowiedział, tylko zwyczajnie wprosił, podwajając ilość hałasu w salonie.
Ignis niestrudzenie opróżniał mój barek, zaś Raam dojadł pieczeń na zimno, którą miałem nadzieję posilić się następnego dnia o jakiejś przypadkowej porze. Zmarszczyłem brwi. Nigdy go nie lubiłem i nie miałem pojęcia, jak ten wielki, głośny Hindus w ogóle mógł zajmować się muzyką i jak to się stało, że robił jeszcze karierę, zamiast być atrakcją w cyrku. Przycupnięty zaraz obok Arieth też mnie irytował – jedyne, co potrafił, to siedzieć i się wymądrzać, kiedy nikt nie pytał go o zdanie. Na dodatek patrzył na rozmówcę prawie nie mrugając, nie ruszając się, zupełnie jak robiłoby to jakieś bezrozumne zwierzę. On i jego pamięć absolutna. I teraz takim właśnie wzrokiem obejmował mą sylwetkę, toteż z ulgą powitałem moment, gdy przeprosił wszystkich, żeby udać się do toalety.
Ignis podlał się wystarczającą ilością szkockiej, żeby zacząć coś nucić, ja zaś czułem, że to popołudnie skończy się u mnie monstrualnym bólem głowy. Ioannis kiwał się do rytmu – mężczyzna powinien być w zakładzie dla ociemniałych, a nie siedzieć i udawać, że pasuje do całego towarzystwa. Z całej tej ekipy najgorszy bez dwóch zdań był Dante – nie dość, że jemu samemu nie zamykały się usta i raczył świat nieprzerwanym potokiem swoich bezsensownych wynurzeń, to jeszcze z uporem maniaka drażnił Ignisa, przez co ten stawał się jeszcze bardziej nieznośny, niż był. Zastanawiałem się, co ja w ogóle widziałem w jego muzyce, gdy pierwszy raz go zobaczyłem?
Wspomnienie rozmywało się w mym umyśle.
— Niezła historia z tą malarią — rzucił nagle Dante na tyle głośno, że mimowolnie skupiłem się na rozmowie.
— Jaką malarią?
— No jak to jaką? — Dante zacmokał z niezadowoleniem. — U twojego brata.
Uniosłem odruchowo brew, informacja była dla mnie kompletną nowością, lecz sądzę, że udało mi się to ukryć i skłamałem gładko.
— Tak, wspominał, że czuje się już lepiej.
— Dobrze, że od razu poszedł do Bashara, bo ja już widzę, jak jakikolwiek inny doktorek by tak genialnie połączył objawy z chorobą i postawił trafną diagnozę.
— Nico miał dużo szczęścia — powiedziałem, próbując przywołać na twarz uśmiech. Szło mi różnie.
— Musiałeś się bardzo martwić, gdy Nico ci o tym napisał — wtrącił Ioannis. — Malaria to śmiertelna choroba, a zbyt późna diagnoza może skończyć się nieodwracalnymi zmianami z organizmie, a nawet śmiercią.
— Tak, oczywiście. Martwiłem się. Przecież to mój brat — odparłem, a po chwili dodałem. — Jestem też wdzięczny Basharowi, że tak dobrze się nim zajął. Uratował mu na dobrą sprawę życie.
Ignis wymienił spojrzenie z Dantem, potem z Raamem, Vi zagryzł wargi, Ioannis obdarzył mnie uśmiechem zatroskanej madonny. Coś było nie w porządku, ja zaś marzyłem tylko o tym, żeby zmienić temat i zająć się czymś innym.
Szczęście się widać do mnie uśmiechnęło, bo Dante wtrącił coś o jakiejś gali modowej, Ignis wywracał oczami, że jak krawiec chce pogadać o głupotach, to niech nudzi kogoś innego, na co ten się obruszył i cała ta wizyta gościnna wróciła na swe zwyczajowe tory. Zerknąłem ponownie na zegarek. Czas mijał nieubłaganie, ja zaś spędzałem go bezproduktywnie na obserwowaniu idiotów w ich naturalnym środowisku.
Vi dokroił mi ciasta, dolał herbaty, po chwili Ignis doczepił się do mojej abstynencji. Ioannis go zmitygował, a potem rozmowa przeszła nagle na sytuację polityczną, coraz większe tarcia między nacjami, kolejne artykuły na temat Franciszka Ferdynanda i jego żony, w końcu wróciła do muzyki. Ignis spytał, kiedy wracam do grania, bo urlop urlopem, ale ta sprawa z profesorem i jego…
— Moją urną — poprawiłem go odruchowo.
Vi wymienił spojrzenie z Dantem, nie zwróciłem na to uwagi.
Potem było trochę narzekania na pogodę, trochę o tej wystawie egipskiej, a potem do reszty straciłem wątek, dzieląc uwagę wyłącznie między talerz, filiżankę i wiszący na ścianie zegar. I wtedy coś mnie tknęło.
— Gdzie jest Arieth?
— W łazience — odparł Dante.
— Tyle czasu?
— Dopiero poszedł.
— Nie miałeś nam opowiedzieć o tych pylonach ze świątyni? — odezwał się nagle Raam.
— Właśnie — podjął Vi. — Bo wspominałem chłopakom, że…
— Gdzie jest Arieth? — powtórzyłem, wstając.
— Tutaj.
Odwróciłem się. Arieth stał w drzwiach, patrząc na mnie w ten swój ptasi sposób. A potem jakby nigdy nic podszedł do kanapy, przycupnął na swoim miejscu u boku Raama.
— Coś mnie ominęło?
— Nie — odpowiedział mu Dante. — Przecież dopiero poszedłeś.
Zmarszczyłem brwi, ale nie kontynuowałem, widząc posyłane w moją stronę spojrzenia. Faktycznie, nie śledziłem rozmowy, Arieth zaś miał tak silną prezencję, że był w stanie wtopić się w tapetę i miałem pełne prawo nie zauważyć, kiedy gdzieś poszedł. Do tego dopytywanie się o czyjś pobyt w łazience było co najmniej niestosowne. Westchnąłem, odwróciłem wzrok.
Dobrze, że ta cała farsa skończyła się ledwie kwadrans później, kiedy moi „goście” jednomyślnie postanowili przestać zalegać mi w salonie i pożegnali się ze mną i z Virgilem. Virgil zebrał pełen pakiet klepnięć w plecy, a potem w domu zapanowała upragniona cisza.
Od razu udałem się do pracowni, starając się odzyskać z dnia tyle, ile mogłem. Vi mi nie przeszkadzał, nie przyszedł nawet, gdy zrobiło się późno, by przypomnieć mi o tym, że czas się położyć.


Odnalazłem jelita, płuca i drugą nerkę. Znalazłem też wątrobę i sarkofag z ciałem. Moją drogę znaczyły trupy – rozdawałem gorączkę krwotoczną, gruźlicę, malarię i trąd. Czas upływał, lecz dla ducha nie ma wielkiej różnicy między tygodniem, rokiem, dekadą czy całym wiekiem. Miałem coś zrobić po tym, jak uda mi się odpieczętować wszystkie urny, ale w końcu zapomniałem, kogo miałem ukarać i za co.
Jedyne, co we mnie pozostało, to nienawiść.


Zaklęcia nie ustępowały, a ja utknąłem w martwym punkcie. Praca nie posuwała się do przodu – wszystko przez te ciągłe przymusowe przerwy i przez tę bandę idiotów, która zwaliła mi się do domu te parę dni temu. Virgil oczywiście nie poprawiał sytuacji, niepokojąc mnie w najmniej dogodnych momentach i z uporem maniaka wiercąc dziurę w brzuchu, że powinienem zjeść, przejść się, odpocząć i oderwać myśli od mojej urny. Nic by mi się przecież nie stało, gdybym opuścił jakiś posiłek, a poza tym byłem dorosłym człowiekiem i nie potrzebowałem żadnej niańki.
Siedziałem przy stole, starając się jak najszybciej wlać w siebie zupę, gdy Vi wychynął ze swojej pracowni. Zerknąłem na zegarek. Oczywiście, miałem tego pecha, że zrobiłem się głodny w zwyczajowej porze obiadowej. Przekląłem się za niesprawdzenie czasu.
— Seymour! — Mężczyzna podszedł bliżej, popatrzył na mnie, obdarzył uśmiechem. — Mogłeś powiedzieć, że będziesz jadł, dołączyłbym do ciebie.
— Nie chciałem ci przeszkadzać — odparłem, już poirytowany tym, że ludzkie gardło nie jest przystosowane do szybszego przełykania.
— Odgrzałeś chociaż tę zupę?
— Bo co?
Zawahał się.
— Nie, nic.
Vi podszedł jeszcze bliżej, za blisko jak na mój gust, i wyciągnął do mnie dłoń. Cofnąłem się instynktownie, dłoń zamarła w powietrzu. Mężczyzna stał tak jeszcze przez chwilę, nim westchnął, usiadł naprzeciwko.
— Wiesz, profesor pisał do ciebie, ale chyba nie zauważyłeś listów w skrzynce.
— Przestałem sprawdzać — odparłem, starając się uciąć rozmowę.
— Pewnie martwi się o swój artefakt.
— Moją. Urnę.
— Tak, twoją urnę — Vi splótł dłonie.
Dlaczego nie poszedł do kuchni wziąć sobie obiadu? Zostawiłby mnie w spokoju… Czego znowu chciał?
— Seymour, twoja praca już naprawdę długo trwa. Myślałeś o tym, żeby napisać może do profesora? To prawda, że wspominał, że nie ma za dużo informacji od twoich poprzedników, ale może byłby w stanie rzucić nieco światła na to wszystko…
Popatrzyłem na Virgila badawczo, starając się zrozumieć, jaki cel może mieć w tym, żeby proponować mi takie rozwiązanie.
— Odkąd Nico już ci nie pomaga zostałeś z tym wszystkim sam i boję się, że za bardzo się od wszystkich odcinasz — wyznał w końcu. — Mógłbyś też może… porozmawiać ze swoim tatą? Wiem, że… To nie jest pierwsza osoba, do której zwracałbyś się z prośbą o pomoc, ale twój tata jest naprawdę doświadczonym naukowcem i sam mówiłeś, że…
— W co ty pogrywasz? — przerwałem mu.
— Ja? Pogrywam…? — Na jego twarzy pojawił się wyraz kompletnego niezrozumienia. — Seymour, ja tylko chciałem…
— Chciałeś, żeby więcej osób dowiedziało się o mojej pracy — powiedziałem, odkładając łyżkę. Metal dźwięknął o talerz na tyle mocno, że Vi aż podskoczył. — Chciałeś, żeby więcej osób pakowało mi nos do pracowni, więcej wyciągało łapy po moje wyniki.
— To nie tak, Seymour! Chciałem ci tylko pomóc. — Spojrzał na mnie z troską. — Widzę, że masz jakiś problem, więc…
— Racja, mam problem. — Wstałem gwałtownie, krzesło przeszorowało po podłodze z piskiem. Teraz wyraźnie widziałem już intrygę, którą wokół mnie tkał. — Nazywa się Virgil Moeris i bez przerwy sabotuje moją pracę!
— Sabotuje? — Vi aż nabrał głębiej powietrza, nie dał rady wypuścić oddechu.
— Tak, a ja mam tego dosyć i nie będę tego dłużej tolerował!
— Seymour… — głos mu się załamał, patrzył na mnie okrągłymi ze strachu oczami.
— Odejdź Vi!
Wzdrygnął się, jakbym go uderzył. Oczy się zaszkliły, warga zadrżała.
— Seymour — powtórzył cicho. — Kocham cię.
— Udowodnij — warknąłem. — I zejdź mi z oczu. Nie chcę cię więcej widzieć.


Nikogo nie potrzebuję. Wszyscy muszą umrzeć.


Posłuchał mnie. Wiedziałem, że jest w posiadłości – słyszałem kroki, jakieś chlipanie i pokasływania, zostawiał mi też jedzenie na stole, ale poza tym nie pokazywał mi się na oczy. Nie dobijał się do pracowni, nie nagabywał mnie o nic – było tak, jakby zmienił się w niemego ducha snującego się korytarzami, znikającego za każdym razem, gdy ktoś próbował go wyśledzić. Nie powiem, było mi to na rękę. Moja posiadłość była na tyle duża, że bez problemu mogliśmy się w ogóle nie widywać, a mój umysł zyskał wreszcie spokój, którego tak potrzebowałem.
Tak mi się przynajmniej wydawało.
Było późne popołudnie, gdy jednak zapukał, przerywając mi pracę.
— Seymour…? — odezwało się zza drzwi. — Potrzebuję pomocy.
Nie odpowiedziałem.
— Źle się czuję. Słabo mi… — zakasłał. — Muszę iść do lekarza.
— To idź — odparłem w końcu, marszcząc brwi.
— Nie mam siły sam…
Nie zamierzałem dać się wziąć na litość, to musiał być jakiś kolejny podstęp.
— Poradzisz sobie.
— Seymour, proszę…
Coś stuknęło o drzwi, chyba Vi oparł się o drewno czołem. Próbowałem wrócić do pracy, zignorować jego zaczepki, ale wtedy coś gruchnęło za drzwiami.
— To jest kpina — mruknąłem, wstając.
Podszedłem do drzwi, obróciłem klucz, otworzyłem. Vi leżał bezwładnie w korytarzu, a padające z okna słońce lśniło na przepoconych skroniach i sprawiało, że sącząca się z nosa krew wydawała się nienaturalnie jasna, zupełnie jak jakaś farba. Coś zakuło mnie w środku na ten widok, obudziły się wyrzuty sumienia, bo przecież przez ostatnie dni nie zwracałem na niego w ogóle uwagi, potraktowałem go… Otrząsnąłem się z tych myśli. To nie była moja wina, nie ja odpowiadałem za stan jego zdrowia i jeśli doprowadził się do czegoś takiego…
Westchnąłem.
Zamknąłem drzwi, nie siląc się nawet na ukrycie mojej urny, a następnie zająłem się Virgilem. Pamiętałem jeszcze, gdzie przyjmował ten znajomy Dantego – podobno zdolny lekarz, do tego znał Virgila, mogliśmy liczyć na preferencyjne traktowanie. To nie miało trwać długo, nie zamierzałem dać się oderwać od pracy.


Nim doktor Karim skończył z Virgilem, zrobiło się kompletnie ciemno. Zmarszczyłem brwi na perspektywę powrotu po ciemku i to, że znów coś przeszkadzało mi w pracy. Nie spodziewałem się, że teraz to lekarz będzie robił mi problemy.
Siedziałem w niewielkiej poczekalni, czekając na to, aż dowiem się czegoś o stanie zdrowia Virgila i lekarz powie mi, kiedy po niego przyjechać, więc gdy doktor Karim pojawił się w drzwiach gabinetu i skinął na mnie, od razu poderwałem się z krzesełka.
— Zapraszam — powiedział zmęczonym głosem.
Poza mną w przychodni nie było nikogo. Nikogo, prócz Dantego. Krawiec pojawił się ledwie chwilę przed tym, jak doktor Karim miał zamykać przychodnię. Pomówił jeszcze z Grace, pielęgniarka w końcu zebrała się do domu, ja zaś zostałem w tej poczekalni, usiłując jakoś zbyć powódź pytań od Dantego, więc gdy Karim mnie zawołał, opadło mnie uczucie niewysłowionej ulgi.
Wparowałem do gabinetu, zasiadłem po drugiej stronie biurka, czekając na słowa mężczyzny. Virgila nigdzie nie było – podejrzewałem, że zostanie parę dni na obserwacji i Karim zatrzyma go w tym niewielkim pokoiku przylegającym do jego gabinetu.
— Słucham — ponagliłem, gdy lekarz po prostu siedział, wpatrując się we mnie w milczeniu.
— To raczej ja powinienem to powiedzieć — odparł, nie spuszczając ze mnie spojrzenia tych dziwnych, czerwonych oczu.
Nie wiem, co Dante widział w tym człowieku i nie wiem, co widzieli w nim pacjenci. Nagle poczułem się przy nim bardzo odsłonięty i bezbronny. Miałem nieodparte wrażenie, że mężczyzna wie o urnie, wie o mojej pracy, że te niepokojące, czerwone ślepia widzą o wiele za dużo…
— Czy możemy przejść do konkretów?
— Tak, tak chyba będzie najlepiej. — Lekarz splótł dłonie. — Pan Moeris jest drugą osobą z pana najbliższego otoczenia, która zapadła na niebywale groźną chorobę tropikalną.
— To nie moja wina.
— Nigdy nie zasugerowałbym czegoś takiego. Niemniej jednak moim obowiązkiem, jako lekarza, jest ochrona zdrowia moich pacjentów. Skoro dwie osoby zachorowały i z obydwoma miał pan bliski kontakt, właściwym wydaje się, bym pana również zbadał.
Zjeżyłem się wewnętrznie. Perspektywa bycia dotykanym przez tego człowieka wydała mi się nagle najbardziej odstręczającą perspektywą, jaką mogłem sobie wyobrazić. Co tu się działo…?
— Czuję się dobrze.
— Teraz tak — Karim pokiwał głową, w najmniejszym stopniu nie dając się zbić z tropu. — Ale to może się szybko zmienić. Te choroby rozwijają się w zastraszającym tempie.
— Przyjadę, jeśli gorzej się poczuję.
— To będzie strata czasu, sam musi pan to przyznać — odparł spokojnie, tylko wyprowadzając mnie dalej z równowagi. — Nie wiadomo, jak szybko ewentualna choroba mogłaby się rozwijać i mogłoby się zdarzyć, że nie będzie pan w stanie samodzielnie się do mnie dostać. Poza tym zdaje się, że mieszka pan nieco za Edynburgiem – nie warto tracić czasu na podróże.
Mężczyzna obdarzył mnie uśmiechem, od którego zimno przebiegło mi wzdłuż kręgosłupa. Nie odpowiedziałem mu.
— Panie Silverthorn. Nalegam.
Chciałem zaprotestować, ale to spojrzenie budziło we mnie jakiś pierwotny instynkt i przerażenie, i odmowa zamarła mi gdzieś w piersi. Skinąłem głową, uśmiech lekarza się poszerzył, wskazał dłonią kozetkę.
Poświecił mi w oczy, zajrzał do gardła, wzdrygnąłem się, gdy dotknął szyi i gdy postanowił mnie osłuchać. Dłużej zatrzymał się w okolicy serca, zmarszczył brwi, wsłuchując się w jego rytm i każąc mi głęboko oddychać. A potem obejrzał mi wnętrza dłoni i jego spojrzenie pociemniało.
— Jest pan bardzo ciężko chory, panie Silverthorn.
— Co takiego? — Zaprotestowałem. — Nic mi nie jest, czuję się normalnie!
— Ale nie zachowuje się pan normalnie.
— To jakaś kpina — odparłem, wstając z krzesełka, próbując niechlujnie zapiąć koszulę. Ręce zaczęły mi się trząść. — Wracam do domu.
— Nigdzie pan nie będzie teraz szedł. Zostaje pan u mnie w przychodni.
— Wypraszam sobie — gniewnym ruchem wcisnąłem koszulę w spodnie. — Ja mam co robić. Nie zatrzyma mnie pan tutaj!
— Tak, słyszałem. Jest pan bardzo skupiony na badaniach nad pańską urną.
Zacisnąłem usta, obdarzyłem lekarza morderczym spojrzeniem. Wytrzymał je, nie ruszywszy się nawet ze swojego krzesła. Prawie się nie ruszał, ja zaś czułem się tak, jakby ktoś zamknął mnie w klatce z tygrysem.
— Nic wam wszystkim do tego! — Krzyknąłem, niemal potknąłem się, starając się dopaść do klamki. — Wychodzę!
Przynajmniej próbowałem. Otworzyłem drzwi, w przejściu odbiłem się od szerokiej piersi Dantego. Krawiec patrzył na mnie z góry, w spojrzeniu błyszczała smutna rezygnacja.
— Pan doktor uprzedzał, że może być tak, że będziesz się stawiał.
Nie wierzyłem w to, co się właśnie działo. Pod wpływem impulsu próbowałem przedrzeć się obok mężczyzny, ten jednak złapał mnie, obezwładnił w okamgnieniu.
— Pomocy! — wrzasnąłem w ostatniej próbie, lecz na próżno.
Krawiec jednym ruchem zdarł mi ubranie z ramienia, momentalnie poczułem przykre ukłucie.
— To dla pańskiego dobra — powiedział Karim.
Chłód rozlewał mi się w ramieniu, niemal natychmiast mgła otuliła myśli, a ciemność zatańczyła na granicy widzenia.
— Obyś sczezł w piekle, demonie — wydusiłem ostatkiem sił, nim kompletnie odpłynąłem.


Obudziłem się na jakimś łóżku i chwilę zajęło mi zrozumienie, że nie znajduję się w posiadłości ani w żadnym znanym mi miejscu. Wspomnienia poprzedniego wieczora wypłynęły w końcu na powierzchnię wciąż zamglonego umysłu, momentalnie przywracając mi świadomość. Przekląłem w myślach wszystkich, z tym demonicznym doktorkiem na czele – to musiał być większy spisek, przecież w pojedynkę by czegoś takiego nie dokonał. Tak, ta sieć zaciskała się wokół mnie od dłuższego czasu, ja zaś nie byłem dość ostrożny i nie dostrzegłem tych wszystkich subtelnych machinacji. A najgorsze, że urna została na blacie w pracowni tak, jak ją zostawiłem. Czy ja w ogóle zamknąłem w końcu te drzwi?
Zakląłem, spróbowałem się podnieść, coś szarpnęło za nadgarstki.
Moi oprawcy byli o wiele ostrożniejsi ode mnie. Zostałem przypięty do łóżka pasami, zupełnie jak wariat z psychiatryka, czekający na lobotomię.
Musiałem się stąd jakoś wyrwać, musiałem wrócić do domu, do pracowni, do mojej urny. Tylko jak? Szarpnąłem za pas, spróbowałem wygiąć dłoń, pochylić się, sięgnąć zapięcia zębami. Oczywiście na próżno. Opadłem bezsilnie na poduszki.
Ten przeklęty konował pojawił się niedługo później.
— Widzę, że już się pan obudził. Doskonale.
— Wypuść mnie stąd. Pójdę z tym na policję!
— Pacjent zarażony chorobą tropikalną, który uciekł spod opieki lekarza. Racja, policja odstawi mi pana do gabinetu szybciej, niż ambulans — powiedział, zbliżając się do mnie z tacką w ręku. Spojrzałem na kieliszek z pigułkami, na kolejną strzykawkę, Karim kontynuował. — Oszczędźmy sobie tego, panie Silverthorn. Pana opór jest daremny.
— Nie będę brał żadnych leków.
— Tak właśnie myślałem, że pan to powie. — Cholernik postawił tacę, przysiadł na stołku. — Ma pan teraz wybór. Może pan albo wziąć leki jak kulturalny i cywilizowany człowiek, albo zawołam pana Shrivastavę, żeby je panu podał. To jak zrobimy?
— Powinni ci zabrać licencję!
— Nie pan o tym decyduje. A teraz słucham. Czy weźmie pan leki, czy mam niepokoić pana Shrivastavę?
Myśl o tym, że ten niemyty Hindus miał mnie dotykać sprawiła, że skręciło mnie w środku.
— Wezmę leki.
— Bardzo dobra odpowiedź.
Nie wiem, co połknąłem z tego kieliszka i chyba mnie to nie obchodziło. Przyszło mi do głowy, że gdybym poudawał, że się na wszystko godzę i mi się poprawia, ten przeklęty mężczyzna szybciej wypuściłby mnie do domu. To była jakaś myśl…
— Czy chce mi pan zadać jakieś pytanie, panie Silverthorn?
Popatrzyłem na niego ze zdziwieniem. Czy to była jakaś nowa gierka?
— Kiedy będę mógł wrócić do domu?
W tych nieludzkich oczach zalśniło rozczarowanie.
— Kiedy pan wyzdrowieje. A teraz proszę się nie ruszać. Nic nie będzie bolało.
Dostałem kolejny zastrzyk i znów zapadła ciemność.


Bardzo szybko straciłem rachubę czasu. Moje dni składały się… właściwie sam nie wiedziałem, z czego. Brałem jakieś leki, ramię mi już pewnie spuchło od kolejnych zastrzyków. Jadłem coś, ale potrawy zdawały się nie mieć smaku. Za każdym razem, gdy się budziłem, ktoś siedział przy moim łóżku. Pilnowali mnie.
Czasem siedział Raam, obracając jakieś koraliki w masywnych dłoniach, czasem siedział Arieth. Czytał mi gazetę, żebym się nie nudził, ale informacje ze świata niespecjalnie mnie zajmowały. Ioannis też przychodził, trzymał mnie za rękę. Początkowo chciałem mu się wyrwać, ale potem przywykłem do dotyku, pogodziłem się z tym. Przychodził i Ignis – siedział, nucił coś, a ja zasypiałem, ukołysany jego głosem. Przychodził też Dante, obrzucając mnie gniewnym i pełnym wyrzutu spojrzeniem, ale nie mówił wiele. I oczywiście Nico z Mari – oni siedzieli zawsze razem. Mari nalegała, że koniecznie chce mnie zobaczyć, opowiadała o tym, co w domu i jak przebiega jej ciąża, a Nico zostawał obok, pilnując, żebym ja sam nie zrobił niczego głupiego, nie zestresował Mari ani nie powiedział jej czegoś przykrego.
Karim oczywiście też przy mnie był. Zawsze pytał się na koniec, czy mam do niego jakieś pytanie, i czy chcę coś wiedzieć, ja zaś zawsze pytałem o to samo. I za każdym razem na twarzy lekarza malowało się rozczarowanie, a potem był zastrzyk i ciemność.
Odkąd mnie tu zamknęli, nie miałem żadnych snów.


Nie wiedziałem, która była godzina, kiedy się obudziłem. Z przyległego gabinetu dobiegało mnie niemrawe światło, a na wpół uchylone drzwi wpuszczały do pokoju szelest rozmów.
— Robię co w mojej mocy, ale to bardzo ciężki przypadek. Zmiany poszły naprawdę daleko. Jeszcze nie widziałem, żeby choroba osiągnęła takie stadium, a pacjent pozostał przytomny.
— Czy on już zawsze taki będzie? To mu się nie cofnie?
Rozpoznałem głos Raama. Pierwszy raz słyszałem w nim taką rozpacz.
— Tego nie wiem. Wiele zależy teraz od pana Silverthorna.
Zapadła cisza. Słyszałem, że ktoś pociąga nosem. Chyba Arieth.
— Napisałem telegram do ojca. Powiedział, że przyjedzie.
Oczywiście, że Nico też tam był.
— Jeśli trzeba by było jakiejś droższej kuracji, pieniądze nie są problemem.
Ignis jak zwykle nie przejmował się wydatkami – dla niego to były tylko środki do osiągnięcia celu. Uśmiechnąłem się lekko.
— Czyli zostaje nam po prostu trwać u jego boku… I czekać na… sami nie wiemy, na co.
Głos Ioannisa był wilgotny od łez.
— Nic innego nie pozostaje, przykro mi.
— Kurwa, nienawidzę bezsilności.
Poprawiłem się pod kołdrą, przymknąłem na powrót oczy i zapadłem w sen.


Spałem jeszcze więcej, ale niezbyt głęboko. Bez patrzenia rozpoznawałem, kto przy mnie czuwa. Raam zawsze pachniał tymi swoimi egzotycznymi przyprawami, a jego olbrzymie dłonie były gorące i suche w dotyku. Mamrotał coś po swojemu, otulał mnie ciepłem modlitwy ze swoich rodzinnych stron. Koraliki przemykały między grubymi palcami, gdy raz po raz prosił swoich bogów o opiekę i przewodnictwo.
Arieth jako jedyny siadał mi na łóżku. Ledwie się uginało pod nim, tak był drobny. Powiedział mi, że czytał gdzieś, że ten ołów z gazet jest niezdrowy, więc zapamiętał dla mnie wszystkie artykuły i może mi je opowiedzieć.
— Straszą nas z tym, że będzie jakaś wojna — powiedziałem, podsumowując jeden z nich.
— Nie wiem, może — odparł Arieth, patrząc na mnie tymi wszystkowiedzącymi, rozumnymi oczami. — Ale wiatr się zmienia.
Ignis nie byłby sobą, gdyby w pewnym momencie nie zaczął przychodzić z instrumentem i grać mi jakieś swoje kawałki.
— Słuchaj tego — powiedział, uderzył w struny, a ja zapadłem się między dźwięki, znajdując wśród nich spokój i ukojenie.
Ioannis przynosił mi swoje słodkie wypieki, zawsze miał też na podorędziu jakąś drobną, uroczą historię, po której nie mogłem się nie uśmiechnąć. Roztaczał wokół siebie tak miłą i łagodną aurę, że mimowolnie się rozluźniałem.
Nie zauważyłem momentu, w którym przestali przypinać mnie do łóżka.
Ojciec też się pojawił, razem z Mari i Nico. Nie pokłóciliśmy się. Wyglądał na bardzo zmartwionego.
Przyszedł kolejny dzień, kolejne tabletki i kolejne pytanie.
— Jest pan czegoś ciekaw? — spytał Bashar. — Ma pan do mnie jakieś pytanie?
Popatrzyłem na niego, nie mogąc pojąć, jak to się stało, że wcześniej o to nie spytałem.
— Gdzie jest Vi?


Virgil przyszedł do mnie następnego dnia.
Stanął w drzwiach, spięty i niepewny, a moje serce zatrzymało się na moment, gdy dostrzegłem, w jakim jest stanie.
Ciemne loki miał przyklapnięte i matowe, a to spojrzenie, zawsze pełne pogodnej radości, pociemniało i zszarzało zgryzotą. Podkrążone oczy, do tego zapadnięte policzki, wiszący na ramionach surdut. Dłonie mu drżały, dostrzegłem jakiś plaster kryjący pogryzioną, naderwaną skórkę.
I wtedy wróciły do mnie wspomnienia tego, jak go traktowałem przez ostatnie tygodnie. Człowiek, który od momentu naszego pierwszego spotkania był dla mnie miły i dobry, a w miarę, jak się do siebie zbliżaliśmy, otrzymywałem od niego jedynie ciepło i wsparcie, i teraz nie wyobrażałem sobie bez niego życia – życia, które on na dobrą sprawę dla mnie stworzył, lecząc każdą starą ranę w moim sercu i nie pozwalając mi ani na moment zwątpić w to, jak głęboko jestem kochany. Trwał przy mnie wiernie i znosił wszystkie przeciwności losu, a ja odpłaciłem się mu w taki sposób.
— Przepraszam — zdążyłem tylko wykrztusić, nim emocje wzięły górę i rozpłakałem się jak dziecko.
Vi znalazł się przy mnie w okamgnieniu. Wpakował się na łóżko, na mnie, zamknął w uścisku tak ciasnym, że myślałem, że połamie mi żebra.
— Vi!
— Seymour — wyszeptał gdzieś w mój bark, a potem też się rozpłakał.
Nie wiem, ile czasu tak trwaliśmy, zamknięci nawzajem w swoich ramionach, ile czasu łzy płynęły, mocząc wszystko dookoła. Ten płacz zmył ze mnie cały ból i żałość, wszystkie wyrzuty sumienia, bo Vi przegnał je swoim ciepłem i miłością. Życie wracało na swoje właściwe tory, gdy obudziłem się następnego dnia, z Virgilem zwiniętym na mojej piersi, nadal z butami na nogach, i w kompletnym chaosie skopanej pościeli.
Doktor Karim stwierdził, że już wyzdrowiałem, zgodził się, bym wrócił w końcu do domu.


Pozostała kwestia tej nieszczęsnej urny.
Doktor Karim oznajmił, że kontaktował się z zaprzyjaźnionymi egiptologami (nie podał jednak ich nazwisk). Przekazał im zapamiętane przez Arietha notatki – nie wydawało mi się, że mężczyzna zniknął wtedy w łazience na podejrzanie długo, ale nie winiłem go, że podstępem zakradł mi się do pracowni. Marzyłem o tym, by pozbyć się tego artefaktu z domu i ze wspomnień.
W każdym razie – egiptolodzy doktora Karima twierdzili, że tego typu fenomen, to znaczy chorobę tropikalną, którą można było złapać od zwykłego, nieożywionego przedmiotu, obserwowano już wcześniej i że jak na razie nie udało się znaleźć sposobu, by przedmiot uczynić bezpiecznym. Moim pierwszym pomysłem było, by w takim razie urnę odesłać profesorowi, objaśniając dokładnie sprawę, lecz doktor Karim kategorycznie tego zabronił.
— Mam… pewien sposób, jak sprawić, by nikomu więcej nie przydarzyło się coś takiego — powiedział ostrożnie, składając dłonie w profesjonalny, wystudiowany sposób. — Ukryję ją, z dala od ludzkiej ciekawości, a gdy przyjdzie czas i medycyna znajdzie odpowiedzi na nurtujące nas pytania, wtedy urna wróci do świata. Ma pan na to moje słowo.
Po dłuższych dyskusjach doktor Karim wziął w swe posiadanie również wszystkie szkice i notatki – nieprawdopodobne, jak przekonujący potrafi być ten człowiek i jak logicznymi argumentami się posługuje.
Zadziwiło mnie, że w chwili obecnej urna znów miała na sobie te same wzory, których odciski wykonałem w pierwszym dniu moich badań i nie przypominały one w żaden sposób tego, co wyrysowałem z niej później. Doktor wyjaśnił, że choroba tropikalna, która dotknęła zarówno mnie, jak i Nicholasa, musiała wywołać jakieś zaburzenia postrzegania. W sumie mnie to nie zdziwiło. Otrzymane przez nas wyniki nie miały najmniejszego sensu, więc jedyne, co można było sądzić to to, że popełnialiśmy błędy wynikające z choroby.


Koszmar powoli odchodził w niepamięć. Zostało mi tylko napisanie do profesora i wyjaśnienie w delikatnych słowach, dlaczego niczego nie mogę powiedzieć mu o urnie i dlaczego artefakt nie trafi na powrót w jego ręce.
Siedziałem przy biurku, otwierając kolejne listy profesora, które w swej chorobowej manii pozostawiłem bez odpowiedzi, i krzywiłem się na coraz to nowe zapytania, jak idzie mi praca i kiedy podzielę się jakimikolwiek wynikami.
— To będzie ciężki list — mruknąłem do siebie, z wahaniem sięgając po pióro.
Vi wstał ze swojego fotela, odrzuciwszy gazetę, podszedł bliżej, ja zaś instynktownie otworzyłem ramiona, pozwoliłem mężczyźnie rozsiąść mi się na kolanach. Uśmiechnąłem się, wtulając w ukochanego, po raz kolejny dziękując w myślach losowi za to, że postawił go na mojej drodze.
— Pomogę ci z nim, nie martw się.
Ścisnąłem Virgila jeszcze mocniej, dłoń sama odnalazła żebra, załaskotała je lekko. Vi poruszył mi się w ramionach, zaśmiał uroczo.
— Wiesz, że cię kocham? — spytałem.
Odkąd doktor Karim wypuścił mnie ze swojego gabinetu, pilnowałem, by mówić to Vi każdego dnia.
— Wiem, Seymour. Ja ciebie też. — Vi wtulił usta w moje włosy i trwaliśmy tak przez chwilę, nim rzeczywistość upomniała się o należną jej uwagę. — Pokaż mi te listy, odniesiemy się do wszystkiego, co tam profesor napisał.
Wskazałem dłonią chaos na biurku, dając Vi przyzwolenie na buszowanie w korespondencji. Mężczyzna wyciągnął pierwszą z brzegu kartkę, przebiegł ją wzrokiem. Przymknąłem oczy, wsłuchując się w bicie jego serca, gdy poczułem, jak Virgil spina się w sobie.
— Coś się stało?
— Profesor tu pisze, jak tę urnę w ogóle znaleziono — powiedział, napięcie dźwięczało w głosie.

…na samym dnie jaskini, wyobraża Pan to sobie? Była ukryta, zapieczętowana pod jakimś skalnym blokiem, ozdobionym malunkami niepasującymi do żadnej ze znanych kultur. Zupełnie tak, jakby ktoś nie chciał, żeby kiedykolwiek została odnaleziona! Ha, ktokolwiek to zrobił, musiał się srogo rozczarować. Ludzkiej ciekawości nic nie zatrzyma. Prędzej czy później dostaniemy się wszędzie, czy się to komuś podoba, czy nie!





Obrazek w nagłówku pochodzi z okładki gry The Room Three

Cytat w tytule: H. P. Lovecraft

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz