TW: śmierć zwierząt, krew, przemoc
Czy było jakieś lepsze uczucie od leniwego leżenia w trawie, z kupką siana pod głową, w otoczeniu mlaszczących i parskających koni?
Prawdopodobnie było, ale nie dla Eliasa.
Wspomniany wyżej mężczyzna zaraz po tym jak rozniósł jedzenie zwierzętom i zalał ich poidła wodą, legł wśród nich, pozwalając by letnie promienie słońca, musnęły jego już i tak ogorzałą skórę.
Lato zapowiadało się cudownie. Wreszcie można było zrzucić grube kurtki i przywdziać luźniejsze ubrania, nie martwiąc się tym, że złapie się jakieś cholerne choróbsko. Towarzysze czerwonowłosego również bardziej się ożywili. Nawet teraz mógł słyszeć dochodzący z niedaleka odgłos ich krzątania się po obozie i wesołe rozmowy. Prawdopodobnie powinien był pójść i pomóc im z rozstawianiem namiotów, ale nie mógł nic na to poradzić, że było mu tu tak dobrze. Tak, więc został na polanie, ukryty wśród koni i trawy.
Tak naprawdę to była pierwsza od dłuższego czasu chwila, kiedy mógł się zatrzymać i odsapnąć.
A wszystko przez tych przeklętych agentów rządowych.
Tak im się nie spodobała próba obrabowania banku przez grupę banitów, że aż musieli się rzucić za nimi w pogoń, niczym rozjuszone psy. Wnet w miastach i miasteczkach zostały rozwieszone listy gończe z podobiznami najbardziej rozpoznawalnych osób z gangu. W tym i jego. Wciąż bardzo wyraźnie pamiętał treść tego ogłoszenia.
"Elias. Nieznanego nazwiska i pochodzenia. Wyjęty spod prawa i notoryczny egzekutor gangu Edwarda Gallaghera. Poszukiwany za działalność przestępczą, taką jak morderstwa, rabunki. Ostatnio widziany w Saint Denis, podczas próby napadu na bank. Przewidziana nagroda – pięć tysięcy dolarów.”
Naturalnie, kiedy wiadomości tak szybko rozchodziły się po kraju i śmiałkowie skuszeni szybkim wzbogaceniem się ruszyli zapolować na społecznych wyrzutków, nie mieli wielu opcji do wyboru, dlatego uciekli i ukryli się w górach.
Było ciężko, nie, to mało powiedziane, mieli po prostu przejebane.
Stracili kilku ludzi z powodu zapalenia płuc i innych cholerstw, a niektórych zabrało zimno i głód, zanim nauczyli się wykorzystywać to, co dawały im mroźne tereny. Teraz po czterech miesiącach ucieczek i życia w ukryciu, w kraju w końcu o nich ucichło. Wzięli to za dobry znak i wrócili na słoneczne tereny Nowego Hanover, starając się, póki co nazbyt się nie wychylać. Ograniczali się na razie do lichwiarstwa i drobnych kradzieży, podróżując wzdłuż granicy stanu, aż nie dotarli do miasteczka Valentine. Elias wysłany jako zwiadowca znalazł w pobliskim lesie idealne miejsce do rozbicia obozu i tak właśnie się tu znaleźli. Wszystkie znaki wskazywały na to, że powoli wychodzili na prostą, jednak czerwonowłosy nie potrafił się pozbyć tej dziwnej myśli z tyłu głowy, że coś jest nie tak.
Nic dziwnego.
Ich lider – Edward Gallagher, człowiek, który dwadzieścia lat temu przygarnął wraz ze swoją prawą ręką Garrettem osieroconego Eliasa – od tego pamiętnego i nieudanego skoku zaczął się dziwnie zachowywać. W jego niegdyś genialne plany działania zaczęły wkradać się błędy i niepewności. Pytany o to, jak zapatruje się na przyszłość, nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Obiecywał bezpieczeństwo i wsparcie każdemu członkowi, jednak to nie było wystarczające, nie kiedy nie mieli pewności, co przyniesie następny dzień. Czy agenci nie przypomną sobie o nich? Co zrobią, kiedy zaczną kończyć się oszczędności? Potrzebowali konkretnego planu. Czasy się zmieniały i tacy, jak oni zaczęli zawadzać w wizji idealnego i cywilizowanego kraju. Mimo to Elias nigdy na głos nie sprzeciwił się Edowi. Za bardzo go szanował i podziwiał, żeby móc głośno wypowiedzieć swoje wątpliwości, dlatego spychał je na dno umysłu, zagłuszając tym samym swój wewnętrzny głos rozsądku.
– W końcu cię znalazłem. – Usłyszał kroki i nagle coś, a raczej ktoś zasłonił mu grzejące go słoneczko. Uchylił jedno oko, po czym od razu je zamknął. Sięgnął po leżący obok skórzany kapelusz i zakrył nim twarz. – Nie udawaj, że mnie tu nie ma.
– Przesuń się, a potem powiedz, czego chcesz. – Jego mruknięcie zostało przytłumione przez kapelusz, ale i tak można było usłyszeć w jego głosie nutkę niezadowolenia.
Drugi mężczyzna zaśmiał się, ale grzecznie spełnił żądanie czerwonowłosego i zrobił krok w bok.
– Ed kazał ci przekazać, żebyś pojechał do wdowy z Firwood.
Elias zsunął kapelusz i otworzył oczy. Początkowo oślepiło go jasne niebo i słońce, ale szybko się przyzwyczaił i spojrzał na stojącego nad nim mężczyznę.
Alastair uśmiechał się do niego łagodnie, a jego jasne włosy lśniły pod światło, dodając mu jakiejś wręcz nieziemskiej aury. Zielone oczy spoglądały pogodnie, a kurze łapki wraz z uśmiechem stały się bardziej widoczne, dodając charakteru i tak już przystojnej twarzy trzydziestolatka. Wyglądał, jak jakiś anioł, którego sam widok mógłby wynagrodzić wszystkie trudy i znoje ziemskiego życia.
Tylko że Elias nie wierzył ani w żadnych bogów, ani tym bardziej w anioły, ponadto bardzo dobrze wiedział, do czego pochylający się nad nim człowiek był zdolny i to nie w pozytywnym słowa tego znaczeniu.
– Już czas?
– Tak. Pójdę przygotować konie.
– Konie?
– Uznałem, że skoro prace nad obozem już zakończone, to przejadę się z tobą.
Elias nic na to nie powiedział, pozwolił mężczyźnie odejść, a sam znowu zamknął oczy. Po chwili usłyszał głośne stąpanie koni, które minęły go i poszły dalej, zapewne poprowadzone bliżej obozowiska, gdzie jasnowłosy mógł je przywiązać do belek i na spokojnie osiodłać.
Alastair był cztery lata młodszy od Eliasa i tak, jak on za szczeniaka został przygarnięty przez Edwarda i Garretta. Pamiętał to jak wczoraj, kiedy razem z Garrettem, który z cierpliwością godną świętego siedział z nim nad starym egzemplarzem „Alicji w Krainie Czarów” i uczył go czytać słowo po słowie, kiedy to nagle pojawił się Ed z brudnym jak świnia Alastairem. Od razu oznajmił pozostałej dwójce, że odnalazł chłopca w jakimś zapchlonym zaułku w Rhodes i nie mógł oprzeć się myśli, że będzie idealnym dodatkiem do ich i tak dziwnej rodzinki. Nie wspomniał, że tak naprawdę wychudzony dzieciak zainteresował go, nieudaną próbą opędzlowania jego kieszeni z drobniaków. Nie musieli w końcu wiedzieć wszystkiego.
Początkowo jasnowłosy zachowywał się, jak jakieś dzikie zwierzę. Powarkiwał jak przestraszony kundel i nawet kilka razy ugryzł Eliasa, który zawsze ze skwaszoną miną żalił się wieczorami Garrettowi na młodszego chłopca. Z czasem Alastair się na nich otworzył i zaczął nawet towarzyszyć czerwonowłosemu w lekcjach z czytania i pisania. Uczył się szybko i równie szybko rósł, wnet przeganiając swojego przyjaciela wzrostem, przez co ludzie często nie wiedział, który z nich był tak naprawdę tym starszym.
Tak, więc cała czwórka była pierwotnymi i fundamentalnymi członkami gangu, który dopiero z czasem zaczął się rozrastać, aż urósł do obecnego rozmiaru, licząc w sumie dwadzieścia pięć osób, nie biorąc pod uwagę ludzi spoza grupy, którzy z nimi okazjonalnie współpracowali.
– Elias! – Zawołany mężczyzna z cichym westchnieniem dźwignął się na nogi i ruszył w stronę obozu. Znalazł swojego towarzysza na jego skraju, czekającego przy uwiązanych koniach. – Pedro wydaje się być dzisiaj jakiś markotny, próbował ugryźć moje niczemu winne Jabłuszko. – Alastair pożalił się, przytulając się przy tym do swojej gigantycznej i czarnej, jak noc klaczy rasy shire.
Czerwonowłosy wzruszył jedynie ramionami i zbliżył się do swojego wierzchowca, który aż śmiesznie wyglądał w zestawieniu z Jabłuszkiem. Pedro był wyrośniętym kucem kaspijskim o siwej maści i tak, jak jego właściciel był drobnej budowy i przejawiał skłonności do lenistwa.
Elias poklepał go delikatnie po szyi, na co ten parsknął, jakby pytając, czy nie mogą jechać bez niego. Nie ma tak dobrze.
– Pójdę jeszcze po swoje rzeczy. Gdzie postawiliście mój namiot?
Jasnowłosy od razu wskazał mu palcem, w którym kierunku powinien znaleźć swoją kwaterę i pochwalił się, że jak zwykle będą sąsiadami. Elias zignorował jego uciechę tym faktem i odszedł. Przeszedł przez środek obozu, wymieniając się z niektórymi osobami uprzejmościami, niektórych też zbywając, obiecując, że wysłucha ich, jak tylko wróci.
Kątem oka zauważył wściekłą Ahvi kłócącą się o coś z Jarrelem, który z kolei przeżywał drugi dzień z rzędu potężnego kaca. Ed i Garrett siedzieli przy stoliku i omawiali coś między sobą, a kiedy go zauważyli, pomachali lekko w jego stronę, na co skinął w odpowiedzi głową.
Jak już stanął w swoim namiocie, klęknął przed mocarną skrzynią podróżną, która stała przed łóżkiem polowym i zaczął wyciągać najpotrzebniejsze przedmioty – bandolier i kaburę.
Po kilku minutach był już gotowy. Zarzucił jeszcze strzelbę na ramię i włożył srebrny rewolwer do kabury, po czym wrócił do Alastaira.
Wsiedli na konie i po wymienieniu się znaczącymi spojrzeniami, ruszyli w drogę.
Firwood było chylącym się ku ruinie gospodarstwem. Stodoła, w której jeszcze rok temu stały krowy, wyglądała jakby miała w każdej chwili się zawalić, kurnik świecił pustkami, a i dawne pastwisko zarosło metrowymi krzakami i chwastami. Sam dom również nie wyglądał zbyt zachęcająco.
Schody, a raczej deski, z których zostały wykonane, gniły i Elias musiał uważać, aby jego noga nie ześlizgnęła się do jednej z wielu powstałych dziur, które od razu zauważył też na ganku. Śmierdziało stęchlizną i grzybem, jednak to nie był jego problem. W końcu nie przyjechał tu przeprowadzać inspekcji.
Zapukał do drzwi i odczekał chwilę. Kiedy nie dostał żadnej odpowiedzi, zapukał ponownie, tym razem znacznie mocniej. Miał zamiar dostać się do środka niezależnie od tego, czy ktoś mu otworzy, czy nie.
Jednak po krótkim czasie usłyszał ciche kroki i drzwi uchyliły się delikatnie, a zza nich wyjrzał nieśmiało na oko siedmioletni chłopiec. Początkowo spoglądał zaciekawionym wzrokiem na gościa, lecz przestraszył się, jak tylko ujrzał jego broń przy biodrze i twarz wypraną ze wszelkich emocji.
– S-słucham?
– Czy twoja mama jest w domu?
Dzieciak zawahał się, obejrzał się za siebie, po czym nerwowo pokręcił głową na “nie”. Elias nie kupił tego. Postanowił wprosić się do środka. Odepchnął chłopaka od drzwi i przekroczył próg domu.
W głównym pokoju, przy stole siedziała kobieta. Wyglądała na starszą od Eliasa, ale mężczyzna dobrze wiedział, że to tak naprawdę – matowe i cienkie włosy, z drobnymi przebłyskami siwizny, podkrążone oczy i zapadnięte policzki – dodawały jej lat. Bębniła palcami o pozdzierany blat stołu.
– Emma Whitehead? – Gdy tylko zauważyła jego obecność, gwałtownie poderwała się z krzesła, które aż z łomotem upadło na podłogę.
– Kim pan jest? – odezwała się słabo, przyglądając się mu uważnie. Chłopiec w tym czasie obszedł go ostrożnie i podreptał prędko do matki, chowając się za nią i uczepiając się jej spódnicy.
Teraz kiedy stała, czerwonowłosy zauważył, że była od niego wyższa o głowę i przy tym chuda, jak patyk.
– Jestem od Franklina Fostera. – Podał personalia lichwiarza, który podróżował z nimi i zajmował się naciąganiem na pożyczki właśnie takich desperatów, jak ona. – Przyjechałem po spłatę długu.
Wdowa pobladła.
– Niestety… Nie mam aktualnie żadnych pieniędzy…
– To nie jest coś, co chciałem usłyszeć.
Kobieta położyła kościstą dłoń na czuprynie syna, próbując uspokoić dziecko, które zacieśniło uścisk na jej ubraniu.
– Ja wiem… Przepraszam, czy mógłby pan dać mi więcej czasu? Naprawdę nic nie mam… – błagała, a w jej oczach stanęły łzy.
– To się zaraz okaże – mężczyzna odparł beznamiętnie i ruszył pewnym krokiem do najbliższej szafki w zasięgu wzroku.
– Proszę! Nic pan tu nie znajdzie! Po śmierci męża ledwo mamy co z synem do garnka włożyć…
– Nie obchodzi mnie to. Pożyczyliśmy ci pieniądze i nadszedł czas ich zwrotu. – Otworzył pierwszą szafkę i zaczął przetrząsać ją w poszukiwaniu jakiś cennych rzeczy, które mogłyby, chociaż częściowo pokryć zaciągnięty przez wdowę dług. Nie mógł przecież wrócić z pustymi rękoma.
Jednak nic nie znalazł. Przeszukał każdy mebel w pokoju, zajrzał także do innych pomieszczeń, czując, że z każdą minutą tylko marnuje tu swój czas. W pewnym momencie zestresowany tym wszystkim chłopiec zaczął chlipać w akompaniamencie zatrzaskiwanych szuflad i drzwiczek. Matka tuliła go do siebie, z niepokojem śledząc każdy ruch banity.
Elias był cholernie zawiedziony. W tym domu nie było ani jednej rzeczy wartej spieniężenia, że aż ciężko było mu w to uwierzyć.
– Mówiłam… – szepnęła kobieta, kiedy Elias stanął trochę bezradnie w głównym pokoju. Chłopiec się uciszył i aktualnie siedział na kolanach rodzicielki, która głaskała go uspokajająco po plecach.
– Na pewno coś schowałaś. – Wbił w nią pusty wzrok i sięgnął do kabury. Wdowa nie zdążyła nawet zareagować, kiedy ten w przeciągu ułamka sekundy chwycił rewolwer i wycelował w jej głowę. – Radziłbym ci współpracować.
Pani Whitehead zamarła przerażona na krześle i nieświadomie objęła syna w ochronnym uścisku.
– Nie krzywdź mojej mamy! – chłopiec zapiszczał.
– N-nic nie mamy! Przysięgam na życie własnego syna!
Elias niewzruszony położył palec na spuście.
Siedząca przed nim kobieta zaczęła histerycznie płakać.
– Proszę…!
Nagle czyjaś dłoń złapała go za uniesiony nadgarstek.
– Nie wtrącaj się. – Elias ostrzegł Alastaira.
– Opuść broń. I tak nic z nich nie wyciągniesz. Daj im jeszcze trochę czasu.
Czerwonowłosy spojrzał na swojego towarzysza. Mocno ściągnięte brwi i stanowczy wzrok – mężczyzna już nie wyglądał tak łagodnie, ale wciąż był zabójczo przystojny. Elias miał ochotę dać mu za to w gębę.
– Eliasie…
– Niech cię diabli, Alastair… – Opuścił rękę i gładko wsunął rewolwer do kabury. Ostatni raz zerknął na roztrzęsioną wdowę, po czym wymaszerował z domu.
Jasnowłosy odetchnął cicho i gdy tylko drzwi zatrzasnęły się z hukiem, uśmiechnął się lekko do Emmy i jej syna. Wiedział, że puste słowa obietnicy „wszystko będzie dobrze” nic nie dadzą, dlatego sięgnął do kieszeni i wyciągnął kilka papierowych banknotów. Położył je na stole.
Alastair, patrząc na nich, przypomniał sobie, dlaczego brzydził się lichwiarzami pokroju Franklina. Tacy jak on potrafili wpędzić niczemu winnych ludzi do grobu. Choć w sumie sam nie był wcale taki lepszy. Może nawet był gorszy.
Bez słowa odszedł i dołączył do Eliasa na zgniłym ganku. Starszy banita popalał sobie papierosa, wpatrując się gdzieś w dal.
– Poczęstujesz mnie?
Elias rzucił w niego pudełkiem.
– Dzięki… – Wygrzebał sobie jedną fajkę, włożył ją do ust, a opakowanie schował. – Użyczysz mi ognia?
Zero reakcji.
Czerwonowłosy ewidentnie go ignorował, ale nie miał zamiaru się tym ani trochę przejmować. Chwycił go nagle za podbródek i nachylił się, na tyle by ich papierosy się ze sobą zetknęły. Wykorzystał tę chwilę, by spojrzeć mu w oczy i uśmiechnąć się zawadiacko. Elias przyzwyczajony do jego śmiałych posunięć nawet nie drgnął, pozwalając, aby końcówka jego fajki się rozżarzyła, potem odepchnął go lekko.
Alastair zaciągnął się i puścił dymek.
Postali chwilę w zupełnej ciszy.
Jasnowłosy nagle poczuł na sobie spojrzenie mroźno niebieskich oczu. Zerknął w stronę towarzysza z uniesioną w niemym pytaniu brwią. Elias wyjął papierosa z ust i z tym jego standardowym spokojem w głosie oznajmił:
– Dobrze wiesz, że ona nie zdobędzie tych pieniędzy.
Alastair nic nie odpowiedział. Elias rzucił niedopałek na deski i przygniótł go podeszwą.
– Zmiękłeś.
– Eli! Al! Kolacja! – Gdy tylko dojechali do obozu, na ich powitanie wybiegła mała blondyneczka. Uśmiechała się od ucha do ucha, czekając aż tylko zsiądą z koni.
Wtedy zaatakowała.
Uczepiła się nogi czerwonowłosego i przytuliła się do niej, a następnie zaczęła szarpać za nogawkę, próbując zaciągnąć mężczyznę w głąb obozu.
– Poczekaj Leoro – Elias poczochrał ją po włosach i zerknął w stronę Alastaira. Ten jedynie uśmiechnął się i ruchem ręki nakazał mu pójść za dziewczynką, dając mu do zrozumienia, że zajmie się rozsiodłaniem wierzchowców. – No dobrze, chodźmy.
– Gdzie byliście? – Leora zaszczebiotała, prowadząc go w kierunku wielkiego gara, zawieszonego nad paleniskiem. Większość już pewnie była po posiłku, ale mógł zauważyć jeszcze kilka osób nachylających się nad potrawką przygotowaną przez Dziadka – ich kucharza.
– Mieliśmy robotę do wykonania. A teraz powiedz mi lepiej, czy już jadłaś.
– Tak! Było pyszne!
Jeszcze miesiąc temu wszyscy się bali czy sześciolatka zdoła przeżyć zimę. W czasie ich pobytu w górach złapała przeziębienie i każdy tylko miał nadzieję, żeby nie przerodziło się to w zapalenie płuc. Było z nią źle, mimo to zaskoczyła ich wszystkich. Szybko wyzdrowiała i potem starannie opatulona w kilka warstw futer spędzała w większości czas na nauce z Garrettem.
– Jedz! Jedz! Szykuje się zabawa! – Elias z już pełnym talerzem usiadł przy wolnym stoliku. Po zapachu dania wiedział, że Dziadek się dzisiaj postarał.
– Zabawa?
– Tak! Mama mówiła, że wieczorem będziemy świętować!
– Racja, Ed coś o tym wcześniej wspominał. – Wtrącił się nagle Alastair, który już po ogarnięciu koni dosiadł się do czerwonowłosego ze swoją porcją. – Powiedział, że zasługujemy na, choć odrobinę rozrywki po tych ciężkich miesiącach.
Cóż, to było do przewidzenia.
Leora wdrapała się na kolana Eliasa i zaczęła streszczać obu mężczyznom cały swój dzień, co robiła, co jadła, aż do momentu kiedy pojawił się Jarrel i z głośnym stęknięciem postawił na stoliku skrzynię wypełnioną alkoholem.
– No! Szybko zajadajcie! Chłopcy przywieźli z Valentine cały wóz tych dobroci. – Wskazał na skrzynkę. – I trzeba im pomóc to rozładować.
– Po co nam aż cały wóz? – Elias zmarszczył brwi i spojrzał na szczerzącego się mężczyznę.
– Po to, by móc wszystkiego po trochu spróbować!
– Czy ja też będę mógła? – odezwała się Leora.
– Nie. – Trzej banici odpowiedzieli jednocześnie. Zaraz potem Alastair dodał. – Wystarczy nam już jeden alkoholik. – Spojrzał znacząco na Jarrela, który wybuchnął śmiechem.
– Oj! Dajcie już spokój. Nie jestem alkoholikiem. Tylko… – Zawahał się, myśląc, jak inaczej nazwać jego niezdrową relację z alkoholem. – Nadmiernym degustatorem! – Puścił im oczko, po czym zadowolony z siebie odszedł, aby szukać kolejnych chętnych do rozładowania wozu.
– Dobre sobie – Elias prychnął pod nosem, po czym zebrał swoje i Alastaira puste naczynia, aby wrzucić je do wiadra, w którym piętrzyły się już inne gary. W międzyczasie Leora poleciała do swojej mamy – Lucy – aby pomóc jej zrobić pranie i przy okazji skorzystać z okazji, by zamoczyć stopy w płynącej nieopodal rzece. Jej ojciec – Simon – został zwerbowany przez Jarrela do przenoszenia skrzynek.
Czerwonowłosy już miał też zamiar wziąć się do roboty i pomóc w przygotowaniach, jednak nagle pojawił się przed nim Franklin. Stary, pomarszczony człowiek, ubrany w eleganckie ubrania, które musiały kosztować ładną sumkę. Sumkę, którą zarobił na biednych ludziach, których początkowo nęcił pożyczkami, a potem wykańczał ogromnymi odsetkami, kiedy nie potrafili spłacić długu na czas. Bywały takie dni, takie w sumie jak dzisiaj, kiedy kazał wysyłać Eliasa, do straszenia dłużników, a w razie gdy byli całkowcie spłukani, zabrać z ich posiadania, to co wydawało się być wystarczająco cenne. Jednak Eliasowi zaczynało się to już nudzić i irytować.
– Eliasie, udało ci się odzyskać pieniądze? – Franklin przystąpił do ataku, a czerwonowłosy westchnął ciężko. Kątem oka zerknął na stojącego przy nim Alastaira. Uśmiechał się niewinnie, ale Elias podświadomie czuł, czego jego przyjaciel po nim oczekuje.
– Nie – odpowiedział spokojnie.
– Nie? Ale jak to? Napotkałeś jakieś problemy?
– Nie.
– Więc o co chodzi? – Staruszek zmarszczył brwi, wyraźnie niezadowolony z toku tej rozmowy.
– Dług został umorzony.
– Co?! – Twarz mu poczerwieniała. – Kto niby tak powiedział?!
– Ja.
Jedno spojrzenie wystarczyło, by Franklin cofnął się o krok, przełknął głośno ślinę i poluzował muszkę. Chciał coś powiedzieć, wykłócać się, jednak dla własnego dobra milczał, nie chcąc jeszcze bardziej podpaść niższemu mężczyźnie. Alastair posłał lichwiarzowi triumfalny uśmieszek.
– Znajdź sobie innego chłopca na posyłki – Elias rzucił jeszcze na odchodnym i ruszył w stronę wozu. Alastair deptał mu po piętach.
– Zmiękłeś – jasnowłosy szepnął do niego z lekkim przekąsem i zaczepnie uniesionymi kącikami ust.
– Spierdalaj.
Zaczynało już zmierzchać, kiedy w końcu zebrali się wokół ogniska. Za siedziska służyły im zwierzęce skóry i rozstawione pieńki, dodatkowo okryte miękkimi kocami.
Jarrel dopijał już swoje czwarte piwo i wyglądało na to, że za następny cel obrał sobie butelkę whisky. Ahvi siedziała obok niego na krowiej skórze i co chwila rzucała w niego groźne spojrzenia. Elias i Alastair siedzieli tuż obok nich, młodszy trzymał w rękach gitarę, na której grał jakieś losowe melodie. Ed i Garrett siedzieli na pieńku razem z rodzicami Leory, która z kolei siedziała na kolanach Małego Johna – młodego czarnoskórego mężczyzny, który dołączył do nich niedługo przed incydentem z bankiem. Dziadek krzątał się tam i z powrotem przynosząc każdemu jedzenie i picie, aż w końcu sam Ed kazał mu usiąść na tyłku, by trochę odpoczął i nacieszył się towarzystwem. Poszczególne osoby krążyły po obozie, czy też siedziały przy rozstawionych stoliczkach, gdzie pili za zdrowie towarzyszy, ale dużo członków zebrało się właśnie wokół ogniska, skuszeni ciepłem od niego bijącym i wręcz panującą wokół niego domową atmosferą.
– Zaśpiewajmy coś! – Zaproponowała Ahvi, a jej pomysł spotkał się z ogólnym poparciem.
– Tylko błagam, Eliasie – odezwał się Jarrel. – Ty lepiej nie śpiewaj. Nie chcemy, by konie nam zaczęły padać.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Tylko nie Elias. Siedział cicho i nawet powieka mu nie drgnęła. Alastair szturchnął go lekko łokciem, na co ten tylko coś burknął pod nosem.
Ahvi zaczęła nucić.
Alastair szybko rozpoznał piosenkę i zaczął wygrywać spokojne nuty. Dołączył się do śpiewania wraz z innymi członkami gangu.
– I ain't got no father.
Elias obserwował swoich towarzyszy. Ich twarze oświetlone przez ciepłe płomienie, lśniące oczy i usta rozchylone w nuceniu.
– I ain't got no father.
Zerknął na mężczyznę po swojej prawej stronie. Patrzył, jak palcami muska struny, grając równie dobrze, jak strzelał.
– To buy the clothes I wear.
Podziwiał go w cichym zachwycie. Rozluźnionego i dobrze bawiącego się z resztą.
– I'm a poor lonesome cowboy.
Alastair pochwycił jego spojrzenie. Przestał śpiewać i uśmiechnął się do niego promiennie. Elias szybko odwrócił wzrok i poczuł, że zrobiło mu się trochę za gorąco. A może mu się tylko wydawało?
Pozostali śpiewali dalej.
And a long ways from home.I ain't got no mother,To mend the clothes I wear.I ain't got no sister,To go and play with me.I ain't got no brother,To drive the steers with me.I ain't got no sweetheart,To sit and talk with me.I'm a poor lonesome cowboy,And a long ways from home.
Wydawało się, że każdy miło spędzał czas, zapominając o ostatnich mrocznych miesiącach i pełnych niepewności dniach. Dalej nie wiedzieli, co ich czeka w najbliższej przyszłości, jednak noce, takie jak ta, wzbudzały nową nadzieję i chwilowe poczucie bezpieczeństwa.
Zaczęli śpiewać inne piosenki. Godzina upłynęła w miłej atmosferze, jednak Elias potrzebował chwili wytchnienia. Opuścił towarzyszy i oddalił się od ogniska. Poszedł między drzewa, poruszając się powolnym tempem, do momentu aż jego wzrok przyzwyczaił się do panującego wokół zmroku.
Kilka metrów od obozu znalazł niewielkie urwisko. Podszedł bliżej i spojrzał na widok rozpościerający się pod nim. Mógł zauważyć drogę prowadzącą wzdłuż lśniącej w blasku księżyca rzeki, drzewa i nawet kilka jeleni wirginijskich, skubiących trawę i nieświadomych obecności mężczyzny. Prawie im pozazdrościł takiego spokojnego i beztroskiego życia.
Elias westchnął cicho i spoczął na głazie nieopodal.
Nie wiedział, ile tak naprawdę tam siedział. Jelenie zdążyły się najeść, przejść przez rzekę i zniknąć między drzewami, a on nadal się nie ruszył.
Momentami dochodziły do niego odgłosy zabawy, ale nie miał jeszcze ochoty, by wracać do swoich. Powinien siedzieć tam z nimi i dobrze się bawić, ale był jakiś taki wyprany z sił i emocji. Czuł się w niezrozumiały dla siebie sposób przytłoczony i trochę nawet zmęczony tym odwiecznym uciekaniem i walczeniem o przetrwanie w świecie, który na każdym kroku przypomina takim jak on, że tu nie pasują. Świecie, który stara się ich pozbyć, tylko dlatego, że robią to co robią, by wiązać jakoś koniec z końcem.
Tak, więc siedział, odpoczywając i jednocześnie starając się nie myśleć za dużo, by po prostu nacieszyć się chwilą spokoju zesłaną łaskawie przez los.
– Co tu tak sam siedzisz? – Odwrócił się, żeby spojrzeć na wyłaniającego się zza roślinności Alastaira. Nie miał już przy sobie gitary, ale za to przyniósł dwie butelki piwa. Usiadł obok niego na kamieniu i wcisnął mu do ręki alkohol. Elias spojrzał na etykietę przyklejoną na butelce. – Amber ale. – Poinformował go przyjaciel i czerwonowłosy mógł teraz poczuć unoszącą się od niego słodkawo-kwaśną woń, co sugerowało, że Alastair już był po co najmniej jednej butelce. – Ma karmelową nutkę, posmakuje ci i raczej nie powinno cię zwalić z nóg – dodał z zaczepnym uśmieszkiem.
Elias nie był największym fanem alkoholu, a raczej nie był fanem skutków ubocznych, które mu doskwierały podczas jego picia, dlatego nie śpieszył się z napoczynaniem swojego napoju i po prostu spojrzał przed siebie.
– Więc… Coś cię trapi? – Zagadnął znowu jasnowłosy, po czym wziął duży łyk piwa.
– Nie.
– To… Czemu tu siedzisz?
Starszy banita wzruszył jedynie ramionami i na chwilę zapadła między nimi cisza, przerywana szumieniem liści i innymi odgłosami natury. Alastair znowu pociągnął łyk z butelki, spojrzał w niebo i z rozmarzonym wyrazem twarzy zaczął mówić:
– Wiesz… Tak czasem się zastanawiam, czy nie byłoby lepiej rzucić to wszystko w cholerę, oszczędzić trochę pieniędzy i kupić kawałek ziemi, w jakimś spokojnym miejscu, może nawet na odludziu…
– Co? – Elias był szczerze zaskoczony, że takie rozważania w ogóle wyszły z ust jego przyjaciela. Nie rozumiał, jakby mógłby w ogóle zostawić to wszystko za sobą. Gang, który był dla niego jak jedna wielka rodzina? Mężczyzn, którzy go wychowali, jak własnego syna i którym powinien być bezgranicznie wierny? A może tylko Elias patrzył w ten sposób na te rzeczy? – I co niby byś zrobił z taką ziemią?
– A bo ja wiem? Pewnie zostałbym farmerem, hodował zwierzęta, trochę bym posiał kukurydzy, czy coś… W odróżnieniu od naszego życia wydaje się to być takie… Miłe? – Czknął cicho i zerknął na drugiego mężczyznę.
– Oszalałeś.
– Być może, ale pomyśl tylko! My, przytulny domek, stado słodkich krówek, kurki latające po podwórku…
– My? Czyli tylko ty i ja? – Elias uniósł jedną brew i uśmiechnął się lekko.
– Co?! Nie, znaczy, pewnie! Nie miałbym nic przeciwko, ale myślałem bardziej o większej grupie, ale… Eeee… Ja… – Zrobił się cały czerwony i zamknął usta, nie chcąc się jeszcze bardziej ośmieszyć.
Czerwonowłosy zaśmiał się wesoło i położył dłoń na ramieniu mężczyzny.
– Spokojnie, tylko się z tobą droczę.
Alastair spiął się nagle i zrobił się podejrzanie cichy, a Elias, jak to on, nie potrafił odgadnąć jakie emocje dusił w sobie siedzący obok niego przyjaciel. Nigdy nie był w tym dobry. Zabrał więc rękę i postanowił otworzyć swoje piwo, dając młodszemu czas na poukładanie swoich myśli.
– Eliasie… Ja… – Banita zaprzestał walkę z korkiem zabezpieczającym ustnik i spojrzał na Alastaira, który patrzył na niego ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy. – Naprawdę nie miałbym nic przeciwko, gdybyśmy to byli tylko ty i ja. – Nachylił się lekko w stronę Eliasa, tak że ten czuł jego oddech na swojej twarzy. Serce Eliasa zrobiło przerażający dla niego samego fikołek i zaczęło walić o żebra, jakby co najmniej uciekał przed ścigającymi go stróżami prawa. Nie, nawet wtedy nie biłoby tak mocno i szybko, jak teraz.
– Jesteśmy bandytami, Alastair. Nie jest i nigdy nie było nam pisane zostać farmerami. To by po prostu nie wyszło.
Mina młodszego mężczyzny opadła, jakby Elias właśnie uderzył go w brzuch. Odsunął się nieznacznie, po czym bez słowa pomógł Eliasowi z otwarciem butelki. Potem pochłonęła ich cisza, kiedy to siedzieli w milczeniu, popijając piwo i udając, że ta rozmowa nie miała miejsca.
Przynajmniej czerwonowłosy tak sobie wmawiał, ignorując ten smutny uśmiech, który pojawił się na ustach jego towarzysza.
– Musimy poćwiczyć nad twoim celem – oznajmił Elias, kiedy razem z Małym Johnem szli przez obóz. Starszy taszczył na ramionach zabitą sarnę. – Za bardzo trzęsą ci się ręce i nie panujesz nad swoim oddechem. I przede wszystkim nie możesz się wahać. – Mężczyzna rzucił martwe zwierzę na stół stanowiska Dziadka, który od razu do nich podszedł, gdy tylko ich zauważył.
– Widzę, że łowy były udane. – Dziadek spojrzał na zdobycz i mruknął z uznaniem.
– Tak, ale to nie był czysty strzał – odparł z lekkim smutkiem w głosie Mały John i dotknął dłonią boku zwierzęcia, gdzie kula wbiła się i uszkodziła wewnętrzne organy, sprawiając, że sarna przez kilka minut się wykrwawiała i męczyła, nim zdążyli do niej podejść, by skrócić jej cierpienie. – Poza tym nikt nie kupi podziurawionej skóry, więc się tylko zmarnuje…
Elias poklepał go pocieszająco po plecach. Nie był ekspertem w podnoszeniu na duchu, ale starał się, jak tylko mógł.
– Następnym razem pójdzie ci lepiej, nie przejmuj się. – Poczochrał go jeszcze po ciemnej czuprynie. – Dzięki niej wszyscy dzisiaj pójdą spać z pełnymi brzuchami, a ze skórą pomyślimy jeszcze, co zrobimy. A teraz idź się trochę obmyć, ja zostanę i pomogę Dziadkowi.
Chłopak uśmiechnął się lekko i skinął głową, po czym odszedł, pozostawiając banitę i kucharza samych.
– Młody jest wrażliwy – zauważył Dziadek, szykując już noże.
– To nic. Lepiej być trochę wrażliwym, niż być takim zimnym skurwielem, jak ja – mruknął beznamiętnie i spojrzał na swoje zakrwawione ręce, które nie raz bez najmniejszego zawahania odbierały ludzkie życie. I to w idei czego? Pozornej wolności? Przetrwania? Raczej nie było żadnego dobrego wytłumaczenia dla zabijania.
– Myślę, że jesteś dla siebie zbyt surowy… Nie jesteś aż takim skurwielem, jak to sobie wyobrażasz. Jest w tobie też coś dobrego. – Dziadek podał mu naostrzony nóż. Elias przyjął go, ale nic już nie odpowiedział i tak niezbyt przekonany słowami starszego mężczyzny.
Już miał zamiar rozpocząć cięcie wzdłuż linii brzucha, kiedy w obozie zrobiło się głośno. Zaalarmowany, odwrócił się i rozejrzał się, od razu dostrzegając małą grupkę ludzi, zbierającą się wokół jednego człowieczka. Elias zmrużył oczy, kiedy zorientował się, kim była ta postać.
– Cholera… Dan wrócił – mruknął pochmurnie kucharz.
Dan Floyd. Był kilka lat starszy od Eliasa i jakimś dziwnym trafem dołączył do gangu zaraz po incydencie w Saint Denis. Nie wywiązywał się ze swoich obowiązków, zwalał robotę na innych i całe dnie się obijał. Nie był osobą, na której można by polegać, dlatego Elias utrzymywał wobec niego bezpieczny dystans i cichą obojętność.
Problemem było to, że niecały tydzień temu Dan zniknął. Nikt nie wiedział, czy gdzieś go poniosło, czy może wpadł w jakieś kłopoty. Nie, żeby Eliasa to jakoś specjalnie obchodziło. Aż do teraz miał szczerą nadzieję, że już nie wróci. Jednak oto jest, pieprzony gnojek.
– Dan! – Ed wyszedł ze swojego namiotu na powitanie mężczyzny. Towarzyszył mu Garrett, którego mina zdradzała, że widok gęby Floyda nie był dla niego pocieszający.
Czerwonowłosy ze swojego miejsca nie słyszał, o czym rozmawiają, ale musiało to być coś ważnego, skoro zaraz cała trójka zniknęła w namiocie lidera. Reszta z kolei wróciła do swoich obowiązków i spraw. W tym i Elias.
Naciął skórę wzdłuż linii brzucha zwierzęcia, następnie starannie sunął ostrzem wokół kończyn. Wypłukał nóż w wiaderku z wodą i tym razem zabrał się do podważania i cięcia błon łączących skórę z ciałem. Nie była to przyjemna robota, szczególnie że często trzeba było używać rąk, aby nie uszkodzić skóry ostrym narzędziem. Najtrudniejsze do oskórowania były biodra i kark, jednak nim do nich dotarł, usłyszał, że ktoś go woła. Przekazał więc nóż dziadkowi i wypłukał dłonie, po czym spojrzał na Ahvi, która wskazała kciukiem na wielki namiot pośrodku obozu.
– Wołają cię.
Zostawił resztę roboty Dziadkowi i mimo że ubranie miał zaplamione krwią, nie zwrócił na to nawet uwagi i po prostu skierował się tam, gdzie go aktualnie potrzebowali.
– Eliasie, cieszę się, że jesteś! – Ed gdy tylko zauważył niskiego mężczyznę na skraju wejścia, od razu wciągnął go do środka i postawił przy stole, na którym widniała rozłożona mapa. – Dan przekazał nam wspaniałe wiadomości i chciałbym, żebyś też je wysłuchał i powiedział, co o tym sądzisz!
– Ach, tak? – Elias zerknął na zadowolonego z siebie Dana, który palcami bawił się swoim wąsem. Siedzący na krześle Garrett westchnął ciężko i masował się po czole.
– Tak! Dan, opowiadaj!
Wywołany mężczyzna przystąpił do stołu i swoim brudnym paluchem wskazał konkretny punkt na mapie. Czerwonowłosy przyjrzał się temu bliżej. Twin Stack Pass. Podniósł wzrok, czekając na jakieś dalsze wyjaśnienia.
– Dostałem informację, że za trzy dni będzie przejeżdżał tędy uzbrojony konwój z pewną bogatą rodzinką. Przeprowadzają się na wieś, czy jaki chuj, a co za tym idzie, zabierają cały pieprzony majątek ze sobą! – Floyd stuknął kilka razy palcem, po czym wskazał na zarysowane wzniesienia położone po obu stronach drogi. – Idealne miejsce na zasadzkę.
– Dokładnie. Zbyt idealne. Dlaczego tędy podróżują? – Elias zmarszczył brwi. Nie chciało mu się wierzyć, że ci ludzie nie byli świadomi zagrożenia, związanego z pokonywaniem tego odcinka trasy.
– A co ja jestem kurwa wróżka, żeby to wiedzieć? Może są głupi albo pewni tego, że wynajęci strażnicy ich w razie co obronią?
– Co jeśli to jakaś przynęta dla takich półgłówków, jak ty ustawiona przez agentów rządowych? Czy ten twój informator jest wiarygodnym źródłem?
– Sugerujesz mi coś, rudy krasnalu? – Dan spiął się i zacisnął dłonie w pięści. Ręka Eliasa instynktownie drgnęła w stronę kabury.
– No już chłopcy. – Ed stanął przy wąsaczu. Czerwonowłosy nie rozumiał, jak mężczyzna może tolerować tego pasożyta. – Prawda jest taka, że kończą się już nam pieniądze. Musimy wykonać jakiś ruch.
Elias westchnął.
– Nawet jeśli, to nie jest jakaś pułapka i ci ludzie będą tędy przejeżdżać, to czy nie jest zbyt ryzykowne? Czy sam nie mówiłeś, że powinniśmy na razie się nie wychylać? – Czerwonowłosy spojrzał w stronę Garretta, szukając w nim oparcia. Ten jedynie pokręcił w zrezygnowaniu głową. Czyli decyzja została już tak naprawdę podjęta i to zanim zdążył tu przyjść. Jego opinia w tym momencie miała niewielkie znaczenie.
– Więc czego ode mnie oczekujesz? – Skierował swoje pytania do Edwarda, w końcu nie miał zamiaru się mu sprzeciwiać. Chciał ufać, że ten wie, co robi.
– Przygotujesz chłopców, a teraz wspólnie wymyślimy najlepszy plan działania.
Elias skinął głową, chociaż miał co do tego wszystkiego złe przeczucia.
Chmurzyło się kiedy obrali swoje pozycje. Alastair, Elias, Ahvi i Mały John po jednej stronie stromego wzniesienia, a po drugiej Ed, Dan i Jarrel. Ukrywali się, za krzakami, wyczekując przybycia konwoju.
Plan był dosyć prosty. Wykorzystać wyżyny na swoją korzyść, zestrzelić strażników, zabrać to co cenne i spieprzać między najbliższe drzewa. Gdyby konwój jednak dał radę się przedrzeć przez ścianę kul, Elias i Alastair mieli za zadaniem ruszyć za nim w pościg, aby udaremnić im dalszą ucieczkę. Dlatego jako jedyni siedzieli w siodle. Konie pozostałych członków, póki co czekały ukryte kawałek dalej od nich.
Teraz tylko wystarczyło uzbroić się w cierpliwość i czekać.
– Jabłuszko ma tak grube dupsko, że zauważą nas z odległości sześciu mil… – skomentowała w pewnym momencie Ahvi, a Alastair prychnął pod nosem.
– Spierdalaj Ahvi. Nie masz do kogo się przypierdolić, więc pijesz do mojego słodkiego Jabłuszka? – Nachylił się w siodle i przytulił szyję masywnej klaczy.
– Stwierdzam tylko fakty.
– Faktem jest to, że zawsze znajdujesz sobie jakiś problem, tam, gdzie go nie ma.
– Przymknijcie się oboje. – Elias uciszył ich jednym zdaniem i wyjrzał spomiędzy krzaków. Coś się zaczynało dziać, o ile pojawienie się pierwszego uzbrojonego jeźdźca można było uznać za jakiś znak. – Przygotujcie się.
Karabiny i rewolwery poszły w ruch.
W zasięgu ich wzroku zaczęły pojawiać się naładowane po brzegi wozy, jeden dyliżans, za nim kolejne wozy i strażnicy. Jednak coś było nie tak.
– Kurwa.
Na rozwidleniu konwój obrał inną trasę. Nie kierowali się przez Twin Stack Pass, trzymali się dłuższej drogi prowadzącej przez otwarte tereny prerii.
Czyżby ich zauważyli? Nie, wtedy zwiększyliby swoją prędkość, więc pewnie od samego początku nie planowali tędy przejeżdżać lub zmienili nagle plany. Jednak czerwonowłosy nie miał zbyt wiele czasu, by nad tym siedzieć i główkować, bo w powietrzu rozległo się głośne gwizdnięcie. Oznaczało to tylko jedno.
Szarpnął stanowczo za wodze, zmuszając Pedro do ruchu.
– Ahvi! John! Lećcie po konie! Jazda! – Poinstruował pozostałą dwójkę, a on sam z Alastairem ruszył w pogoń za oddalającym się z każdą sekundą konwojem.
Strażnicy nie wiedzieli, że cudem uniknęli pułapki, ale to jeszcze nie oznaczało dla nich braku kłopotów. Dwaj banici pokonali skaliste wzniesienie i pędzili w ich stronę z zawrotną prędkością. Widać było, że miała do nich zaraz dołączyć reszta bandy.
– Na pozycje! – W szeregach podniosły się krzyki. Wozy zaczęły się szybciej toczyć, konie przebierały żwawiej nogami, obkładane długimi lejcami.
Mimo to bandyci byli szybsi. Doganiali konwój, ale nie pozwolili sobie na jego wyprzedzenie. Utrzymywali względnie bezpieczny dystans.
Strażnicy skupili się wokół dyliżansu i co poniektórych wozów, nieświadomie wskazując, gdzie były przewożone najcenniejsze rzeczy.
Elias obwiązał wodze wokół rogu, ściągnął z ramienia załadowany karabin, przycisnął nogi do boków wierzchowca, aby utrzymać się w siodle i wycelował. Wyczuł rytm końskich kopyt, wziął głęboki wdech i strzelił. Woźnica padł na ziemię z ziejącą czerwienią dziurą w szyi. Strażnik siedzący przez cały ten czas na koźle został zmuszony do przejęcia sterów.
Potem już zaczęła się wymiana ognia.
Banita przywarł do szyi ogiera. Słyszał przelatujące wokół niego kule. Przeczekał salwę strzałów i znowu się wyprostował. Wycelował i strzelił. Strażnik spadł martwy na ziemię, a jego krew zmieszała się z wszechobecnym piaskiem i kurzem. Bez woźnicy, wóz zaczął zwalniać i zostawać w tyle. Spłoszone konie rzucały się w uprzężach, uderzając nogami dyszle.
Alastair i Elias ominęli go i pognali dalej.
Kilku strażników zawróciło konie i pomknęli prosto na nich. Elias wystrzelił z towarzyszem w tym samym momencie, sprawiając, że dwójka jeźdźców została wyrzucona z siodła. Jeden z nich na moment przed upadkiem fartem zdołał zestrzelić kapelusz czerwonowłosego.
Trzeci śmiałek dalej na nich szarżował. Elias strzelił między nogi jego konia, przez co ten spłoszył się i odbił w bok, przy okazji wysyłając spanikowanego strażnika w powietrze. Pozostali dalej uciekali, że aż się za nimi kurzyło.
Eliasowi zostało jeszcze sześć naboi przed kolejnym przeładowaniem. Strzelał więc, próbując trafić kolejnych nieszczęśników. Nie wszystkie kule znajdowały cel, jednak gdy doliczył do sześciu opuścił karabin i wsunął go do pokrowca po prawej stronie siodła. Pozwolił sobie szybko zerknąć przez ramię. Ed i reszta już ich doganiali.
– Zmniejszamy dystans – krzyknął do Alastaira, przebijając się przez huk wystrzałów i tupot końskich kopyt.
Odwiązał wodze i popędził Pedro, uderzając stanowczo piętami o jego boki. Siwek przyspieszył na tyle, że zbliżyli się do pierwszego wozu od końca. Mężczyzna wyciągnął jedną nogę ze strzemienia, przytrzymał się za róg siodła i po obraniu odpowiedniej pozycji, skoczył. Zaklął przy twardym lądowaniu, ale było to na pewno o niebo lepsze niż zderzenie przy tej prędkości z ziemią.
Dźwignął się na czworaka i sięgnął do kabury po rewolwer.
Samotny woźnica od razu połapał się, że ma pasażera na gapę, jednak jego ruchy były zbyt wolne. Nim sięgnął po broń, Elias trzepnął go rękojeścią w głowę, a potem nieprzytomnego zrzucił. Sprawnie wskoczył na jego miejsce i pociągnął za lejce, próbując zmusić do zatrzymania się dwa niebezpiecznie rozpędzone konie pociągowe. Te natomiast, ani myślały by choćby zwolnić. Koła wozu niepokojąco dygotały, grożąc wypadnięciem z osi.
Pochłonięty szarpaniem się ze spłoszonymi końmi, dopiero w ostatniej chwili zauważył wycelowaną w jego stronę lufę.
Kurwa.
Skulił się, dosłownie czując, jak pocisk przelatuje kilka centymetrów nad jego głową. A potem usłyszał krzyk. Bardzo znajomy krzyk.
Zaparł się nogami i ponownie z całych sił pociągnął za lejce. Konie charczały wściekle, ale zaczęły w końcu ustępować, aż wreszcie stanęły z głośnym parsknięciem.
Zdyszany i spocony spojrzał za siebie.
Ed i reszta ekipy wyprzedziła go, krzycząc coś do niego, jednak nic z tego do niego nie docierało.
Bo tam, nieco dalej, wśród rozchodzących się kłębów kurzu dostrzegł leżące ciało. A nad nim niespokojnie przebierającą nogami karą klacz.
Serce Eliasa stanęło.
– Alastair!
Obrazek w nagłówku autorstwa Marka Maggiori.
Opowiadanie zainspirowane grą Red Dead Redemption 2. Polecam 💖
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz