Słońce świeciło jasno, nieprzykryte chmurami, zaznaczając na nieboskłonie chylące się powoli ku wieczorowi popołudnie. W lesie panował wszechogarniający spokój. Większość zwierząt kryła się w swoich norach lub odpoczywała; jedynie ptaki śpiewały, gdzieś w tle dzięcioł uderzał dziobem w drzewo i owady latały lub wędrowały w tylko sobie znanych kierunkach. Przez drzewa przemykał wiatr, wprowadzając liście w szelest. Ślizgał się między gałęziami, przy okazjonalnych mocniejszych powiewach wybijał mniejsze latające zwierzęta z rytmu. W pewnym momencie też zahaczył o czarną jak noc sierść, falując nią niczym trawą.
Wietrzne Pióro wylegiwał się na grubej gałęzi, niezbyt wysoko, ale na tyle, żeby czuć muskający sierścią wiatr. Drzewo nie było gęste, przez co słońce grzało czarne futro, ale jednocześnie wyższe gałęzie częściowo blokowały promienie, więc dało się odczuć niemal idealny balans między nimi a podmuchami. Kot zatem mógł swobodnie oddać się lenistwu.
Lecz choć ciało odpoczywało, umysł bez przerwy krążył po myślach i wspomnieniach.
Minęły już cztery pory, odkąd ostatni raz widział się z Podniebnym Wichrem.
Pierwszym mentorem Wietrznego Pióra był właśnie wcześniej wspomniany kocur. Gdy Wietrzny był ledwie kociątkiem, wymknął się spod oka matki i ciekawy świata rozpoczął własną wędrówkę. Nie skończyła się ona zbyt dobrze, bowiem został porwany przez koty z wrogiego klanu. Miał jednak odrobinę szczęścia, ponieważ porywacze byli nieuważni, dzięki czemu on zdołał im uciec. Pędził przez krzewy i zarośla na tyle szybko, ile pozwalały mu jego małe łapki, zaplątał się na moment w poziomkach. Nie miał pojęcia, którędy do domu, nie wiedział też, czy czasem nie biegł tylko w głąb terenu wroga. Było ciemno, zimno, wilgotno, a on padał z wycieńczenia i głodu.
Gdy usłyszał jakiś szelest, ostatkiem sił czmychnął w krzaki. Nasłuchiwał uważnie, obawiając się wrogich kotów lub większego zwierzęcia, które miałoby chrapkę na małego kociaka. Kiedy wyczuł zapach nieznanego kota, obstawiał najgorsze.
I wtedy odnalazł go kocur, który zamiast rozerwać na strzępy, zaoferował pomoc.
Podniebny Wicher przygarnął kociaka pod swoje łapy. Zaprowadził do schronienia, dał jedzenie, ogrzał ciepłem swojego ciała. Opiekował się nim jak własnym, mimo że mały Wietrzyk z początku niemal wcale się nie odzywał. Nawet na prośbę swojego przywódcy został mentorem. Wietrzna Łapa wtedy wiele się nauczył od Podniebnego Wichru i innych kotów w klanie, do którego trafił.
Spędził tam kilka księżyców, dopóki przyjaciel jego mentora, Gwiezdny Błysk, nie znalazł drogi do Klanu Teflonu. Wietrzna Łapa został zaprowadzony aż za granicę rodzinnych terenów, szybko znalazły go inne koty. A Podniebny Wicher i Gwiezdny Błysk zniknęli, pozostawiając za sobą tylko chwilowy zapach, szybko rozproszony przez wiatr.
Wietrzna Łapa szybko wrócił do swojego życia. Matka przez pewien czas nie pozwalała mu odejść na krok, zbyt zmartwiona, że może znowu go stracić. Ojciec próbował ją uspokoić, ale niewiele to dało. Jedynie starszy brat, Szybki Powiew, beznadziejnie zareagował, jednak Wietrzny miał go w głębokim poważaniu. Skupił się na powrocie w rodzinne strony: dostał nowego mentora, kontynuował trening. Niestety to nie było to samo, co z Podniebnym Wichrem.
Wietrzne Pióro poprawił nieco swoją pozycję, przypadkowo strącając z łapy motyla, który wcześniej sobie na niej przycupnął.
Tęsknił za pierwszym mentorem, nie potrafił tego ukryć. Gdy stał się wojownikiem, wszyscy bliscy mu pogratulowali. Nie było jednak wtedy przy nim Podniebnego Wichru. A to on go nauczył najważniejszych rzeczy, jemu tak naprawdę zawdzięczał to, kim teraz był.
— Cieszymy futerko słonkiem, widzę.
Strzygnął uchem na znajomy głos, podniósł łeb, żeby zobaczyć wspinającego się po drzewie kota o znajomym ubarwieniu. Brązowo-biały zwierzak nie należał do najlepszych wspinaczy, ale z kilkoma pomrukami zdołał wdrapać się na (ku jego uldze niepołożoną wysoko) gałąź. Gdy złote, dwukolorowe oczy dostrzegły białą końcówkę ogona, lewa łapa – jedyna pozbawiona białej skarpetki, a mająca jedynie białe palce – wykonała odruchowy zamach. Niestety Wietrzne Pióro szybko zabrał swój ogon.
— Nie jest za wcześnie na to, żebyś opuszczał swoją pracę? — mruknął czarny kocur, lustrując przyjaciela swymi błękitnymi oczami. — Krótka Fala znowu będzie marudzić.
— A co mi może zrobić stare, osiwiałe próchno? — miauknął Złoty Księżyc, skacząc na gałąź obok i z powrotem, ale tym razem z drugiej strony Pióra. — Krótkofalówka już dawno przeszła na emeryturę, więc nie będzie mi więcej prawić kazań.
— Krótkofalówka? — powtórzył za nim. — Nie ma takiego określenia.
— Jest! — bronił się tamten. — Wierzę w to! Ostatnio nawet pytałem Gwiezdnych o to i nie zaprzeczyli!
Wietrzne Pióro zmierzył go wzrokiem, lecz nic nie powiedział, a jedynie cicho prychnął.
Ze Złotym Księżycem przyjaźnił się już sporo czasu. Zbliżyli się do siebie w dość przypadkowych okolicznościach, ale na tyle miło spędzali wspólnie wolne chwile, że nim się obejrzeli, byli przyjaciółmi. To znaczy, Złoty potrafił być irytujący i uwielbiał zaczepiać inne koty, czego nie powstrzymało nawet oficjalne objęcie stanowiska medyka, ale to był ktoś, na kogo w trudnych sytuacjach zawsze można było liczyć. A to Wietrzny bardzo cenił, zwłaszcza że Złoty Księżyc i jego siostra, Biała Łuna, wcześnie zostali osieroceni. Mimo trudów w pierwszych księżycach potrafili nie tylko się pozbierać, ale też wesprzeć innych. I przede wszystkim nie wyglądali, jakby życie kiedyś solidnie dało im w kość.
Pstrokaty kocur usadowił się wygodnie na gałęzi, chwilę czesał językiem lewą łapę, po czym postanowił się odezwać:
— Przybyłem zdać ci relację z zebrania.
— A skąd wiesz, że mnie nie było? — Wietrzne Pióro nastawił uszu.
— Pytasz dzika, czy sra w lesie.
Koty wymieniły się spojrzeniami.
Złoty Księżyc miał niewyparzony język, ale czego nie dało się ukryć, był świetnym obserwatorem. Zauważał rzeczy, które innym kotom jakoś umykały, w dodatku cechował się sporą inteligencją, nie tylko w kwestii medycznej, ale też ogólnej. Mglisty Kieł raz przyznał, że Złoty mógłby być świetnym wojownikiem – tylko brakowało mu fizyczności. Cóż, coś za coś, nigdy nic za darmo.
Tak, Wietrzne Pióro jakoś przegapił zebranie. Został powiadomiony przez Zaczarowaną Łapę, ale znów uciekł w swoje przemyślenia i jakoś zapomniał. Dzisiaj szczególnie zebrało mu się na wspominki. Może ze względu na to, że dokładniej w tej porze ostatni raz widział Podniebny Wicher. Nie zapowiadało się jednak na nic poważnego, więc nie przejmował się tym aż tak bardzo. Takiego nastawienia nauczył go właśnie Złoty.
— W ogóle nie uwierzysz — zaczął różnooki kot — Bursztynowa Bryza dostał ucznia!
Na te miauknięcia Wietrzne Pióro otworzył szerzej oczy.
— Ucznia? — Przechylił łeb lekko na bok.
— Tak! Zgadnij, kogo!
— Nie wiem.
— Sosnową Łapę! — Uderzył łapą w korę.
— Sosnową Łapę?
Sosnowa Łapa był jednym z najbardziej rozbrykanych kociaków w całym klanie. Wszędzie go było pełno, zawsze zagadywał wszystkie koty, jakie spotykał. Jeszcze się przyjaźnił z Dziką Łapą, a ich połączona energia potrafiła sprawić, że nikt nie miał wolnego popołudnia. Pomyśleć, że ktoś taki trafił się Bursztynowej Bryzie – kocurowi, który od wielu księżyców pragnął tylko świętego spokoju. Przynajmniej tak mówił Złoty Księżyc, którego Bursztynowy regularnie odwiedzał.
— Mam nadzieję, że to się nie odbije na jego zdrowiu — pomyślał na głos Wietrzne Pióro.
— Z Bryzą jest lepiej, niż się może wydawać — miauknął Złoty, teraz leżąc z łapami i ogonem zwisającymi z gałęzi. — Myślę, że bycie mentorem Sosnowej Łapy mu pomoże. A jak ja wystawiam diagnozę, to zawsze jest ona dobra! — Strzygnął uchem, popatrzył dumnie na czarnego kota.
Cóż, to prawda, Wietrzne Pióro nie mógł zbytnio tego oceniać; nie tylko nie był medykiem, ale też sam nie znał za dobrze Bursztynowej Bryzy. Byli dla siebie jedynie członkami tego samego klanu. Może zatem Złoty Księżyc miał rację? Może właśnie tego brakowało Bursztynowemu – kociaka, który wprowadzi trochę życia do jego... życia.
Podniebny Wicher też wprowadził życie do życia Wietrznego. Gdy dawał kociakowi lekcje, przynosił jedzenie lub po prostu wylegiwał się z nim na słońcu i wietrze, czarny kot nigdy nie żałował tego, kim był. Czerpał od świata całymi garściami, mimo spokojnego usposobienia cieszył się każdego dnia z tego, że mógł być przy swoim mentorze.
Rodzinie nigdy nie zdradził szczegółów na temat Podniebnego Wichru. Opowiedział jedynie, że tułał się po lesie, aż pomógł mu jakiś inny kot. Nie wyjawił jednak, kim ten kot dokładnie był, co razem robili przez ten czas. Klan, do którego trafił, znajdował się daleko, a Podniebny Wicher, odprowadzając Wietrznego do domu, naruszył granicę Klanu Teflonu i Pióro nie chciał go wydać. Prawdę znali jedynie jego przyjaciele.
Nie zauważył, że Złoty Księżyc od dobrego momentu mu się przyglądał. Złote oczy mierzyły wzrokiem pysk, błękitne spojrzenie sięgające gdzieś poza jakikolwiek obiekt, jak gdyby próbujący wychwycić niedostrzegalne. Dopiero czystym przypadkiem Wietrzne Pióro natknął się na jego częściowo zwężone od słońca źrenice. Kocury wpatrywały się tak w siebie, oboje jakby wiedzieli, o czym drugi myślał.
Wietrzny wiedział, że Złoty domyślił się tego, co zaprzątało w tym momencie umysł czarno-białego kota. W końcu znali się wystarczająco długo. Medyk na pewno wyczuł, że jego przyjaciel znów zaczął wspominać swojego dawnego mentora. Pewnie zaraz zaproponuje jakąś aktywność, żeby czymś odwrócić uwagę od przeszłości. Zwykłe zabawy szyszkami, drapanie drzew czy skakanie po mchu nie było w stanie w pełni pomóc. Ale Złoty Księżyc był kreatywny i pomysłowy.
— Właśnie! — miauknął głośno, aż spłoszył jakiegoś pobliskiego ptaka.
Wbił pazury w korę i z minimalnym oporem stanął na czterech łapach. Gałąź delikatnie zachwiała się od ruchu.
— Ostatnio pomagałem Dzikiej Łapie obmyślić super prank na Złotej Burzy! — oznajmił z dziwną dumą. — Wykorzystaliśmy czas, w którym Burza ganiał za Czarnym Pazurem i wszystko przygotowaliśmy, więc biedak niczego się nie spodziewa! W sumie to nie biedak, nie szkoda mi go — dodał.
— Coś ty się tak uwziął na niego? — spytał Pióro.
— Ma podobne imię do mojego i mi się to nie podoba! — syknął, na sekundę położył po sobie uszy i machnął złowrogo niemal czarną końcówką ogona. — Poza tym jest wkurzający!
Złoty Księżyc od początku nie dogadywał się zbytnio ze Złotą Burzą. Praktycznie zawsze się kłócili i sprzeczali, Księżyc narzekał na niego, gdy tylko ktoś o nim wspomniał. Wietrzne Pióro sporo się nasłuchał, aczkolwiek próbował rzucać na to lepsze światło. To znaczy, nie znał zbytnio Złotej Burzy, praktycznie ze sobą nie rozmawiali, ale wierzył, że dwójka w końcu się ze sobą dogada. Pod pewnymi względami byli do siebie podobni. Ale nie zamierzał tego miauczeć na głos, bo wiedział, że w zamian dostanie łapą po łbie.
Brązowy kot zerknął na niebo, chwilę mu się przyglądał.
— Chodź, zaraz akcja się zacznie! — miauknął wtem. — Musisz to zobaczyć!
Tak samo, jak wcześniej dostał się na swoje obecne miejsce, skoczył na sąsiednią gałąź i potem z powrotem na poprzednią. Stanął za Wietrznym Piórem, pacnął go łapą w zad, ponaglając.
Wietrzne Pióro nie umiał odmówić. Nie tylko ze względu na to, że był to jego przyjaciel, ale też sam wierzył, że pójście oglądać akcję Dzikiej Łapy pomoże mu zebrać myśli. Nie to, że chciał sprawdzić, co ta wariacka dwójka wymyśliła.
Stanął na łapach, przeciągnął się raz, drugi, rozprostowując kości. Złoty Księżyc spełnił swoje małe marzenie, ponieważ zaczepił białą końcówkę ogona; nie bawił się nią jednak, jak zwykł to robić, a odwrócił się i, popędzając dalej Wietrznego, poszedł pierwszy. Otarł się o pień drzewa, następnie po gałęziach zeskoczył na ziemię.
Wietrzne Pióro podążył w jego ślady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz