— Zahra! — krzyknął Dante, obejmując ramieniem oparcie fotela pilota, by nie odbijać się znów od ścian kokpitu jak piłeczka kauczukowa. Cheems darł się w tle, ściskając jakiś panel, Octavia pytała go, czy potrafi jeszcze głośniej, a Song Anowi wydawał się podobać krajobraz widziany przez wizjer kręcącego się, niekontrolowanie spadającego na planetę lwa. — Czy ty możesz wyrównać lot jakoś, do cholery?!
— No bardzo mi przykro — żachnęła się Zahra, walcząc z drgającymi sterami i wymownie zerkając na mężczyznę przez ramię swoim cyjanowym neonem — to znaczy nie, że błyskawicznie nie nauczyłam się perfekcyjnie obsługiwać kosmicznego czołgu w kształcie lwicy!
— Zahra! — wrzasnął ponownie, nagle przyuważywszy, co znajdowało się na ich trasie. — Wieża!
— Jaka wieża? — burknęła, zaraz szarpnęła desperacko za stery, gdy strzelisty, biały obiekt rósł niebezpiecznie szybko na ekranie. — Kurwa, wieża!
Telefon od Octavii nastawiał na usłyszenie o sytuacji w stylu „pobiłam do krwi jakąś dziewczynę w szkole i dyrektor teraz chce z tobą porozmawiać, bo jesteś za mnie odpowiedzialny, czy cokolwiek, nie wiem, o co mu chodzi”. Sianie rozpierdolu to było jedno, nie dać się złapać, to już coś zupełnie innego i Dante, niczym prowizoryczny, starszy brat, lazł do parku, w którym Octavię przyskrzyniła straż miejska albo inny ochroniarz złapał ją na kradzieży, wysłuchiwał i kiwał głową na polecenia mundurowych, że gówniarę trzeba jakoś ukarać za wybryki, po czym spierdalał w te diabły z dziewczyną, bez mandatu i ze skradzioną rzeczą pod pachą. Zwykle Octavia ratowała się sama, ale wymknięcie się co upierdliwszym kanarom, otaczającym ofiarę jak rozjuszone psy myśliwskie, nie zawsze było takie łatwe.
Zerknął na dzwoniące urządzenie, magicznie ożywione przez połączenie od Octavii. Jakoś nie zdziwiło go, że elektronika, zwykle padająca w towarzystwie Song Ana, jakimś cudem odbierała wiadomości dziewczyny z bezmiarem chujni pod skórą, bo kto jak nie monstrum złożone z piór i oczu miałoby być obojętne na rzecz tak przyziemną jak problemy elektroniki z włączaniem się czy łapaniem zasięgu. Jasnowłosy chłopak, siedzący naprzeciwko syrena w kawiarni i zajadający postawione mu ciastko, zaciekawił się fenomenem, zapytał, kto dzwoni, Dante odparł, że dla jego dobra będzie lepiej nie wiedzieć i kliknął zieloną słuchawkę.
— Aldente — rzuciła Octavia tym swoim mrocznym, niskim głosem, zniekształconym dodatkowo przez ledwo dychający telefon. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł mu po karku. — Potrzebuję twoich mięśni.
— Nie, Octavia — westchnął, nie pierwszy raz słysząc podobne słowa. Potarł palcami kąciki oczu. — Jeśli je zjesz, to nie wchłoniesz razem z nimi mojej siły.
— A z tym to już się pogodziłam — odparła, prawie zupełnie kryjąc cierpką nutę. — Ale i tak ich potrzebuję. Lwa musimy z Zahrą przenieść.
Dante zmarszczył brwi. No tak – telefon od Octavii nastawiał albo na wyciągnięcie ją z rozpierdolu, albo wejście z nią w rozpierdol.
— Lwa? Skąd macie jebanego lwa?
— Zahra znalazła — odpowiedziała lekko zirytowana, jakby zadawał najbardziej niedorzeczne i pozbawione znaczenia pytanie na świecie. — Pomożesz czy nie?
— Jakbym odmówił, to byś wyłaziła mi spod wanny przez najbliższy tydzień — westchnął.
— Z grubsza
— Cudownie.
Octavia rozłączyła się, chwilę później dosłała mu wiadomość ze swoją lokalizacją. Jakiś totalny wypizdów na obrzeżach miasta, gdzie dziewczyny znalazły pewnie przerośniętego kota, może dodatkowo zmutowanego jakimiś czarami, którego bardzo chciały zabrać do czyjegoś mieszkania, ale sierściuch okazał się uparty jak stado osłów, więc zaszczyt zostania podrapanym i pogryzionym miał przypaść mu. Odetchnął ciężko, spojrzał na szeroko uśmiechniętego Song Ana, wcale nie wiercącego się na krześle przez podekscytowanie wspomnianym w rozmowie lwem.
— Chcesz serio zobaczyć tego lwa? — mruknął syren.
Chłopak zerwał się na równe nogi.
— Tak!
Wypizdów okazał się, gwoli ścisłości, placem budowy.
Prezydent miasta czy inny chuj zarządził jakąś przebudowę autostrady, przez co masa koparek, podnośników, wiertnic i reszty blaszanego ustrojstwa walała się w biały dzień na rozkopanej ziemi, bo przecież budowa nie zając, robotnicy mogą kolejną godzinę przesiedzieć na lunchu i cieszyć się ostatnim miesiącem lata. Właściwie było Dantemu to na rękę – lepiej tak, niż musieć prześlizgiwać się z Song Anem między wkurwionymi na upał pracownikami. Przyjechali na miejsce różową strzałą, syren schował rower w krzakach, przykrył go gałęziami, a potem przeleźli przez ogrodzenie, postawione na szybko, nieuważnie i bez szczególnych zabezpieczeń, zaczęli błądzić między górami piachu. Octavia czekała przy jednej z koparek, Song Anowi zdawkowo się przedstawiła, po czym zaprowadziła ich prędko na drugą stronę budowy, do szerokiej i głębokiej na kilkadziesiąt metrów dziury i powodu, dlaczego pracę nad autostradą wstrzymano.
Lew okazał się, gwoli ścisłości… Kurwa, lwem.
Wielki i mechaniczny, ale bez wątpienia przypominał z wyglądu lwa siedzącego potulnie na tylnych łapach, z pochylonym łbem i ogonem jak gruby, żelazny sznur, zwinięty przy łapach. Nawet z tej kanciastej głowy wystawały po bokach metalowe wypustki robiące za uszy. Dante ściągnął okulary, zamrugał, spojrzał raz jeszcze na błękitny pancerz pokrywający szeroką pierś, złożone ze stalowych segmentów łapy, koci grzbiet oraz groźnie wyglądający pysk maszyny. Miraż nie zniknął, wręcz przeciwnie, zyskał nowe cechy, jak wijący się na karku lwa, czerwony ogon. Znad łba maszyny Zahra wychyliła głowę, z tej odległości mającą wielkość co najwyżej kropki postawionej długopisem, zamachała do nich.
— Octavia, co do chuja — mruknął.
— Ale słodki! — krzyknął Song An.
Jeśli nie wiesz, o co chodzi, to chodzi o pieniądze – Zahra, przebywająca z sobie tylko wiadomych powodów praktycznie poza miastem, natrafiła na plac budowy, a że wydawał się opuszczony, to pomysł z kategorii genialnych inaczej zaiskrzył między dwoma rogami jak żaróweczka. Zahra chciała zapierdolić koparkę i ją sprzedać. Jednak gdy dużo smakowitszy kąsek w postaci mechanicznego lwa pojawił się na horyzoncie, jej zainteresowanie błyskawicznie przeniosło się na tę bestię.
— Zahra mówiła, że było jeszcze jakieś pole siłowe wokół, ale jak podeszła to zniknęło — tłumaczyła Octavia, zjeżdżając razem z nimi robotniczą windą do dziury. — Więcej się nie wydarzyło, a jakoś ten złom na złomowisko trzeba zanieść. Ja miałam pomóc, ale w tej drugiej formie…
— Drugiej formie? — zainteresował się Song An.
— Nie pytaj — uciął szybko Dante.
— …nie mam rąk. Więc pomyślałam, że może ty dasz radę go przenieść.
Dante zerknął raz jeszcze na lwa, mogącego jednym pazurem przetrącić mu kręgosłup. Nie był pewien, czy czuć się bardziej docenionym, czy na nowo zaskoczonym sposobem pojmowania świata przez Octavię.
Przeszli od windy pod przednie łapy lwa. Syren nie znał się na wykrywaniu energii, wyczuwaniu aur, nie doświadczył nigdy podobnego zjawiska, lecz maszyna na swój sposób zdawała się przyciągać go do siebie, jakby miała mu coś do powiedzenia. Zmarszczył brwi, zawołał do wiercącej się na samej górze diablicy.
— Zahra, co ty odpierdalasz?!
— No jeśli nie damy rady jej przenieść — odkrzyknęła tamta, wspinając się na czubek głowy lwa — to może da się części zebrać! To sprawdzam, co można wykręcić! — Postukała pięścią w metal, lecz dostała jedynie głuchy dźwięk, spróbowała spojrzeć, co jest z boku łba. — Może śrubki chociaż?! Albo te ledy, czy co to jest, możnaAA…
Nie można było. Lew ożył.
Szarawe, prostokątne ślepia błysnęły nagle na żółto, mechaniczny odgłos pracujących złączeń wypełnił ciszę opuszczonego placu. Ziemia zatrzęsła im się do nogami, gdy maszyna zgrabnie i lekko, jakby te tony stali jej ani trochę nie wadziły, uniosła się na cztery łapy, kiwnęła łbem w górę, podrzucając Zahrę w powietrzu. A potem szczęki rozwarły się i połknęły dziewczynę, ślepia błysnęły przelotnie mocniej. Dante otworzył usta, zamknął, znów otworzył.
— Wpierdoliło Zahrę — mruknął.
— Zahra! — wydarła się Octavia, przybierając bojową postawę, gotowa w tym momencie rozebrać własnymi rękami maszynę na części pierwsze, byle wyciągnąć z niej przyjaciółkę.
Lew trwał krótką chwilę w bezruchu, po czym zafalował ogonem w powietrzu, ciekawsko przekręcił łeb w bok, ponownie otworzył pysk. I zaczął zbliżać go do nich.
— Kurwa, wpierdoli i nas! — krzyknął Dante, bez zastanowienia chwytając Song Ana pod pachę, szamoczącą się Octavię przerzucając przez bark i podejmując daremną próbę ucieczki. Ledwie pokonali tak kilka kroków, stalowe szczęki zagrodziły im resztę drogi, zamknęły ich w paszczy.
Przeturlali się po czymś, co miało imitować chyba język, Dante wylądował na brzuchu, Song An i Octavia na nim. Mężczyzna stęknął, czując wbijający mu się w krzyż łokieć.
Zahra, cała i zdrowa, ryknęła śmiechem z głośników.
— Zesraliście się, przyznajcie — parsknęła. Dante spróbował się rozejrzeć, dojrzeć cokolwiek. Wokół otaczały ich po prostu metalowe ściany tworzące wnętrze pyska, język, ten ciemny pas blachy na podłodze, podświetlał się błękitnymi prostokątami, a okrągła śluza, do której oznaczenia prowadziły, otworzyła się na słowa Zahry. — Zapraszam do mojego kokpitu.
— Co to, kurwa, jest?
Wnętrze głowy lwa naprawdę wyglądało jak jakieś centrum kierowania tą maszyną. Wygodne siedzenie, na którym rozwaliła się Zahra, znajdowało się przy dwóch drążkach robiących za stery, wokół migotały na niebiesko panele, każdy wyświetlający nieznane mu symbole, ciężkie do zinterpretowania wykresy i parametry. Szeroki ekran na samym przodzie pokazywał wyraźnie wnętrze wykopanej przez robotników dziury. Niby nigdy nie interesował się samolotami czy czymś w tym rodzaju, ale z pewnością żadna ze stworzonych w Novendii maszyn nie prezentowała się tak elegancko i futurystycznie jak to cacko.
— No to coś jest statkiem — powiedziała Zahra, pstrykając w jeden z drążków. — Że da się to pilotować chyba.
— Te przyciski są bardzo ładne… — odparł cicho Song An, patrząc na błyszczące kontrolki. Dante capnął chłopaka za kołnierz, przyciągnął go do siebie.
— Nic nie klikaj. — Wymierzył palcem w Octavię oglądającą drugą stronę kokpitu. — Ty nie jedz — polecił, w odpowiedzi dziewczyna pokazała mu środkowy palec.
Nagle czerwony ogon, kiwający się nieustannie, zamarł, Zahra złapała podłokietniki, wbiła szeroko rozwarte oczy przed siebie.
— Yyy…
— Co „yyy”? — mruknął syren.
Kolejny niezrozumiały dźwięk umknął z ust Zahry, diablica zabębniła palcami.
— Bo ja dzisiaj nie paliłam aż tyle, żeby to do mnie gadało w głowie. Warczało. Mruczało?
— I co niby mruczy? — zaciekawiła się Octavia.
— Że lecieć mamy gdzieś. Po kogoś, znaczy się. A potem gdzieś. Do zamku…?
— Serio nic dzisiaj nie paliłaś? — dopytał syren, Zahra wystawiła język.
— To co robimy? — zapytał Song An, o dziwo wylosowując najbardziej sensowne pytanie.
Czy logicznym było zostać i próbować zrozumieć, jak działa mechaniczny lew? Czy logicznym było posłuchać się jego wątpliwych wytycznych przekazywanych przez Zahrę? A czy logicznym było w ogóle przyjeżdżanie tutaj? Nie, nie i nie, więc Dante miał swoją odpowiedź. Charakterystyczny półuśmiech pojawił się na jego ustach, udzielił się również Zahrze.
— Wiecie — zaczęła, kładąc dłonie na sterach — bo zwierzęta są zwykle mądrzejsze od ludzi... I ogólnie fajniejsze… Ja tam bym się posłuchała.
Na decyzję reszty nie czekała. Czy tego chcieli, czy nie, teraz byli skazani na jej pilotowanie. Szarpnęła za drążki w przód, kokpit zakołysał się, donośny, zwierzęcy ryk zawibrował w powietrzu. Lew zniżył się na łapach jak do wyskoku, huk silników przeszył powietrze, a potem bestia wystrzeliła gwałtownie w górę, niosąc ich w przestworza z niepojętą szybkością i krzykiem całej drużyny.
Po paru nieudolnych zwrotach, rysowaniu bliżej nieokreślonych kształtów na niebie i wszelkich innych sposobach, które miały pomóc Zahrze załapać kierowanie lwem, w końcu zaczęli przemieszczać się po w miarę prostej linii.
— Gdzie my w ogóle lecimy? — zagaił syren, asekuracyjnie trzymając się fotela pilota, jakby znów miało zacząć rzucać.
— Nie wiem, to Blue wybiera kierunek.
Zaskakująco szybko Zahra zżyła się z maszyną, którą jeszcze chwilę temu chciała oddać na złom, a teraz nadawała jej imiona. Przy fotelu pojawiła się Octavia, druga dziewczyna jakoś wyprostowała się bardziej, złapała mocno, prawie profesjonalnie ster, przekonująco udając, że wie, co robi.
— Ej, czy to nie jest… — mruknęła Octavia, zmrużyła oczy. Dante powędrował za jej spojrzeniem, zerknął ponad okularami. No chyba nie.
— Cheems?
Tę durną łepetynę poznałby wszędzie, ale nie kojarzył, żeby gówniarz wyhodował sobie skrzydła na plecach, i to takie jeszcze oczojebne, błyszczące. Chyba do szybszego spierdalania przed nim.
— O, nasz ostatni pasażer — odezwała się Zahra. Kliknęła coś na najbliższym panelu, lwem szarpnęło, smuga błękitnej plazmy poleciała z pyska i o włos nie trafiła chłopaka. Czy tylko Dantemu się wydawało, czy naprawdę usłyszał jego pisk aż tutaj? — Ups, nie to.
Znów kliknęła, tym razem poprawnie, pysk rozwarł się, sam lew przyspieszył, łatwo zmniejszając dystans do Cheemsa. Chłopak zdążył się odwrócić i wydrzeć ponownie, nim metalowe szczęki pochłonęły go w całości. Zahra stuknęła w inny panel, jej głos wybrzmiał w pysku lwa. Zaczęła coś mówić o inwazji kosmitów i jeśli chłopak nie pójdzie w tej chwili za jej znakami, to pożre jego szczura (tę część podsunęła Octavia). Położenie Cheemsa szło określić na podstawie głośności jego krzyku, bo im bliżej kokpitu chłopak się znajdował, tym dosadniej Dante sobie przypominał, dlaczego miał kupić zatyczki do uszu.
Wrzask stał się w pewnym momencie nie do wytrzymania, wejście do kokpitu otworzyło się, ukazało Cheemsa z rozdziawioną buzią.
— AAA… Dante?! Octavia?
— I Song An, i Zahra, siemasz — odparł Dante, wskazując na uśmiechniętego chłopaka i ich pilota. Kiwnął brodą na skrzydła za plecami Cheemsa. — Ty zawsze takie miałeś?
— Długo by opowiadać — westchnął, skrzydła zniknęły mu mrugnięcie potem z pleców. Jasnowidz potoczył wzrokiem po wnętrzu maszyny. — A to…
— Nie wiemy. Ale najwyraźniej razem z nami masz się tego dowiedzieć.
— Ej. — Ściągnęła uwagę wszystkich Zahra. — Blue mówi, że mamy wszystkich i że chce lecieć przez tę dziurę
— Przez jaką… O, kurwa — mruknął syren, przelotnie zastanawiając się, ile jeszcze kurew będzie musiał dzisiaj rzucić.
Jeszcze chwilę temu przed nimi nic nie było – teraz błękitny okrąg lśnił na niebie, większy trzykrotnie od samego lwa, złożony z zawijasów łudząco podobnych do symboli widocznych na panelach w kokpicie, otaczał ciemną, poznaczony gdzieniegdzie jasnymi punktami płaszczyznę.
— Myślicie, że po drugiej stronie będzie ładnie? — zapytał Song An, błyszczącymi się oczami podziwiając zjawisko.
— Czas się przekonać. — Zahra ścisnęła stery, wysunęła je mocno w przód. — Dawaj, Blue, nam dziury niestraszne!
Rzuciło kokpitem, Dante nie złapał się w porę fotela, poleciał na śluzę, wyrżnął głową w metal.
— Zahr… — wycedził przez zęby.
— AAAAAAAA! — dokończył Cheems.
— Kurwa, wieża!
Przelecieć przez dziurę i trafić do zupełnie innej części wszechświata mógł każdy, ale okazało się, że wejście w atmosferę planety, do której lgnął lew, wcale nie było takie łatwe. W szczególności, gdy ktoś uznał to za genialny moment na próbowanie wykonania beczki, bo temu komuś zachciało się przed kimś zabłysnąć. Zahra straciła kontrolę, zaczęło nimi miotać i rzucać w każdą stronę. Fajnie, że szybko dotrą na ziemię; szkoda, że nie w jednym kawałku.
Zahra mocno pociągnęła do siebie za jedną dźwignię, zarzuciło tyłem lwa. Manewr jednak na wiele się zdał, i tak wpadli na wieżę, odbili się od niej i polecieli na ziemię, ciężko spadając na jeden bok, przewalając się zaraz na drugi, aż lew złapał jakoś równowagę i wyhamował, orząc łapami w piachu.
— Weź, ogranicz się do deskorolki może — stęknął Dante, podnosząc się z podłogi.
Wszystkim przewróciło flaki na drugą stronę (może poza Octavią, bo ona chyba flaków nie miała), ale mogli wstać i nawet stwierdzić, że nikt niczego nie złamał. Wylali się z pyska Blue prosto przed zamknięte wrota.
Otoczona czterema wieżami, choć te przypominały coś bardziej na kształt grubych, lwich pazurów, budowla pięła się w górę, równie strzelista i pięknie biała, co te pazury. Okazałe dzieło architektury było tak odległe w swym stylu, co Dantemu znane, że nie miał nawet do czego tego przyrównać. Zagwizdał cicho, z podziwem. A Blue niespodziewanie mu zawtórowała.
Lew ryknął, tupnął stalową łapą, a wrota odpowiedziały – rozjarzyły się po bokach na niebiesko i otworzyły.
— No. To chyba ten zamek — skwitowała Zahra.
Spojrzeli po sobie, a raczej drużyna zbiorowo spojrzała na Dantego, oczekując bardziej przewodnictwa czy kozła ofiarnego, nie był pewien. Prychnął, poprawił pogięty kołnierz koszuli i wkroczył w obszerny korytarz, mogący pomieścić dwa niebieskie lwy stojące na sobie. Symetryczny i dość pusty, cichy, jakby opuszczony, ciągnął się aż do wysokich schodów rozwidlających się w dwie strony.
— Lewo czy prawo? — rzucił przez ramię.
— Prosto! — zaproponował Song An.
Syren parsknął, popatrzył przed siebie. To też była jakaś opcja.
Weszli do pierwszego pomieszczenia, które udało im się znaleźć po drodze. Okrągłe, do tego niezbyt duże, miało elektroniczny panel na środku, ale nie reagował on na żadne ich próby kliknięcia czegokolwiek, dopóki Zahra się nie wkurzyła i nie walnęła po prostu pięścią w niego. Co prawda dalej nie dało się go używać, ale magicznie aktywowało to wysunięcie się półprzezroczystej, niebieskiej komory z ziemi. Jej przód schował się do boków z cichym syknięciem, odsłaniając wysokiego, smukłego mężczyznę, z opadniętymi powiekami i zastygłym wyrazem twarzy. Dante, cudownym przypadkiem stojąc najbliżej, złapał go w swoje ramiona, gdy ten westchnął cicho, bezwładnie osunął się w przód.
Głowa obcego wylądowała na jego barku, spiczaste ucho otarło się o obojczyk. Mężczyzna znów westchnął, otworzył wreszcie oczy, ukazując ich piękną, rubinową barwę, tę samą, co lśniące pod nimi, układające się w kształt litery v znamiona. Dante przyglądał się chwilę nieznajomemu, oniemiały, trafiony prosto w serce tym urokliwym wyglądem.
— Panie ładny, dzień dobry — zamruczał. Mężczyzna zmarszczył brwi, wyplątał się z silnych objęć syrena, wygładził ubranie.
— Ktoś ty? — zapytał, lustrując go władczym spojrzeniem.
— Wystarczy Dante. — Kieł błysnął w zabójczym półuśmiechu. — Ale „twój następny romans” też brzmi dobrze.
Nieznajomy nie drgnął, zamienił się w chłodny posąg obojętności.
— Niezmiernie interesujące.
— Tak jak brzmienie twojego imienia — ciągnął niezrażony Dante. Mężczyzna obejrzał się ponad jego ramieniem na resztę.
— Czy wy wszyscy jesteście dokładnie tacy sami?
— Nie — rzuciła Octavia.
— Nope. — Zahra pokręciła głową.
— Ani trochę — burknął Cheems.
— Tak. — Song An uśmiechnął się szeroko, po czym zerknął za skonsternowaną resztę drużyny, zmienił zdanie. — Znaczy nie.
Rubin zerknął na syrena, wciąż uśmiechającego się zalotnie, po czym nieznajomy zwrócił się do pozostałej czwórki.
— Jestem książę Bashar z planety Altea, a to jest Zamek Lwów, mój dom.
— Lwów? — odparła Octavia. — Ich jest więcej?
— Znaleźliście jednego lwa? — Książę uniósł brew, jakby zdziwiony ich osiągnięciem.
— Niebieski, ogromny, mruczy do mnie telepatycznie? — wyliczyła Zahra. — Tak, przylecieliśmy nim.
Bashar rozejrzał się po osobach zebranych w pomieszczeniu, przymknął oczy, nabrał głębiej powietrza.
— Czyli musicie być nowymi paladynami — mruknął, brzmiąc na dziwnie zawiedzionego.
— Czym? — Song An przekrzywił głowę.
— Paladynami Voltrona. Obrońcy wszechświata stworzonego przez moich ludzi, który składa się z piątki lwów.
— Jak lwy składają się w obrońcę? — dopytywał chłopak.
— Takie lego? — podsunęła Zahra.
Książę nie odpowiedział, miast tego podszedł do panelu, pospiesznie coś wstukał, przyjrzał się liczbom.
— Wygląda na to, że przez ostatnie pięćset lat trwałem w hibernacji, czekając, aż nowi paladyni pojawią się…
— Mam w takim razie szczęście, że na siebie trafiliśmy — odparł słodko Dante.
— …i stawią czoła Sarkonowi — dokończył mężczyzna, ignorując komentarz. — Los najwyraźniej chciał, byście to wy odnaleźli rozesłane po wszechświecie lwy i zasiedli za ich sterami.
Sarkon, jak wynikało z dalszego tłumaczenia księcia, był brutalnym imperatorem rasy Galran, który nie szczędził w środkach i swoich podwładnych, byle tylko osiągnąć dominację nad wszechświatem. Voltron, bojowa maszyna, jedyna zdolna do tego, by go powstrzymać, straciła pół stulecia temu swoich paladynów w walce z imperium, a ponieważ tylko konkretna grupa pięciu odważnych mogła przejąć stery lwów, bezpieczniej było odesłać je i poczekać, aż ci się zjawią, ściągnięci do zamku powołaniem.
— Chwileczkę — wtrącił się Cheory. — Mamy się bić z jakimś potężnym, niecnym królem kosmosu, siedząc w mechanicznych lwach, które składają się w wielkiego robota…
Cheems umilkł gwałtownie, trzepnięty w głowę przez Dantego.
— Słuchaj, co pan ładny mówi i przytakuj grzecznie — fuknął, zwrócił się do Bashara, oferując mu swój piękny uśmiech i błysk błękitnych oczu nad różowymi okularami. — Udamy się na poszukiwania lwów, książę — dokończył, skłonił się, wręcz słysząc, jak pozostali wywracają oczami. — A potem poradzimy sobie z tym całym Sarkonem.
Jak, nie miał pojęcia, ale nie odmawia się pięknemu mężczyźnie, gdy ten zwraca się do ciebie mianem wybrańca, nieważne ile niechęci w głosie przy tym słychać. I Dante zamierzał bardzo gorliwie przypilnować, by i reszta nie wywinęła się z zadania.
Nagle z podłogi wysunęła się druga komora, dyskusja ucichła. Oczy wszystkich zwróciły się na rudego mężczyznę z wąsem budzącego się właśnie ze swojej hibernacji. Poleciał trochę w przód, nie mając nikogo, kto by go złapał, stanął na chwiejnych nogach, rozejrzał się po pomieszczeniu. Coś w rodzaju groźnego błysku pojawiło się w spojrzeniu.
— Przygotujcie się na mój morderczy cios — wykrzyknął, unosząc pięści — wrogowie księcia!
— A ten to kto? — syknęła Octavia.
Bashar westchnął, tak jak ludzie mieli w zwyczaju wzdychać, gdy na horyzoncie pojawiał się nowy klaun, z którym trzeba było sobie poradzić.
— Coran. Doradca.
Lwów, ukrytych w różnych zakątkach kosmosu przed złym imperatorem, do odnalezienia mieli w sumie trzy. Jak wytłumaczył książę, nie były one tylko statkami kosmicznymi, ale maszynami z duszą i każdy miał nieco inny temperament, a charakter paladyna powinien pasować do jego lwa. Między sobą mieli ustalić, komu przypadnie który, by wysłać go przez tunel czasoprzestrzenny (dziury Zahry) na właściwą planetę.
Żółty lew, pancerny i bojowy, strażnik żywiołu ziemi, odznaczał się oddaniem dla swoich przyjaciół. Wykorzystywał gruby pancerz do obrony towarzyszy, zaś po transformacji robił za silną, stabilnie podtrzymującą resztę maszyn nogę. Był to łagodny olbrzym, który bez skargi przyjmował na siebie większość obrażeń, przy nim czuło się najbezpieczniej. Octavia w milczeniu zniosła ironiczne głosowanie, które wytypowało ją do przejęcia żółtego lwa, po czym lodowatym głosem oznajmiła, że zmiażdży ich kiedyś wszystkim tymi grubymi łapami. Zahra wkupiła się z powrotem w łaski, obiecując, że zabierze ją razem z Blue do żółtego.
Zielonego lwa cechowała łagodność i delikatność roślin, których był stróżem. Mały i zwinny, wykorzystywał inteligencję i spryt do pokonywania przeciwników. Song Anowi dali go chyba głównie ze względu na to, że brzmiał na najsłodszego lwa z całej piątki. Chłopak miał polecieć sam małym statkiem na planetę z maszyną i Dante nie mógł pozbyć się uczucia, że wysyła czterolatka na bojowe zadanie kupienia piwa staremu, ale mimo wszystko jemu ufał bardziej niż Cheemsowi.
Czerwony lew, gniewny jak ogień, najszybszy ze wszystkich pozostałych i najbardziej temperamentny, korzystał głównie ze swojej intuicji i uczuć. Nie wpuszczał po prostu do siebie paladyna – trzeba go było przekonać do siebie. Dante uznał, że poleci razem z Cheemsem po jego lwa, żeby ten przypadkiem nie zrobił sobie złego marketingu przed nim.
Czarny lew czekał w zamku, a jego hangar miał otworzyć się dopiero w obecności reszty lwów. Głowa drużyny, decydujący głos i przewodnik tego cyrku – Dante błysnął kłami, na swoją szeroką od ćwiczeń i charyzmy klatę przyjmując te tytuły.
Na planetach, poniekąd, nie mieli spotkać oporu z przejęciem lwa. Maszyny leżały gdzieś zakopane w jaskiniach, stały zarośnięte, przez ostatnie wieki nieodnalezione.
Cheems darł mu się koło ucha, biegnąc wydrążonym w wulkanie tunelem ku zaznaczonym przez księcia koordynatom i starając się unikać wystrzałów z wrogiej broni. Jeśli Dante potrzebował dodatkowego powodu, by podjąć się tej całej walki z Galrą, to właśnie go znalazł – chuje bardzo usilnie pragnęły przedziurawić mu koszulę razem z nim. Plazmowy pocisk przeleciał nad złotą czupryną, syren schylił się, warknął przekleństwo pod nosem, na oślep wycelował za siebie podkradzionym pistoletem.
Oboje dostali coś jak małe komórki, dzięki którym mogli nawigować w terenie albo łączyć się z resztą. Cheems swoją ściskał mocno w dłoniach, kontrolując ich trasę, gdy ta Dantego nagle obudziła się do życia połączeniem. Wyciągnął je z kieszeni, gdzieś czując nagły strach. Na holograficznym ekranie pojawiła się Octavia.
— Dante. Tutaj jest cały kult czczący tego lwa i oni teraz biją pokłony mnie. Czy możemy tu z Zahrą zostać?
— Co? Nie! — krzyknął, dając się odciągnąć gdzieś w boczny korytarz przez Cheemsa. — Macie lwa, to zasuwajcie do domu!
Octavia prychnęła.
— Ale zabawa z tobą. — I się rozłączyła.
Odetchnął, już chciał schować urządzenie, lecz to zadzwoniło ponownie. Song An. O nie, rozszarpie każdego, kto choćby tknął…
— Dante! — zawołał pogodnie chłopak, siedząc gdzieś w lesie. — Znalazłem lwa i nazbierałem takich ładnych kwiatków dla wszystkich!
Syren prawie wypierdolił o jakiś kamień, złapał wystawione skrzydło Cheemsa, ignorując jego protesty, podciągnął się pionu.
— Cudownie! — rzucił, wymuszając uśmiech. — Marsz też do domu!
Song An zniknął z ekranu, urządzenie wróciło do kieszeni, Dante z ulgą zauważył, że udało im się złapać jakiś dystans od tych fioletowych drani.
— Daleko jeszcze? — sapnął.
Cheems przyjrzał się mapie, spojrzał w lewo, zarył butami w ziemię.
— To tu! — krzyknął, wskazując ostatni, wąski korytarz.
Wbiegli do wykopanej sztucznie sali, gdzie niebo jaśniało im nad głowami, dzięki przekopaniu bocznych warstw wulkanu, a lawa wypływała wodospadem ze ściany, wlewała się w dwa różne koryta otaczające niczym fosa zwinnego, czerwonego lwa, czekającego grzecznie na swojego paladyna na wysepce pośrodku tego piekła.
— Wreszcie — westchnął. — Bierz mruczka i zawijamy się stąd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz